Artur Żmijewski: „To, co zobaczyłem, czego doświadczyłem, zostanie we mnie na zawsze”
„Wolę nakrzyczeć na kwiatki w ogródku niż na ludzi obok mnie”
- Beata Nowicka
W ramach cyklu Archiwum Vivy!: wywiady przypominamy rozmowę Beaty Nowickiej z Arturem Żmijewskim. Wywiad ukazał się we styczniu 2016 roku w magazynie VIVA!.
Magazyn VIVA! Artur Żmijewski wywiad
Jeden z najlepszych polskich aktorów. Równie fascynujący jako amant jak ksiądz. Zwykle trzyma się z dala od zgiełku mediów. Mało kto wie, że od 10 lat jest Ambasadorem Dobrej Woli UNICEF. „To, co zobaczyłem, czego doświadczyłem, zostanie we mnie na zawsze”, mówi. O tym, jak zmieniła go Afryka, co zawdzięcza ludziom, jak wychowuje dzieci i dlaczego nie robi planów na przyszłość, Artur Żmijewski opowiada Beacie Nowickiej.
Wygląda Pan jak modelowy okaz zdrowia...
(śmiech). Dziękuję. Staram się, jak mogę. Staram się oszczędzać. Żeby zdrowia nie stracić.
A, ciekawe… Jak to możliwe, kiedy pracuje się tak intensywnie?
Nie robiąc innych rzeczy tak intensywnie. Kiedy muszę wstać o piątej rano, kładę się wcześniej spać. Nie mogę wtedy siedzieć – co uwielbiam – do dwunastej wieczorem, tylko staram się, żeby o wpół do dziesiątej, za kwadrans dziesiąta być w łóżku. Chodzi o to, żeby siedem godzin spędzić w pościeli.
Rodzina dziwnie na Pana patrzy?
Nie. Są przyzwyczajeni.
Ale chodzą na paluszkach?
Pani Beato, ja nie terroryzuję swojej rodziny. Jedyne, o co proszę, to żeby nie włazić już do mnie do sypialni, żebym w spokoju się wyciszał.
To był niewinny żart. Wiem, że ma Pan niesamowitą dyscyplinę wewnętrzną i jest nieopresyjny dla otoczenia.
To mnie pani nie widziała w akcji! Łagodność to ja, owszem, miewam, natomiast czasem wychodzę z siebie. I dzięki Bogu, że to się zdarza, bo inaczej już dawno siedziałbym w wariatkowie. To mój wentyl bezpieczeństwa, wyładować stres. Ale wolę nakrzyczeć na kwiatki w ogródku niż na ludzi obok mnie.
Co Pana najbardziej wyprowadza z równowagi u bliźnich?
Bezmyślność. Wydaje mi się, że głupim, samolubnym działaniem albo słowem można zrobić bardzo dużo złego. Czasami wystarczy tylko na chwilę przystanąć i zastanowić się nad tym, co się robi.
Z wiekiem stajemy się bardziej egoistyczni, bo mamy coraz mniej czasu.
To prawda. Ale im dłużej żyję, tym bardziej jestem przekonany, że w związkach międzyludzkich należy wykazywać się delikatnością. Tak zostałem wychowany. Uważam, że nie mogę spóźnić się do pracy – mimo korków, indywidualnych katastrof – bo wiem, że czeka tam na mnie 40 osób. Proste. Jako człowiek, który jest ojcem rodziny, mam znacznie więcej zobowiązań, niż kiedy byłem sam. Wtedy moje życie było tylko moim życiem.
No tak, jest Pan ojcem trójki dzieci. Synów widziałam w Sandomierzu, kiedy przyjechałam do Pana na plan zdjęciowy „Ojca Mateusza”. Wtedy to byli mali chłopcy, dziś mają…
…13 i 15 lat. Jeden jest w pierwszej, drugi w ostatniej klasie gimnazjum. To już młodzież. Dla starszego za chwilę będę musiał kupować bilet lotniczy dla dorosłych (śmiech). Moja córka Ewa w styczniu skończy 23 lata. Zrobiła licencjat w tłumaczeniach specjalistycznych z angielskiego i włoskiego, teraz studiuje historię muzyki jazzowej.
