Reklama

Kora powiedziała kiedyś: „Moim marzeniem jest, żebyśmy umarli z Kamilem w tej samej chwili. Żeby żadne z nas nie cierpiało samotności i bólu rozstania”. On został, jej już nie ma. Właśnie mija pierwsza rocznica śmierci Kory. W chwytającej za serce rozmowie z Beatą Nowicką Kamil Sipowicz próbuje opisać swój ból, pustkę, samotność. I tęsknotę. Wywiad z Kamilem Sipowiczem ukazał się w magazynie VIVA! w lipcu 2019 roku.

Reklama

Czas leczy rany? Czy w ogóle coś leczy?

Czas niczego nie leczy. Wręcz odwrotnie. Im dalej, tym gorzej. Na początku człowiek posiada jakiś mechanizm obronny, nie docierają do niego rzeczy, które się wydarzają. Dopiero później, kiedy ten mechanizm przestaje działać, wszystko do niego dochodzi i jest coraz gorzej. Nikogo nie będę pocieszał, bo nie ma pocieszenia.

23 lipca miał Pan urodziny, pięć dni później jest pierwsza rocznica śmierci Kory. Jak Pan sobie radzi?

No właśnie… Jest trudno. Bardzo trudno (milczenie). Chyba tylko przez aktywność. Z bliskimi ludźmi podejmuję działania, które są związane z Korą, jej dorobkiem i ideami. To nieco łagodzi wszystkie złe myśli. W czerwcu była wystawa Madonn oraz wystawa zdjęć „Kora nieoczywista”, jej kuratorem jest przyjaciel, Andrzej Wajs, który napisał piękny tekst. Pracujemy także nad filmem fabularnym i filmem dokumentalnym. Powołałem Fundację Kory i nasze projekty z dziedziny kultury, sztuki i edukacji nabierają kształtów. Jesienią wydamy niepublikowane wiersze Kory „Ściana szklanych, purpurowych serc”. Tym się zajmuję.

Pan też pisze?

Piszę na bieżąco dziennik, dzień po dniu, co się dzieje. Teraz rekonstruuję dziennik sprzed pięciu lat. Ostatnio ukazało się drugie wydanie moich wierszy „Świder metafizyczny”, są tam teksty, które Kora śpiewa. Z Florydy przyjechały niedawno moje rzeźby i myślę poważnie o wystawie.

Co rano pozwala Panu wstać z łóżka?

Właśnie to, o czym pani opowiadam. Praca, którą muszę wykonać. Kiedy jestem na Roztoczu, muszę karmić zwierzęta, podlewać rośliny, pielić kwiatowy ogródek Kory, który teraz pięknie kwitnie. Piwonie, róże, tulipanowiec, budleje, które Kora zasadziła. Ogródek warzywny, który Kora zawsze pielęgnowała, trzeba o niego dbać, podlewać, na przykład pomidory. Łąki trzeba kosić, drogę zrobić… W Jacni na Roztoczu, u naszej przyjaciółki, zorganizowano urodziny Kory, w co też byłem częściowo zaangażowany. Grał zespół pana Marcina Kiecany, pani Dominika, i to nawet bardzo dobrze, zaśpiewała niektóre piosenki Kory. Nie narzekam na nudę. Jest co robić.

Jak pachnie Roztocze?

Wspaniale, ponieważ było dużo deszczy, więc zieleń jest bardzo bujna. W tej chwili kwitnie łubin, żarnowiec i jaśmin, który intensywnie pachnie. Na Roztoczu mamy gigantyczną ilość owocowych drzew. Kiedy Kora umierała w zeszłym roku, nasi przyjaciele zwrócili uwagę, że na drzewach jest mnóstwo czereśni i wiśni. To są stare, oryginalne odmiany, nie ma ich w sprzedaży, bo są zbyt delikatne, a po zerwaniu trzeba je od razu zjeść. Mamy też jabłka, śliwki, zeszłego lata zebraliśmy kilka tysięcy kilogramów śliwek.

Zrobił Pan jakieś przetwory?

Kora robiła dużo przetworów. Ja nie.

Byłam gościem na Roztoczu, pamiętam ten dom. Czy Pan coś tam zmienił?

Nic nie zmieniłem. Nawet pantofle Kory, takie kapcie przywiezione z Grecji, stoją w tym samym miejscu, gdzie ona je postawiła (milczenie). Mnóstwo rzeczy zachowałem, żeby było tak, jak Kora pozostawiła, mimo że przez ostatni rok było u nas mnóstwo gości. Kora starała się ten dom uporządkować, ustawić wszystko tak, żeby żyło nam się wygodnie. Podobnie jak tutaj, na Płatniczej, gdzie rozmawiamy.

Wyjątkowa jest ta dzielnica Warszawy, mam wrażenie, że jesteśmy w małym prowincjonalnym miasteczku.

