Reklama

W ramach cyklu Archiwum VIVY!: wywiady przypominamy rozmowę Krystyny Pytalkowskiej z Elżbietą Bieńkowską. Wywiad ukazał się w styczniu 2015 roku w magazynie VIVA!.

Reklama

Magazyn VIVA! Elżbieta Bieńkowska wywiad

Wielu zarzuca jej, że jest zbyt spontaniczna. „Taka jestem”, odpowiada. „Nikogo nie udaję”. Do przesady samodzielna. Nie ma coacha ani wizażystki. Polityczna kariera jej nie zmieniła. A przecież zaszła naprawdę daleko. Jest europejskim komisarzem do spraw rynku wewnętrznego, pierwszą Polką piastującą ten urząd. Jak spędza wolny czas, jak czuje się w Brukseli i co jest dla niej najważniejsze w życiu… Elżbieta Bieńkowska zdradziła Krystynie Pytlakowskiej.

Właśnie tego dnia mija okrągła rocznica mojego pierwszego telefonu do biura prasowego pani wicepremier tuż po jej nominacji. Wiedziałam, że nie będzie łatwo, bo Elżbieta Bieńkowska nie przepada za wywiadami do pism kolorowych. Dotąd ukazały się tylko dwa, i to kilka lat temu. Ale nigdy nie należy tracić nadziei. Niedawno zatelefonował do mnie bliski współpracownik już nie wicepremier, ale pani komisarz Komisji Europejskiej, informując, że w końcu jest zielone światło. Victoria! Ale i trema.

Dwa tygodnie później mamy spotkać się w Katowicach.

Do odnowionego pięknego hotelu Monopol przychodzi dziewczyna w długim płaszczu i szaliku w kratę. Szczupła, zgrabna i wcale nie tak wysoka, na jaką wygląda w telewizji. Zadziwiająco normalna, aż trudno uwierzyć, że siedem lat była ministrem, potem rok wicepremierem, a od 1 listopada pełni funkcję komisarz do spraw rynku wewnętrznego w Unii Europejskiej. Godzinę spotkania przesunęła o 15 minut, bo musiała wykupić zamówione wcześniej nowe firanki na święta. Dom i rodzina, dopiero potem praca.

„Jak mam się do pani zwracać: pani premier, pani komisarz?”, pytam. „Najlepiej: pani Elżbieto”. Uśmiechamy się obie, lody zostały przełamane. A kiedy skończymy już tę rozmowę, będę zakochana po uszy w pani komisarz. Mam nadzieję, że z wzajemnością…

Wyjaśnijmy pewną tajemnicę. Jak w Parlamencie Europejskim wygląda wysłuchanie kandydatki na komisarza? Były różne komentarze i tak naprawdę nie wiadomo, co się tam wydarzyło…

To była jedna z najbardziej stresujących sytuacji w moim życiu. Wprawdzie usiłowałam się dowiedzieć wcześniej, jak wyglądały wysłuchania poprzednich polskich komisarzy, ale nikt nie odpowiedział mi precyzyjnie na to pytanie. Nie wiedziałam więc do końca, że wysłuchanie odbywa się w okrągłej sali w obecności 300, może 400 osób i trwa trzy godziny. „Ping-pong” pytań i odpowiedzi – coś okropnego. Zwłaszcza że zakres moich nowych obowiązków jest bardzo szeroki, a trzeba odpowiadać nie ogólnie, lecz szczegółowo. W dodatku, gdy weszłam na salę, zobaczyłam ścianę polskich mediów – kamery, dziennikarze. Od razu się spłoszyłam.

Nie dała się Pani jednak zbić z tropu.

Mam nadzieję, że nie, chociaż musiałam odpowiadać na pytania wielu partii politycznych, i to w taki sposób, żeby znaleźć wspólny dla wszystkich element, pole do przyszłej współpracy, porozumienia, a nie opowiadać się po konkretnej stronie. A to dla mnie, z moją szczerością, bywa czasem trudne. Przypominam sobie, kiedy przedstawiciel Partii Zielonych zapytał, co zrobię z faktem, że urządzenia, takie jak na przykład sprzęty domowe czy telefony, działają bez zarzutów dzisiaj średnio przez pięć lat, a potem wyrzuca się je, żeby nabyć nowe, które są tańsze od naprawy starszego sprzętu. Czy to nie jest marnotrawstwo? Absolutnie się z nim zgadzałam, odpowiedziałam, że w moim domu są urządzenia i po dziadkach, i po rodzicach. Nie trzeba ich wyrzucać. Pomyślałam, że nie umiem niczego owijać w bawełnę.

