Reklama

Po 30 latach przerwy zrobiła Miszmasz, czyli kogel-mogel 3. „Nie jestem księżniczką w zamku na szklanej górze – wiem, jak życie może kopnąć w tyłek”, mówi Ilona Łepkowska, królowa polskich seriali. Dlaczego twórczyni komedii ma depresję? Kiedy doświadczyła przemocy? I co teraz jest najważniejsze w jej życiu? Ilona Łekowska w szczerej rozmowie z Romanem Praszyńskim dla VIVY!

Reklama

Dlaczego wróciła Pani do „Kogla-mogla” po 30 latach?

Naród chciał.

O! Chyba wstanę.

Naród przyszedł w postaci Ewy Kasprzyk. I powiedział, że gdy jeździ po Polsce ze spektaklami, ludzie bardzo często pytają, dlaczego nie ma dalszego ciągu tej serii. Moja własna córka, gdy zrobiłam „Nie kłam, kochanie”, powiedziała: „Mamo, teraz robisz zwykłe komedie. A kiedyś robiłaś kultowe”.

Widziałam, że poprzednie „Kogle-mogle” ciągle mają dobrą oglądalność w telewizji, mimo wielu powtórek. Porozmawiałam o tym z producentem, Tadeuszem Lampką. Powiedział: „Świetny pomysł”. Ale pisałam powoli, ciągle inne projekty zabierały mi czas. I nie podobało mi się to, co napisałam. W końcu Tadeusz powiedział: „Ilona, ty mnie oszukujesz. Robisz jakieś korony królów, a dla mnie nie piszesz”. „Tadziu – odpowiedziałam – kłamstwa mi nie zarzucaj, bo tego nie zniosę.

Prześlę ci 60 stron, ale nie pokazuj nikomu, nawet żonie. Bo to się do niczego nie nadaje, a ja mam depresję, po prostu dno i kilometr mułu”. Następnego dnia Tadzio dzwoni: „Co ty mówisz, że jesteś w dole? Jesteś w bardzo dobrej formie. Scenariusz jest śmieszny. Pisz koniecznie dalej”. Więc przysiadłam i skończyłam.

Strach?

Troszeczkę jest. Największy o opinię fanów, którzy chcą, żeby to był taki sam film jak poprzednie. A przecież minęło 30 lat i wiele się zmieniło. Film jest ryzykowny też z tego powodu, że grają w nim ludzie po czterdziestce. W Polsce robi się komedie romantyczne, w których wszyscy są młodzi, piękni, a wokół nich ładne wnętrza. A u nas wieś, starsi bohaterowie, znani z poprzednich odcinków, nie ma glamouru.

Może to zaleta?

Ja tak uważam, ale zobaczymy, jak zareaguje publiczność. Młodzi bohaterowie oczywiście też są. Ponieważ „Galimatias, czyli kogel-mogel 2” skończył się tym, że Kasia jest w ciąży, teraz pojawia się jej dorosły syn grany przez Nikodema Rozbickiego. Państwo Wolańscy również sprokurowali drugie dziecko – córeczkę, gra ją Aleksandra Hamkało. A pani Wolańska została sex coachem, wydaje poradnik „Jak znalazłam swój punkt G” i występuje w telewizjach śniadaniowych. Zawsze była zwariowana, podkręciłam to jeszcze bardziej. Jest śmiesznie, bywa wzruszająco, są też atrakcje – jak pojawienie się Zenona Martyniuka.

Pięknie. W jakim miejscu życia była Pani 30 lat temu, pisząc pierwszy „Kogel-mogel”?

Byłam po pierwszym sukcesie „Och, Karol”. Moja córka była dzieckiem. W tej chwili jest dorosłą, 40-letnią kobietą. O życiu wiedziałam sporo, byłam już po dwóch rozwodach. Dla scenarzystki to spory kapitał – może czerpać z wszystkich życiowych zawirowań. Nie jestem księżniczką w zamku na szklanej górze – wiem, jak życie może kopnąć w tyłek.

Samotna matka z dzieckiem pisząca po nocach?

Trochę tak było. Musiałam utrzymać córkę i siebie. Zrobiliśmy cztery filmy z Romanem Załuskim. To była fajna praca. Roman nakręcił kilka komedii, ale w życiu był ponury, smutny. Bardzo poważny.

Pani też wtedy była ponura?