Córka zaczęła swoje dorosłe życie. Czuje Pan satysfakcję?
Czuję, bo widzę szczęśliwego człowieka. Dzieci mają teraz niesamowite możliwości. Mogą studiować wszystko i wszędzie. Mają inną perspektywę, inny ogląd rzeczywistości. Pod tym względem to jest naprawdę świetnie urządzony świat.
To prawda. Ale nie jest Panu czasami smutno, że pokój córki jest pusty?
Chyba już nie. Myślę, że każdy z nas musi zerwać się z łańcucha. Każdy młody człowiek ma całe życie przed sobą, nie może być kształtowany wyłącznie przez to, czego chcą, pragną albo czego boją się jego rodzice. Trzeba dać mu możliwość, żeby sam się przekonał, czy ten świat, który sobie wymarzył, jest dla niego. Sam uważam, że warto grać w tenisa dla satysfakcji, a nie od razu po to, żeby zostać drugą Radwańską.
Jako ojciec boksuje się Pan z tymi dziecięcymi wyobrażeniami?
Rodzice często myślą o swoich dzieciach jak o istotach delikatnych i nieporadnych. Kiedy mój młodszy syn po raz pierwszy pojechał na obóz, byliśmy z żoną przekonani, że za dzień, dwa trzeba będzie po niego pojechać i zabrać do domu. Okazało się, że był zaradny, zorganizowany, zadowolony, a jak dzwoniliśmy do niego, to wręcz nie za bardzo miał czas, żeby z nami rozmawiać. On się w tym nowym świecie fantastycznie odnalazł. A my pielęgnowaliśmy w sobie typowy niepokój rodzica. Wierzę, że jak mu kiedyś będzie naprawdę źle, to powie, że potrzebuje pomocy.
Pamięta Pan ludzi, którzy Panu pomogli bezinteresownie?
Ja w ogóle uważam, że w życiu piekielnie dużo ludzi mi pomogło. Wykazali się wobec mnie wyrozumiałością, jak Wojtek Wójcik, który nauczył mnie podstaw rzemiosła filmowego, pokazywał mi, co i jak robi się przed kamerą, zabrał mnie do montażowni, opowiadał o różnych rzeczach, o których nie miałem bladego pojęcia. Miałem ogromnie dużo szczęścia do opiekuna roku, profesora Andrzeja Łapickiego, dzięki niemu tak naprawdę znalazłem się na zdjęciach próbnych u Tadeusza Konwickiego. To on przekonał profesorów w szkole, żeby mnie zwolnili z zajęć i pozwolili zagrać w „Lawie”. Zdarzyło się mnóstwo takich sytuacji, w których miałem poczucie, że ludzi pochylili się nade mną i pomogli mi zrealizować rzeczy, które bez ich wsparcia byłyby dla mnie nieosiągalne.
Pomoc drugiej osobie często oznacza duży wysiłek, poświęcony czas, oddaną energię. Nie każdy jest na takie poświęcenie gotowy. Wspominam o tym, bo od prawie 10 lat jest Pan Ambasadorem Dobrej Woli UNICEF. I to nie malowanym, tylko naprawdę zaangażowanym.
Ktoś w UNICEF pomyślał, że ja mógłbym w tej sprawie pomóc, a ja się zastanowiłem i stwierdziłem: dlaczego nie? Robię coś pożytecznego. Rzeczywistość mnie przerosła…
…kiedy pojechał Pan na miejsce.
Zobaczyć, jak wygląda sytuacja w Sudanie Południowym, Etiopii, Mali… Tam widziałem dzieci, które naprawdę umierają z głodu, z braku lekarstw i robi to wstrząsające wrażenie. Pojechałem, żeby zobaczyć i opowiedzieć ludziom, jak tam jest. Chciałem prosić ich o pomoc, więc musiałem być wiarygodny, żeby ludzie mogli mi uwierzyć, bo tego nie da się sobie wyobrazić.