Bo nie jest Pani dyplomatką i nie musi Pani nią być.

Też mi się tak wydaje. Zaraz po przesłuchaniu odebrałam entuzjastyczne gratulacje i recenzje, że moje wystąpienie było świetne. Tak też zostało przedstawione w zagranicznych mediach. I tak chcę o tym dalej myśleć. Choć potem nagle się okazało, że być może nie było tak super, a niektóre osoby rozkręciły całą kampanię w polskich mediach, przedstawiając to zupełnie inaczej i bardzo krytycznie wobec mnie, i warto dodać, że były to osoby, które w dzień po wysłuchaniu w samolocie z Brukseli do Polski chwaliły mnie na cały głos, że to najlepsze wysłuchanie, jakie słyszały. Dostałam więc jeszcze jedną nauczkę, i to smutne, że od osób, którym w jakimś sensie zaufałam i liczyłam na bliską współpracę w nowym miejscu. Natomiast koleżanka, czeska komisarz, zapytała: „Ile ty się uczyłaś do tych przesłuchań, bo byłaś najlepsza z nas wszystkich?”. Odparłam: „A wiesz, jak wtedy w Polsce huczało na mój temat?”. Mam więc trochę żalu, osad został, chociaż staram się takich uczuć nie pielęgnować. Jestem jednak trochę pamiętliwa, z czym trudno mi się czasami uporać.

I mściwa?

Nie, nie jestem absolutnie mściwa, ale pamięć zostaje. Szkoda, że zepsuto mi taki naprawdę niezwykły czas. Ale to dotarło do mnie trochę później, bo gdy wróciłam do domu, przez dwa dni cieszyliśmy się z rodziną, że było świetnie, wspaniale, że zdałam ten egzamin. Po czym nagle…

Olga Majrowska

Uszło z Pani powietrze?

Tak, okropne uczucie.

Sukces jest mierzony ilością wrogów. To zwykła ludzka zazdrość.

Wiem, jako dziecko też bywałam zazdrosna, ale bardzo starałam się z tym walczyć. I wydaje mi się, że czegoś takiego jak zawiść nie mam w sobie od dawna. Zastanawiam się jednak, czego mi zazdroszczą – kariery?

Nie tylko, pieniędzy, urody…

Uroda jest ulotna, szybko przemija. Pieniędzy? Nie jestem bogata.

Myślę jednak, że wielu ludziom podoba się Pani szczerość i bezpośredniość, chociaż za to też obrywa Pani po głowie. Ale: „Sorry, taki mamy klimat” przeszło już do historii polskich bon motów. I jest powszechnie używane. Mnóstwo osób wtedy Panią polubiło.

Ale nikomu nie życzę tego, co się po tej mojej wypowiedzi rozpętało. Kiedy odsądzano mnie od czci i wiary i pisano, że jestem arogantką i obrażam społeczeństwo. A nie ma we mnie cienia arogancji. Nie zauważyłam, że jest też grono osób, które właśnie wtedy mnie polubiły. Dostrzegłam to dopiero na śląskich ulicach w weekendy. Jak stałam na światłach w samochodzie, taksówkarze otwierali szyby i pokazywali kciuk uniesiony do góry, że jestem OK. To było fantastyczne, ale musiało jednak minąć trochę czasu, żebym otrząsnęła się i nabrała dystansu do tamtej sytuacji.

Nie sądziłam, że Pani się tak bardzo tym przejmie, że jest Pani taka wrażliwa.

Nie jestem mimozą, ale bardzo się przejmuję. W życiu zawodowym mam jeden cel, żeby… Nie, jednak nie powiem. To za duże i patetyczne słowo. A z tych wielkich słów mówię tylko: „kocham” (uśmiech).

Pracowała Pani i pracuje dla Polski – to jest to duże słowo?