Kora kochała ten dom. Znalazła go nasza przyjaciółka Małgosia. To jest dom po Grzegorzu Rosińskim, słynnym rysowniku, autorze „Thorgala”. Mieszkamy tu od 2000 roku.

Teraz Pan mieszka. Czy można słowami opisać tęsknotę za kimś, kogo już nie ma i nigdy nie wróci?

Przede wszystkim nie jesteśmy pewni, czy nie ma, czy nie wróci, co się dzieje dalej. Może to jest słabe pocieszenie, ale mam doświadczenia, które nie mówią o tym, że Kora nie istnieje. Może nie żyje w takiej formie jak my tutaj, nie będę się wymądrzał, ale nie wpadła w nicość. Czytam teraz książkę „Yurei. Niesamowite duchy w kulturze japońskiej”. W Japonii zmarli odgrywają ogromną rolę, właściwie zmarli traktowani są jak żywi. Nawet kiedy w czasie wojny japońscy kamikadze ginęli w bezsensownej walce, to po wojnie trzeba było im dziękować i składać ofiary, żeby ich duchy nie szkodziły. Jest w tej religii coś takiego, że nie można do końca wierzyć fizycznej śmierci. Miałem niedawno głębokie mistyczne przeżycie, które wskazuje na to, że niezupełnie jest tak, jak się nam wydaje.

Że śmierć jest nieodwracalna?

Ten proces jest nieodwracalny, ale nie wiadomo, jakie formy istnienie potem przyjmuje. Wydaje mi się, że jest jakaś komunikacja, a co to dokładnie jest, nie mam zielonego pojęcia. Ale bardziej przypomina „Black Mirror” niż Pismo Święte (śmiech). Współczesna nauka daje dużo możliwości, można na przykład odnieść się do fizyki kwantowej. Coraz więcej mówi się o równoległych światach, być może na tych samych kwantowych energiach jest milion innych wszechświatów oprócz naszego? Czeka nas wielka niespodzianka, tak mi się wydaje.

W wierszu „Bardzo i wiatr I” pisze Pan:

„wiatr przerzuca nas od życia do śmierci

unoszeni niczym liście przekraczamy

to co najbardziej tajemnicze

przeskakujemy z życia w życie”.

Opowie mi Pan o tym mistycznym doświadczeniu, które Pan przeżył?

Jechałem kilka dni temu przez miejscowość Gniewczyna na Podkarpaciu, przez którą jeździliśmy z Korą do szpitala w Zakopanem. Intensywnie myślałem o Korze, bo któregoś razu strasznie się tam pokłóciliśmy, ona wysiadła z auta. I w tej Gniewczynie raptem, ni z gruszki, ni z pietruszki, GPS skierował mnie do centrum miasteczka. No i skręciłem w lewo, wjechałem i tak jeździłem w kółko. Chwilę później zupełnie nie wiadomo dlaczego – miałem wrażenie, że Kora, która miała poczucie humoru, też o tej Gniewczynie myśli – włączyłem przypadkową stację, to było katolickie radio Fara, gdzie jakaś młoda poetka pięknym głosem mówiła piękny wiersz i padło tam zdanie: „nie wierzcie do końca śmierci”.

Symboliczne…

…przypadkowe zdarzenie. Można różnie je interpretować, ale mnie dodało otuchy, bo byłem w bardzo złym stanie psychicznym. Czasami wydarzają się takie miłe, sympatyczne rzeczy, które świadczą o tym, że jednak nie za bardzo rozumiemy naturę śmierci. Nic o niej nie wiemy. Nie możemy mówić, że kogoś nie ma, bo nie wiemy.

Dwa lata temu na raka zmarł mój tato. Więc to nie była nagła śmierć, tylko umieranie, które wyniszczyło nas psychicznie. Do dziś nie pozwala mi zasnąć dojmujące poczucie samotności i bezradności, że w takim momencie dzieli nas przepaść.

Jesteśmy zamknięci w swoim własnym bycie. Nikt od nas nie weźmie naszej śmierci, naszego cierpienia ani naszego bólu. Jakkolwiek dużo byśmy o tym mówili, opowiadali, tłumaczyli, te doświadczenia nie są intersubiektywne. Śmierć jest tylko i wyłącznie widziana z naszej perspektywy. Nigdy z perspektywy osoby, która umiera. A ten, kto obserwuje, z logicznego punktu widzenia tak naprawdę nie wie, co się dzieje. Śmierć jest tylko i wyłącznie dla tych, którzy zostają.

Niedługo mija rok, odkąd Kory nie ma. Czy Pana pamięć trochę przetasowała wspomnienia?