Nasza wyobraźnia instynktownie broni się przed takimi obrazami.
I to chyba naturalne. Ale gdy patrzysz na dwuletniego człowieczka, szkielecik obciągnięty skórą, który leży na łóżku, a obok siedzi ojciec, który trzyma to dziecko za rękę i nie wie, czy ono będzie jeszcze na tym świecie przez pięć godzin czy przez trzy dni – ale na pewno nie dłużej – to w innej skali człowiek uświadamia sobie stratę, jakiej doznaje ten ojciec.
Które z tych dzieci zapamiętał Pan najbardziej?
W Mali, w Sikasso, poznałem Abimatę, dwutygodniową dziewczynkę, która urodziła się jako wcześniak. Jej mama przy porodzie zmarła i mała jest karmiona kubeczkiem z dzióbkiem, bo nie ma smoczków. Dostaje mleko w proszku rozpuszczone w zanieczyszczonej wodzie. Ale to, czy Abimata przeżyje, zależy przede wszystkim od tego, czy będzie miał się nią kto zaopiekować. W tej chwili opiekuje się nią pani, która stoi nad grobem, ponieważ ma 50 lat, a średnia wieku w Mali dla kobiet wynosi 53 lata. Dla mężczyzn dwa lata mniej.
A więc jest to kwestia dwóch albo pięciu lat…
O ile Abimata w ogóle przetrwa w tych warunkach higienicznych i bytowych. Tam ogromna część ludzi za dach nad głową ma mały kawałek domku ulepionego z kamieni i gliny, pokrytego wielkim osiągnięciem zachodniej cywilizacji, czyli blachą falistą. Dzięki niej w czasie ulew nie leje im się na głowę, za to słychać niemiłosierne dudnienie deszczu, ale kiedy jest gorąco, wnętrze nagrzewa się niemal do temperatury wrzenia. W naszych warunkach klimatycznych zwierzęta żyją lepiej niż tam ludzie. To pokazuje ogrom nieszczęścia.
Załamał się Pan, kiedy zobaczył to po raz pierwszy?
Ludzie świata zachodniego jeżdżą za granicę po to, żeby zwiedzać najwspanialsze zabytki. A my jeździmy po to, żeby oglądać najprawdziwsze życie. Niewyretuszowane. Pomaga się tym, którzy sobie nie radzą, w związku z tym oglądam miejsca najgorsze, najbrzydsze, najsmutniejsze i to jest rzecz, której nie brałem pod uwagę, kiedy dawno temu zaangażowałem się w pomoc. To, co zobaczyłem, czego doświadczyłem, zostanie we mnie na zawsze. Mam już inną perspektywę. Wie pani, że w regionie Sikasso ponad 84 procent mieszkańców żyje poniżej granicy ubóstwa?
W tym kontekście nasz świat jawi się jako syty, bogaty i bezpieczny. Wraca Pan stamtąd z poczuciem bezsilności?
Nie. Na tym polega moje zadanie. Jestem oczami moich rodaków, żeby nieść pomoc tym ludziom. Muszę poczuć te zapachy, nie odwracam wzroku od ludzi umierających na ulicy. Muszę to zobaczyć. Na przykład szpital, gdzie się dowiedziałem, że największy problem, z jakim się borykają, to brak środków, którymi mogą leczyć dzieci. Malarię leczy się antybiotykami, ale ich nie ma. W jednej sali, w której są cztery łóżka, na każdym leży po dwoje dzieci. Obok kucają dwie matki. Połowa dzieci w każdej takiej sali jest w stanie terminalnym i umiera na malarię. Półtora metra dalej, na materacyku leży dziecko z wbitym wenflonem, które urodziło się jako wcześniak. Za inkubator służą mu trzy żarówki i w zależności od tego, czy ma być mu cieplej czy chłodniej, pielęgniarka te żarówki wkręca lub wykręca. Za drzwiami, na korytarzu stoją stoły, gdzie na kocach leżą kolejne dzieci, a obok czuwają ich matki. Wokół szpitala, w strugach deszczu, na matach siedzą ludzie, którzy są członkami rodzin tych dzieci i tych matek, ponieważ nie ma salowej, nie ma kuchni, a ktoś musi te matki z dziećmi żywić i zapewnić elementarne środki czystości.