Od 20 lat pracuję w różnych urzędach, i to na pewno nie dla pieniędzy. Jako wicepremier zarządzałam miliardami euro, a zarobki nie były adekwatne do poziomu zaangażowania, odpowiedzialności, stresu i poświęcenia, także kosztem najbliższych, jakie ta praca ze sobą niesie. Nie było nam łatwo, jak większość Polaków mamy kredyty do spłacenia. Teraz nasza sytuacja materialna się poprawi, ale nie jestem w stanie sobie wyobrazić, na ile. Przyzwyczaiłam się prywatnie rządzić małym budżetem domowym i na pewno we mnie się to zbyt szybko nie zmieni. Zresztą nieraz przekonałam się, że pieniądze nie są dla mnie takie ważne, choć dobrze jest je mieć. Ale miło odkryć, mając 50 lat, że nadal nie stały się dla mnie ważniejsze niż ideały. I że nie zależy mi na gromadzeniu majątku.

Olga Majrowska

Ale nie musi już Pani robić zakupów w second-handach?

Nie muszę. Ale, skoro rozmawiamy o zakupach, najbardziej lubię wyprzedaże. Mam zakodowane, że skoro można kupić coś 40 procent taniej, to czemu płacić pierwotną cenę.

Skąd wzięła się w Pani życiu polityka? I dlaczego twierdzi Pani, że politykiem nie jest?

Bo naprawdę nie jestem. Skończyłam studia – iranistykę, wyszłam za mąż, urodziłam dzieci. Mam tylko troje, niestety. Zazdroszczę kobietom, które mają czworo i więcej. Na pięć lat zamknęłam się z synem i córką w domu – jest między nimi tylko rok różnicy. Najmłodsza, Zosia, urodziła się dopiero po 12 latach. Zastanawiałam się, co dalej, w którą stronę mam pójść. Początki lat 90. były czasem przełomu. Ludzie, którzy znali biegle angielski, osiągali wiele, w moim przypadku jednak wyjazdy nie wchodziły w grę. Do tego mój ojciec uważał, że jestem stworzona do czegoś innego niż wyłącznie do gotowania dzieciom zupek. Znalazł ogłoszenie o Krajowej Szkole Administracji Publicznej. Spodobał mi się ten pomysł. Ale za pierwszym razem się nie dostałam. Padło pytanie: „Jak sobie poradzi w tej szkole matka z dwojgiem małych dzieci?”. Zamurowało mnie. Ale zdawałam drugi raz i nie dałam się już zbić z pantałyku. „A czy mężczyzn też się tutaj pyta o wychowywanie dzieci? Jak sobie poradzą?”, zadrwiłam. Przyjęli mnie.

Uparta Pani jest.

Nie za bardzo, nie za wszelką cenę. Ale wtedy wydawało mi się, że rzeczywiście powinnam taką możliwość wykorzystać, bo nie jestem na tyle przedsiębiorcza, żeby założyć własną firmę. Potem poszłam do pracy w urzędzie wojewódzkim. I tak się to zaczęło.

A Pani ojciec czym się zajmował?

Był inżynierem kolejarzem, całe życie przepracował na kolei i był najmądrzejszym człowiekiem, jakiego znałam. Nie żyje od kilku lat.

Bardzo go Pani brakuje?

Tak, bardzo brakuje mi zarówno babci, jak i taty. Do pewnego momentu był najważniejszą osobą w moim życiu. Lecz byliśmy do siebie za bardzo podobni. Wie pani, jak to jest z ludźmi o takiej samej osobowości… Nieustannie spieraliśmy się ze sobą, zwłaszcza o niańczenie przeze mnie dzieci. Moją karierę więc, jeżeli można ją tak nazwać, sprowokował ojciec. Chciałam go zadowolić, żeby wreszcie był ze mnie dumny. Szkoda, że nie dożył mojego premierowania. Podobałoby mu się.

A Pani się podoba?

Pierwsza praca urzędniczki była dla mnie trudna. Siedzenie nad papierami do 15.30, kiedy to wszyscy pędem opuszczali biuro, było dla mnie czymś, w czym nie widziałam wiele sensu. Na szczęście urzędy w Polsce się zmieniły, ale przez dwa lata przechodziłam gehennę. Potem nagle wszystko przyśpieszyło, zaczęłam zajmować się kontaktami z Unią, bo znałam angielski i miałam dyplom KSAP.

Perski się Pani nie przydał?