Nigdy nie byłam ponura. To, że mam depresję, nie znaczy, że jestem ponura. Potrafię być bardzo wesolutka. Nawet w dołku, jak biorę proszki.

Wtedy brała Pani proszki?

Wtedy nie miałam depresji. Byłam młoda, miałam mnóstwo siły, chciałam robić dużo rzeczy.

Po dwóch mężach co Pani myślała o związkach?

Myślałam, że już nic specjalnie super mnie nie spotka. Byłam dość skotłowana po rozwodzie z drugim mężem, który znalazł sobie inną. Musiałam stanąć na nogi, a jak się ma małe dziecko, na stawanie na nogi nie ma za dużo czasu. Tak naprawdę, gdyby nie córka, wpadłabym wtedy w jakąś czarną dziurę.

Czy w romans?

Romanse jakieś były. Ale przy dziecku trzeba wstać rano, zrobić kanapki, pójść do przedszkola.

Czyli dziecko potrzebne kobiecie?

Tak. Stabilizuje kobiety w życiu. Nie znaczy, że nie chorujemy, nie wpadamy w alkoholizm. Ale fakt, że kobieta ma dziecko, jakoś ją stawia do pionu. To jest odpowiedzialność, która nie wynika z rozumu, tylko z instynktu. To coś pierwotnego. Dlatego często jest tak, że gdy coś nam się nie uda w życiu, w dziecku sytuujemy nasze ambicje i marzenia.

Pani też?

Nie. Bardzo się starałam, żeby tak nie było. Chociaż mamy z córką silną więź. Czasami za silną. Nie dość, że musiałam być matką i ojcem, to jeszcze Weronika zawodowo związała się z filmem, stałam się dla niej partnerem do zawodowych rozmów. Dlatego całkowicie świadomie, gdy córka miała 22 lata, kupiłam jej mieszkanie.

Wyrzuciła ją Pani?

W pewnym sensie tak, z czego co pewien czas żartuje. Ale docenia, że ma coś, na co ludzie zwykle biorą kredyty. Wyprowadziłam ją z domu, chociaż byłam wtedy sama, nie miałam partnera. Zdecydowałam, że musimy się oddalić, żeby ona mogła dojrzeć.

Wtedy wpadła Pani w depresję?

Trochę później. Po trudnych osobistych przeżyciach. Trafiłam na oszusta.

Przyciąga Pani trudnych facetów?

Mój obecny partner formułuje to tak: „A niby jesteś taka inteligentna! Musisz mieć jakiś feler, skoro tak wybierałaś!”.

Słodki. Pani to analizuje?

Oczywiście. Chodzę na terapię. Bo faktem jest, że bardzo wielu osobom daję sobie wchodzić na głowę.

Wydawałoby się, że to Pani rządzi światem.

Teoretycznie tak. A naprawdę to w sytuacjach osobistych sama tę głowę nadstawiam. Chodzę na terapię, żeby tego nie robić. Ktoś mnie jeszcze nawet nie poprosi, żebym zajęła się jego sprawami, a ja już się zajmuję. Ponieważ czuję się odpowiedzialna za cały świat i ludzie pewnie to wyczuwają. Że można się na mnie elegancko uwiesić.

Kobieta skarb.

Mojemu trzeciemu mężowi segregowałam skarpetki w szufladzie tak, żeby były dopasowane do spodni. Gdy dowiedziała się o tym moja koleżanka, powiedziała: „Ty jednak robisz jakiś błąd w życiu”.

Panu Bieleckiemu rozrzuca Pani skarpetki?

Nie. Tylko wrzucam do jednej szuflady. Ale czasem pomylę odcienie i skompletuję parę z różnych par. Sławek mówi: „Przydałoby się wezwać fachowca od czegoś tam”. Ja: „No, przydałoby się”. I nie robię nic! A jeszcze rok temu chwyciłabym za telefon i zmieniła swoje plany, żeby czekać na tego fachowca w drzwiach.

Jestem pod wrażeniem.

Doprowadziłam do tego, że moja dorosła córka potrafi dać mi coś do zreperowania, biorąc mnie pod włos: „Mamusiu, ty jesteś taki pomysłowy Dobromir!”.

Matka jest jedna.