Kiedy patrzy Pan w oczy tych dzieci, matek, którym te dzieci wymykają się w stronę śmierci…
…widzę ból, ale też pragnienie, żeby to życie wyglądało inaczej, lepiej. Ogrom tego cierpienia i tego umierania jest wszechobecny. Ale widziałem nadzieję w ich oczach. Nie może być zgody na to, żeby ludzie umierali, ot tak, bo mieli pecha i urodzili się w biednym zakątku świata, a nam, którzy mieliśmy więcej szczęścia, nie chce się udzielić im pomocy.
Ludzie są bardziej skłonni do pomocy, kiedy to nieszczęście ma konkretną „twarz”. Do naszego serca – i kieszeni – bardziej przemówi historia dwutygodniowej Abimaty niż tragiczna, ale beznamiętna informacja, że 100 tysięcy ludzi w wyniku powodzi straciło dach nad głową.
Wie pani, że w Mali rocznie umiera 100 tysięcy dzieci? Tyle mają takie miasta jak Koszalin, Legnica czy Opole czy Tarnów. Proszę sobie wyobrazić, że nagle znikają wszyscy mieszkańcy jednego z nich.
Wstrząsający widok...
Marzenia tych ludzi są takie, żeby z dnia na dzień przeżyć. Za litr paliwa można wysłać SMS, żeby im pomóc. Tyle kosztuje jedna pełna porcja terapeutycznej żywności dla dziecka, które wychodzi z niedożywienia. Koszt litra paliwa w Polsce, czyli około 4–5 złotych. Za te same pieniądze można kupić antybiotyki, szczepionki, które oznaczają realną pomoc dla tych dzieciaków.
Te wyjazdy Pana zmieniły? To nie jest Afryka do podziwiania.
Trochę jest, bo jak się trafi na porę deszczową, to bujna afrykańska zieleń jest tak zachwycająca, że widok zapiera dech w piersiach. Ale w kontraście do tej zieleni widzi się góry śmieci zasypujące całe miasta, bo nie ma kto ich sprzątać, a poza tym w tych górach odpadków można znaleźć rzeczy, które pozwolą przeżyć.
Jak Pan wie, od wielu miesięcy Europa nie potrafi poradzić sobie z setkami tysięcy uchodźców. Mój kolega w tygodniku opinii napisał tekst o tym, że powinniśmy ich przyjąć i pomóc, na co dostał kilkaset obelżywych e-maili w stylu: „Sam se ich weź do swojego domu, zdrajco”.
Dla mnie strach przed tymi ludźmi jest kompletnie nieuzasadniony. Myślę, że równie radykalnych ludzi jak ci, którzy zabijają w Europie i na świecie, znalazłoby się sporo w naszym kraju, pośród tych, co uchodzą za prawdziwych Polaków. Z perspektywy świata, który widziałem, uważam, że nie mamy prawa odmawiać schronienia tym, którzy uciekają od śmierci, głodu, wojny i szukają bezpiecznego miejsca dla swoich dzieci. Oni chcą żyć tak samo jak my.
Przez lata komuny to my byliśmy beneficjentami pomocy świata zachodniego.
Do końca XX wieku potrzebowaliśmy tej pomocy. Przez lata mnóstwo ludzi wyjeżdżało z Polski nie zawsze dlatego, że system był dla nich opresyjny. Po prostu dusili się w komunistycznej Polsce. Marzyli o lepszym życiu, innych perspektywach. Dlatego wyjeżdżając w delegację lub na wycieczkę, zostawali. Czasem jedna osoba, czasem cały autokar. Pytanie jest proste: Co by było, gdyby wtedy ktoś nam powiedział: „Wypieprzać z powrotem do Polski! My was tu nie chcemy, bo jesteście biedakami, brudasami i nierobami”.
Bardzo szybko o tym zapomnieliśmy.