Nie, w ogóle. Życie jest przewrotne. Kiedy zaczęłam kontaktować się z Unią Europejską, ta praca już mi się podobała. Zaczęłam normalnie żyć. Wczoraj ktoś mi powiedział: „Żebyś się tylko nie przepracowała”. Nie brzmiało to ironicznie, ale troskliwie… A ja na to: „Jestem najbardziej leniwą osobą, jaką znam, tylko muszę mieć wyczyszczone ze wszystkich spraw biurko, zanim zacznę się lenić”. Lubię sprawy kończyć szybko, co nie znaczy, że szybko podejmuję nieprzemyślane decyzje. Byłam chyba niezłą urzędniczką, bo ktoś się o mnie upomniał. Nigdy do głowy by mi nie przyszło, że zostanę ministrem. W dodatku nie należąc do żadnej partii politycznej. Oczywiście, że – jako osoba wskazana przez Platformę Obywatelską – popieram tę partię i uważam, że ma dobry program dla Polski. Byłam przecież siedem lat ministrem w rządzie PO. Siedem lat najfajniejszej i najciekawszej pracy w moim życiu zawdzięczam tej partii.

Olga Majrowska

Nie musi się Pani od PO odcinać?

Absolutnie tego nie robię, ale nie lubię też stada. Uważam, że różnego rodzaju organizacje wymuszają podporządkowanie się ich decyzjom, z którymi niekoniecznie muszę się zgadzać.

Bo Pani płynie ciągle pod prąd?

Nie lubię na siłę płynąć z prądem, co nie znaczy, że jestem z zasady buntowniczką. Ale mam swoje zdanie – jako dyrektor departamentu bardzo się z poprzednią panią minister kłóciłam. Dziś myślę, że ja bym tego na jej miejscu nie zniosła. Gdybym miała taką dyrektorkę, chyba wyrzucałabym ją ze spotkań (śmiech).

Kiedykolwiek sądziła Pani, że zajdzie tak wysoko?

Nigdy. Ale wydaje mi się, że ja wszystko osiągam dlatego, że za tym nie biegam za wszelką cenę, nie uganiam się za posadami, nie zabiegam o nic na siłę i nigdy nie idę po trupach do celu. Nigdy w życiu.

Uważa Pani po prostu, że co ma być, to i tak będzie?

Tak. Niedawno numerolożka postawiła mi horoskop z daty urodzenia. Jestem Wodnikiem. Powiedziała, że wszystko w moim życiu dzieje się w sposób bardzo naturalny dzięki mojej dobrej pracy. Ta pani nic o mnie nie wiedziała, a wszystko się zgadzało, nawet daty.

Proszę mi podać lewą rękę. Ma Pani bardzo długą linię życia, która się łączy z linią szczęścia, nie widzę u Pani wzgórka Merkurego, co znaczy, że nie tkwi w Pani autoagresja, nie stawia Pani sobie wymagań, do których za wszelką cenę będzie dążyć, co w końca stałoby się Pani zgubą…

O, dziękuję, bardzo lubię wróżby i horoskopy, poprawiają mi humor. Zwłaszcza że ten numerologiczny usłyszałam, kiedy byłam w złym momencie. I on mnie podbudował.

Zły moment?

Ostatni rok był dla mnie ciężki, co chwila moje nazwisko i twarz pojawiały się w mediach, a ja to bardzo przeżywam. Nie ekscytuję się swoimi zdjęciami w prasie. Nie zbieram wywiadów. Nie mam wizażysty ani coacha, jestem bardzo samodzielna. Na przykład nigdy z żadną koleżanką, których zresztą nie mam wiele, nie byłam na zakupach. Mam przyjaciółkę od czasów wczesnego dzieciństwa, pracuje jako kucharka. Uwielbiam jej wiedzę życiową i komentarze. Ale nawet jej nie pokazałabym się w sklepowej przymierzalni. Nikomu bym się nie pokazała.

Nawet mężowi?

Nawet jemu. W domu też jestem bardzo samodzielna, przez ostatnie lata nauczyłam się o sobie tego, że jednak mam siłę i radzę sobie sama. Bo jeżeli ja sobie nie poradzę, to nikt mi w tym nie pomoże.
Muszę sama ze sobą wszystko przegadać – często mówię do siebie i nie uważam tego za objaw szaleństwa. A jak już dobrze sobie porozmawiam, to wszystko się poukłada. Nikt nie potrafi zmienić mojego sposobu widzenia ani myślenia.