W naszym filmie babcia mówi: „Zostań, obudzisz dziecko”. A Grażyna Błęcka-Kolska, czyli filmowa Kasia odpowiada: „To jest dorosły chłop, a nie dziecko”. Na co babcia: „Póki mamusia żyje, dziecko zawsze jest dzieckiem”. Na pewno lubię czuć się potrzebna, ale muszę pracować nad tym, żeby czasem też dla mnie ktoś był dobry. I przede wszystkim, żebym ja była dobra dla siebie. Bo nie byłam przez całe życie.

W pierwszym i drugim „Koglu-moglu” ojciec bije córkę, żona ucieka przed mężem, bo ten chce seksu. Dużo przemocy.

Straszny film.

Pani była obiektem przemocy?

Według dzisiejszych norm można powiedzieć, że byłam. Wyrosłam w domu, w którym karanie fizyczne dziecka było rzeczą dopuszczalną, mimo że mój ojciec był naukowcem, profesorem historii. Co prawda on tylko wydawał polecenia, a wyrok wykonywała mama.

Pasem?

Tak. Byłam chowana w bardzo surowy sposób. Mnóstwo nakazów, reguł, od których nie mogło być odstępstwa. Wnuk mojego brata, urocze dziecko, jada wyłącznie ryż z brokułem, makaron z brokułem i ziemniaki z brokułem. Prócz tego mango i imbir kandyzowany. Nikt go nie zmusza, żeby jadł cokolwiek innego. U nas w domu każdy miał prawo nie jeść tylko jednej potrawy. Wstawało się zawsze o tej samej porze, nawet w niedzielę.

Gdy byłam nastolatką i trudno mnie było wyciągnąć z łóżka, tata stawał przy drzwiach do mojego pokoju i robił mamie, która była w kuchni w drugim końcu dużego, starego mieszkania, prasówkę. Więc wolałam wstać i wyjść, niż słuchać ojca, który głośno czytał o incydencie na granicy radziecko-chińskiej. Powrót ze szkoły musiał być natychmiastowy. Gdy zagadałam się z koleżanką 10 minut, natychmiast byłam opierdzielana. Więc nauczyłam się kłamać. A za kłamanie dostawałam w tyłek. Śmieję się, że tak dostawałam w dupę, że wyćwiczyłam się w kłamaniu i zostałam scenarzystką.

Nie ma tego złego?

Ojciec był silną osobowością, ale nie mówię, że nas nie kochał. Podobno mnie najbardziej z wszystkich trojga dzieci.

Skąd Pani wie?

Tak mama mówiła. Ale to była miłość okazywana w bolesny sposób. Był surowy w ocenianiu. Bardzo krytyczny. Ale mnóstwo mi dał. Od niego nauczyłam się odpowiedzialności i sumienności w pracy. Gdy zostałam sama z dzieckiem, to pomogło mi się ogarnąć. Córce dawałam dużo swobody i poczucie, że może na mnie liczyć w wielu sprawach. Sama tego nie zaznałam. Ojciec umarł w 1989 roku, przed moimi największymi sukcesami. Do końca uważał, że zajmuję się czymś głęboko błahym.

Trudne.

Nikt nie jest prorokiem we własnym domu. To zabawne, bo gdy patrzę na biogram ojca w Wikipedii, czytam, że jest ojcem scenarzystki Ilony Łepkowskiej. Pewnie przewraca się w grobie na Powązkach. Nie wypłakuję się, ale zajebiście lekkiego życia nie miałam. Po ciężkiej pracy przyszły sukcesy. Ale miałam tyle życiowych zawirowań, że nie miałam się kiedy cieszyć tymi sukcesami.

Depresja to podobno agresja wobec siebie.

Trochę tak. Ale powodów może być mnóstwo. Także fizjologiczne. Na pewno jestem przykładem osoby, o której się mówi: „Dlaczego jesteś smutna? Wszystko ci się udało. Masz pieniądze i sukces. O co ci chodzi?”.

Trudno tego słuchać?

Tak, bo nie czuję się zrozumiana. Partner przez długi czas nie rozumiał, o co chodzi, radził: „Daj spokój, nie myśl o smutnych rzeczach”. Czasem zażartował: „O, jestem
dzisiaj w depresji”. Zareagowałam: „Błagam cię, nie śmiej się z tego, bo to nic do śmiechu”. Dopiero gdy zobaczył mnie w dole kompletnym, to mu się trochę przewartościowało. Zrozumiał, że to jest coś nie do opanowania. Poza nami. Spada na człowieka czarna zasłona i nie można nic z tym zrobić.

I co wtedy?