I przestaliśmy być wrażliwi na to, że ludzie są krzywdzeni w swoich ojczyznach. Albo że nie mogą się spełniać. Albo że nie mają co jeść. Czy to, że zginęło ponad 130 osób w Paryżu, znaczy, że mamy nie przyjmować uchodźców? Nie pomagać tysiącom umierającym z głodu w Afryce?
– Polacy boją się inności. To lęk tyleż irracjonalny, co powszechny.
To pokłosie realnego socjalizmu, urawniłowki.
Ale czy to nas może wiecznie usprawiedliwiać?
No właśnie. Ponad 20 lat temu jechałem do Warszawy małym fiatem. W pewnym momencie zatrzymałem się, bo na poboczu stał jakiś pan obok malucha i widać było, że potrzebuje pomocy. Okazało się, że ta pomoc miałaby polegać na tym, że mu pożyczę koło zapasowe, ponieważ on w ciągu godziny pechowo dwa razy złapał gumę i swoje też przebił. Zapytał, czy pożyczę mu mój zapas, a on mi da swój numer domowy i adres, pod którym wieczorem mogę koło odebrać. Ja się nie zastanawiałem, tylko mu to koło dałem. To był impuls. Niedawno przypomniała mi się ta historia…
…myślał Pan o tym, jak dzisiaj ludzie by zareagowali?
Tak. Mam głębokie przekonanie, że 25 lat temu tak jak ja postąpiłoby wielu ludzi. Byliśmy wtedy na siebie wyczuleni. Pomagaliśmy sobie. Teraz to coś, co nazywa się dobrobytem, karierą i postępem, sprawia, że gromadzimy swoje dobra i odgradzamy się od innych. Ludzie czasami mnie pytają: Jak się widzi taki ogrom nieszczęścia, jak w Sikasso, to czy ma sens pomaganie, skoro nie jesteś w stanie pomóc wszystkim? A mnie się wydaje, że to ma głęboki sens, bo skoro nie wszystkim, to choć jednemu.
Robi Pan jakieś plany na przyszłość?
Nie. Po co? (milczenie). Wie pani dlaczego? Bo któregoś dnia uświadomiłem sobie, że jeszcze kilka lat temu z całą pewnością powiedziałbym: „Za moich czasów, za mojego życia na pewno żadnego konfliktu zbrojnego w Europie nie będzie. Myślę, że moje dzieci również przeżyją swoje życie w spokoju”. Po tym, co wydarzyło się na Ukrainie, już w to nie wierzę.
Bierze Pan życie jak leci, tu, w tej chwili?
Wczoraj miałem wolny dzień, to była niedziela, do piętnastej nie zdjąłem szlafroka. Spokojnie, bez pośpiechu mogłem wypić kawę, pochodzić po domu, ogarnąć rzeczy, którymi nie mam czasu zająć się na co dzień, na przykład papierami, jakie gromadzą mi się na biurku. Takie najprostsze, banalne czynności, które oczyszczają głowę. Mam poczucie, że za rzadko to robimy. Za rzadko opróżniamy szafy i szuflady z tego, co przez lata tam chowamy: drobiazgi, bibeloty, kartki pocztowe… Dużo rzeczy, do których – jak mi się wydawało – byłem sentymentalnie przywiązany, wylądowało w koszu na śmieci. Im dłużej żyję, tym bardziej mi się wydaje, że to, co w naszych głowach, jest ważne.
Z „Soboty” Iana McEwana pamiętam zdanie: „Rozmontowanie życia 75-letniej kobiety zajęło im jeden dzień”.
Uderzające. Żyjąc na co dzień, nie myślimy o tym, że z naszym odejściem nic się nie kończy. Tylko nam się wydaje, że jesteśmy całym światem, mamy superważne rzeczy do zrobienia. Moja babcia pytana: „A co tam będziesz wiosną robiła?” odpowiadała: „Co ja będę wiosną robiła? Może nie dożyję?”. Obiecywać całemu światu: zrobię jeszcze to, to, to i tamto…? Nie. Nikomu nie obiecywać, tylko robić. I tyle.