I dzieci też nie pyta Pani o radę? Kim Pani jest przede wszystkim – matką?

Najpierw kobietą, na drugim miejscu matką, a na trzecim żoną. Na czwartym jest praca.

Czy jednak da się wychowywać dzieci korespondencyjnie i telefonicznie? Musi Pani cały czas być rozdarta?

Kiedy byłam w Warszawie, w każdy piątek jechałam do domu. Nigdy nie myślałam o przeprowadzce, ponieważ dziecku jest najbardziej potrzebne własne łóżko i własny dom.

A matka, do której można się przytulić, poskarżyć, zapytać?

Wiem, o czym pani mówi. Teraz, kiedy najmłodsza córka ma 14 lat, nie czuję, żeby cierpiała na jakieś deficyty, ale boję się, że w pewnym momencie powie: „Bo ciebie wtedy nie było!”. Kiedy jadę na weekend do domu, staram się z nią spędzać jak najwięcej czasu. Bo teraz z Brukseli też jeżdżę co tydzień i wszyscy wiedzą, że nawet gdybym rozmawiała z samym papieżem, to odbiorę telefon, kiedy dzwoni któreś z moich dzieci. Ale mam świadomość, że gdy starsza dwójka zdawała maturę, ja zostałam ministrem. A teraz, kiedy Zosia idzie do liceum, ja jestem komisarzem. I znowu czuję to rozdarcie, którego już od dobrych kilku lat w sobie nie miałam. Mam jednak nadzieję, że nie straciłam bliskości z najmłodszą córką, a jej więź z tatą jest też bardzo silna.

Mężowie nie za bardzo lubią, kiedy żony robią karierę.

Wiele osób mi o tym mówi. Rzeczywiście zaczęłam dostrzegać, że może mąż czasami wolałby, żebym nie była rozpoznawalną osobą. Na pewno nie będziemy razem występować publicznie. To nam obojgu nie odpowiada. Ale chciałabym, żeby pani zobaczyła nas w sytuacjach prywatnych, ze znajomymi. Śmiałam się ostatnio, że przez 27 lat małżeństwa robię wszystko, czego chce mój mąż. A on uważa, że jest odwrotnie. Przekomarzamy się, kłócimy, miewamy kryzysy, ale ja naprawdę liczę się z jego zdaniem. Mąż śmieje się, że gdy się pobieraliśmy, nie mógł przypuszczać, że żeni się z przyszłym wicepremierem.

Kryzysy nie omijają żadnego związku, zwłaszcza jeżeli trwa tak długo.

Wiem, my także nie jesteśmy superspokojną parą, kłócimy się czasami o mało istotne sprawy. Mój mąż jest zodiakalnym Baranem i zawsze musi postawić na swoim.

Konflikty często rodzą się przy wychowywaniu dzieci, wyborze ich studiów, szkoły…

Tu jesteśmy zgodni, oboje bardzo chcieliśmy zostać rodzicami i nieustannie nas to cieszy. Spieramy się na przykład o wakacje, mój mąż wspaniale je planuje, a ja wiem, że zrobi to dobrze, więc po prostu się nie wtrącam. On na to, że skoro nie interesuje mnie, gdzie latem pojedziemy, może w takim razie zostaniemy w domu. Zaperzam się: „Zapakuj mnie i jedźmy. I nie gadaj takich rzeczy”. Natomiast zauważyłam, że teraz z wiekiem mniej się spieramy, bo zwyczajnie jesteśmy dojrzalsi.

Przyjaźnicie się ze sobą?

Tak, bardzo.

Na miejscu Pani męża byłabym o Panią zazdrosna. Tylu mężczyzn Panią otacza.

Ale ja nie jestem osobą łasą na komplementy czy adorację, mój mąż to partner na całe życie, choć nie ma ideałów. Ideał byłby straszliwie nudny.

Olga Majrowska

Chyba nadal bardzo się kochacie?