Pójść do lekarza. Pastylki na duszę łagodzą ból istnienia. Mam bardzo dobre kontakty z moim panem doktorem psychiatrą. Żartujemy sobie. Ostatnio prosiłam, żeby zmniejszał mi dawki. A on: „Dobrze, ale po premierze”.

Na Facebooku napisała Pani, że córka była w Himalajach.

Tak i bardzo jej się podobało. Choć dostała w kość. Ale dzięki temu zrozumiała, że człowiek jest w stanie przetrwać w każdych warunkach. Miała bardzo dużo spraw zawodowych przed wyjazdem, nie przygotowywała się kondycyjnie. A tam wędrowała na wysokość ponad pięciu tysięcy metrów, przez dwa dni miała chorobę wysokościową. Przed samym wyjazdem była w totalnej panice, bo jeszcze miała kontuzję kolana. Ale pojechała i w rezultacie ta przygoda bardzo ją wzmocniła.

A co Panią wzmacnia?

Na pewno nie filmy. Nawet nie ułożone dobrze sprawy osobiste. Ostatnio – jakkolwiek patetycznie to zabrzmi – działania charytatywne. To, że mogę komuś pomóc. Wolałabym, żeby na nagrobku napisali mi, że byłam dobrym człowiekiem niż królową seriali. Współpracuję między innymi z Fundacją Joanny Radziwiłł Opiekuńcze Skrzydła, opiekującą się dziećmi z Pragi.

Sięga Pani do kieszeni?

Pieniądze dać najłatwiej i robię to od dawna. Funduję też stypendia w fundacji siostry Chmielewskiej. Dzięki tym pieniądzom ktoś może skończyć szkołę średnią lub studia. Dostałam list od dziewczyny, która była moją stypendystką, skończyła studia w Lublinie ze średnią 5.0 i dostała stypendium w USA. To cieszy. Dzieci z Pragi zaprosiłam do domu na wsi. Były zachwycone, bo nigdy nie widziały, jak rosną warzywa. Zasialiśmy zimą w doniczkach na parapecie pomidory, kwiaty. Potem je przesadzaliśmy do większych doniczek, a potem zebrali własne pomidory… Czasem odrobię z kimś lekcje. I zgłosiłam się do programu, który nazywa się „Tandem mentoring”. Wezmę pod opiekę jedno dziecko, żeby pomóc mu rozwijać zainteresowania, rozwijać się w ogóle. Takie działania mają o wiele większą wartość niż…

„M jak miłość”?

Myślę, że tak. Wiem, że „M jak miłość” będzie zawsze uważane za mój największy sukces. Ale to już poza mną. Historia. Trudno, żebym wciąż czerpała z tego energię i przyjemność.

Co by pomyślała o Pani życiu scenarzystka, która napisała pierwszy „Kogel-mogel”? Byłaby zadowolona?

Chyba tak. Nie rozmieniłam się na drobne. Mimo pokus łatwych wyborów. Cały czas próbowałam czegoś innego, nie osiadałam na laurach. Robiłam rzeczy lepsze, gorsze, ale próbowałam różnych. Każdy serial, od „Klanu” poczynając, zaczynałam i zostawiałam, bo uważałam, że stając w miejscu, się cofam. A przede wszystkim nie robiłam nikomu żadnego świństwa. Zawsze umiałam tworzyć zespoły i dbać o to, żeby była w nich fajna atmosfera.

Aktorzy, których Pani wyrzucała, myślą co innego.

Czasem trzeba z kogoś zrezygnować. Taka rola producenta. Ale producentem jestem krócej niż scenarzystą. Koleżanka, która pracowała ze mną przy trzech projektach, powiedziała: „Ilona, ty masz nadzwyczajną umiejętność – potrafisz tak pracować z niepewnymi siebie autorami, że oni rosną. Mimo swojej osobowości, doświadczenia i siły potrafisz ich podnieść, a nie zdeptać”.

A co tamta 30-letnia scenarzystka powiedziałaby o facetach w Pani życiu?

Źle wybierałaś. Potrzeba bliskości zaciemniała obiektywny osąd szans. Przyciągałam osoby, które albo chciały się na mnie wozić, albo skrzywdzić, bo miały jakieś kompleksy czy problemy. Po dwóch rozwodach spróbowałam trzeci raz. I długo lizałam rany. Potem znów byłam sama i nie paliłam się do związku. Dopiero Sławek mnie przekonał.

Jak?