Myślę, że pewnie bardziej teraz niż dawniej. Tęsknimy za sobą, czekamy na te weekendowe spot-
kania. Jednak kiedy przyjeżdżam do domu, muszę się najpierw otrząsnąć, odtajać, pobyć sama, odreagować cały tydzień intensywnej i często stresującej pracy. Czepiam się więc czasami o jakąś bzdurę, jakiś kapeć na środku pokoju. Ale walczę z tym i wydaje mi się, że z powodzeniem. Mąż też zrozumiał, że muszę mieć czas dla siebie, nie mogę od razu rzucać się w wir domowych zajęć.

Czy władza Panią zmieniła?

Uważam, że wcale, i to nie jest tylko moje zdanie. Wszędzie są tacy sami ludzie, jak reszta świata. Co z tego, że spotykam się teraz z premierami i poznaję najważniejsze osoby na świecie. Kiedyś też znałam cale środowisko polityczne. Ale bardzo cieszą mnie znajomości z artystami, ludźmi, których kiedyś podziwiałam tylko w telewizji i na plakatach.

Jak co roku pojechała Pani na Open’er Festival w Gdyni?

Byłam tam, bardzo krótko, ale byłam. A w tym roku to nawet z ochroną. Z moimi wspaniałymi, byłymi już, ochroniarzami, oficerami BOR-u – bardzo ich polubiłam i nadal bardzo lubię.

Myślę, że oni Panią też. Za radość życia i spontaniczność. Kiedy słyszy Pani „swoją” muzykę, zrzuca Pani buty i tańczy boso na trawie? Tak sobie Panią wyobrażam.

Zdarza się, dziś już się takich reakcji nie wstydzę. Gdy byłam młodsza, w liceum, wstydziłam się różnych rzeczy. Kontrolowałam swoje zachowanie. Byłam strasznie nieśmiała. Teraz, gdy spotykam się z kolegami, przypominają mi, że byłam najcichszą dziewczyną w klasie, a jak podchodziłam z ławki do tablicy, robiłam się czerwona jak burak. Zatykało mnie. Teraz też miewam takie momenty, kiedy mnie zatyka, ale potrafię już to przełamywać. Nauczyłam się tego, że mówię, co myślę. Nikogo nie udaję. Nawet jeśli ludzie uważają wtedy, że jestem może zbyt spontaniczna. Dlaczego ich dziwi, że gdy na dużym zgromadzeniu zobaczę znajomą, której od lat nie widziałam, pędzę do niej, rzucam się na nią, całuję, bo się po prostu cieszę jej widokiem? Często słyszę, że zachowuję się inaczej niż inni ludzie na podobnych stanowiskach. Ale nie zamierzam tego zmieniać.

Z pewnością musi Pani szokować Brukselę swoimi trzema tatuażami (śmiech). Są w Pani jakby dwie osoby. Stanowcza, rzeczowa Pani komisarz i młoda, bawiąca się dziewczyna, wytatuowana rockmanka.

Mam 50 lat, ale bardzo młodą duszę, a wiele osób mówi mi, że nie wyglądam na swój wiek. Nie tak łatwo mi pozbyć się z siebie tej dziewczyny. Lecz dojrzewam, wiele spraw widzę inaczej niż 20 lat temu. Choć z drugiej strony wydaje mi się, że czasem moje dzieci są starsze niż ja.

Pani zdolne dzieciaki.

O dzieciach z zasady wiele nie opowiadam. Powiem więc tylko tyle, że dwoje jest dorosłych i że, tak jak ja, uwielbiają zwierzęta. Mamy w domu cały zwierzyniec.

Reklama

Wiem, wiem, trzy psy ze schroniska.

Trzy kundelki płci żeńskiej. Moja najukochańsza sunia jest trochę pokraczna, ale wszystkie są wspaniałe. Może nie wyprowadzamy się z Mysłowic także dlatego, żeby nie zmieniać psom otoczenia. Tutaj mają wszystko, co lubią i znają – dom, ogródek. Nasze psy są traktowane jak członkowie rodziny, śpią z nami w łóżku. Gdy słyszę o tragedii jakiegoś zwierzaka, serce mi krwawi. Ten łoś, który cztery dni leżał w rowie potrącony przez samochód… Straszne. Oj, zaraz będę płakać. Rozmawiamy z mężem, że na starość zaopiekuję się piętnastoma psami. A on na to, że – znając mnie – to nie piętnastoma, ale stu piętnastoma.

Reklama
Reklama
Reklama