Wprost. Na początku się żachnęłam, że za bezpośrednio, ale potem pomyślałam: Może to nie jest takie głupie? Znam człowieka od 50 lat, wiem, jaki jest. Może nam się uda? I rzeczywiście, to najlepszy związek w moim życiu. Nie jest zawsze superłatwo, ale nie planuję rozstania.

Napisała Pani na Facebooku: „Wiedeń z Ukochanym Mężczyzną”. Jak było?

Fajnie. Pojechaliśmy obejrzeć wystawy. Bruegel w Muzeum Historii Sztuki, Monet w galerii Albertina, Egon Schiele w Belwederze. Co jakiś czas w ramach robienia sobie dobrze wyjeżdżamy tak na kilka dni. Raz do roku z Polką, która przepracowała kilkanaście lat w angielskich ogrodach, zwiedzamy ogrody na Wyspach. Kilkudniowy wyjazd z samymi pasjonatami. Przepadamy za tym. Podglądamy rozwiązania, które przenosimy do naszego ogrodu na wsi. Kupujemy tam nasiona, Sławek zwozi narzędzia, zawsze trzeba płacić za nadbagaż.

Angielski bzik?

Kompletny bzik. Życie w domu na wsi daje ogromną przyjemność, ale czasami zdarzają się rzeczy frustrujące. W poprzednim roku mieliśmy inwazję ślimaków. Bezskorupowych, ohydnych. Napisałam na Facebooku, że mąż się denerwuje, bo te ślimaki wyłażą wieczorem i trzeba z latarką chodzić i je wyłapywać.

Wielkie krwiożercze ślimaki?

Żeby pan wiedział. Potrafią krzaczek dalii zjeść do ziemi w ciągu jednej nocy. To jest inwazja. Przybyły do Europy Środkowej z Holandii z sadzonkami. Urządziły sobie w naszym warzywniku stołówkę. Po wpisie na Facebooku dostałam dużo rad. Wśród nich taką, że kaczki biegusy indyjskie są jedynymi zwierzakami, które je jedzą. Sławek stwierdził, że natychmiast trzeba kupić. „Poczekaj – wstrzymywałam – dowiedzmy się więcej”. Ale już wieczorem Sławek przywiózł pierwszą parę.

Kaczki natychmiast zorientowały się, że mamy bardzo przyjemne jeziorko. Nie chciały wychodzić z wody, nasze ślimaki w warzywniku ich nie interesowały. Sławek się wkur… „Lenie paskudne. Trzeba kupić nowe kaczki”. Więc przywiózł dwie następne, które najpierw zamieszkały koło warzywnika, ale szybko zostały zdemoralizowane przez te dwie pierwsze, więc teraz cztery były w spa. Sławek mówi, że trzeba kupić więcej tych kaczek.

Nie lepiej zasypać staw?

Zamówiliśmy przez internet 10 małych kaczek. W nadziei, że jak je wychowamy od małego, to będą jeść te ślimaki. Maluchy znalazły sobie płytszą sadzawkę. Wyszłam któregoś dnia rano z domu, wszystko obsrane, rabaty zdeptane, kaczki piją z miski mojego psa, strasznie chlewią, biedny nie ma wody do picia. Mam dosyć. Ale co z tym zrobić? Pomyślałam, że nie po to chodzę na terapię i biorę proszki, żeby mi się pogorszyło z powodu kaczek. Postanowiłam sobie, że napiszę o tym wszystkim książkę w stylu Geralda Durrella „Moja rodzina i inne zwierzęta”.

Gdy o tym powiedziałam, Sławek zastygł z jajecznicą w pół drogi do ust i mówi: „Może powinnaś się spytać swojego terapeuty, czy to będzie dla ciebie dobre?”. Akurat był jego syn, który jest doktorem psychologii, i mówi ze śmiechem: „Tato, to jest bardzo dojrzała forma terapii – sublimacja”. Więc teraz co pewien czas Sławek pyta: „Piszesz?”.

Nie boi się Pani, że związek legnie w gruzach?

Ostatnio 20 pierwszych stron przeczytał najstarszy syn Sławka i powiedział, że zabawne. Oczywiście jeżeli Sławek miałby obrazić się śmiertelnie, na pewno nie zaryzykuję druku. Ale piszę, żeby oswoić rzeczy trudne. Żeby coś zrobić z tym koglem-moglem.

Reklama

Rozmawiał Roman Praszyński

Reklama
Reklama
Reklama