Wraca do mnie jej cierpienie, zwłaszcza teraz, jak jestem na Roztoczu, szczególnie przypominają mi się różne chwile z ostatnich dni, tygodni, z ostatnich miesięcy. To jest dosyć bolesne. Przede wszystkim dopiero teraz zaczynam sobie uświadamiać, jak cierpiała w tej chorobie, bo wtedy byłem praktycznie zajęty pomaganiem, żeby ułatwić jej odchodzenie. Nie mogłem za bardzo zagłębiać się w jej ból, w jej odczucia. Moja empatia była wtedy wyłączona, bo gdybym za bardzo myślał czy wczuwał się w to, co ona czuje, byłbym sparaliżowany. A musiałem załatwić setki spraw: łóżko, lekarza, pielęgniarki, lekarstwa, morfinę, to, tamto, siamto… Wszystko to aranżowałem i organizowałem. Codziennymi rzeczami zajmował się ktoś inny… (milczenie). Nie było to proste.

Znał Pan Korę być może jak nikt inny. Potrafił Pan czytać z jej twarzy.

Trudno powiedzieć, przecież nie wiemy, co dzieje się z drugim człowiekiem, to są tak głębokie doświadczenia. Nie mogę przez analogię porównywać, bo sam tego nie przechodziłem. Mogłem tylko domniemywać. Przez ostatni tydzień Kora już się nie komunikowała. Człowiek nawet nie wie, czy ta osoba, kiedy jest już nieświadoma, cierpi czy nie cierpi? Nie można tego wyczytać. Pani Magda, która w ostatnich tygodniach najbardziej zajmowała się Korą, twierdzi, że była bardzo szczęśliwa. Mówiła jej nawet, że wstydzi się tego, że czuje się szczęśliwa.

Dwadzieścia lat temu Kora powiedziała: „Moim marzeniem jest, żebyśmy umarli z Kamilem w tej samej chwili, żeby żadne z nas nie cierpiało samotności i bólu rozstania”. Myśli Pan o swojej przyszłości?

(uśmiech) Szczerze mówiąc, nie myślę. To znaczy myślę zadaniowo, tylko o tym, co trzeba zrobić, a jest bardzo dużo rzeczy do zrobienia – praca nad filmem, wybranie producenta, reżysera, zorganizowanie festiwalu, wystawy – to zajmuje mnóstwo czasu. Poświęcam ten czas Korze, ale też swoim sprawom. A co będzie ze mną? Nie wiem. Póki co żyję. Czuję się w miarę dobrze fizycznie. Chciałbym gdzieś wyjechać, na przykład nad deltę Dunaju. A zimą urwać się na chwilę do Brazylii albo na Hawaje.

Wyobrażam sobie, jak Pan wyjeżdża, a za Panem ciągnie się taka chmura wspomnień, emocji…

Wie pani, trudno się od tego odciąć. W internecie są zdjęcia Kory, filmy, fragmenty koncertów, jestem bombardowany wspomnieniami. To jest jak grzebanie palcem w żywej ranie. Ale brnę w to.

Myślał Pan o tym, kto mógłby zagrać Korę?

Padają różne propozycje, ale nie będę wymieniał konkretnych nazwisk. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby ktokolwiek mógł zagrać Korę. Musi to być bardzo dobra aktorka, jakaś szamanka.

Dzieci Pana wspierają?

Szymon przede wszystkim mnie wspiera. Mateusz mniej, bo mieszka w Krakowie i jest zajęty swoimi sprawami. Syn, wnuk, siostra Kory, pomagają mi przyjaciele. Bardzo dużo czytam. Jest Roztocze, przyroda, zwierzęta. Na urodzinach Kory w Jacni, o których pani mówiłem, ludzie świetnie się bawili, tańczyli, śmiali. Wydaje mi się, że Kora byłaby zadowolona z tego, że ta muzyka żyje. Że nie musimy jej na siłę reanimować. W fundacji chcemy stworzyć taką przestrzeń, gdzie będzie można posłuchać piosenek Kory, odtworzyć teledyski, zobaczyć pokój Kory, jak mieszkała, jej Madonny, obrazy. Zależy mi na tym, żeby to było żywe miejsce.

Bardzo Pan tego pilnuje.

Bo jak się nie pilnuje, ludzka pamięć zapomni. Zauważyłem, że przez ostatnie pięć lat, kiedy byłem skupiony na chorobie Kory i głównie mieszkałem na Roztoczu, Polska bardzo się zmieniła, świat się zmienił. Słuchałem niedawno listy Trójki i zobaczyłem, jak polscy artyści ciekawie się rozwinęli, z półamatorskiego poziomu weszli na profesjonalny poziom. Kora bardzo by się z tego ucieszyła. Chciałbym, żeby ci najlepsi mieli w swoim repertuarze piosenki Kory. Jest dużo świetnych dziewczyn.

Mam wrażenie, że ten pancerz ochronny, który Pan tak mozolnie buduje, jest bardzo kruchy.

Ciężko jest. Kora była wyjątkowa w skali światowej. Była bardzo piękna i fizycznie, i duchowo. Skomplikowane, trudne dzieciństwo, trochę podobne do mojego, takie półsieroctwo, bardzo nas zbliżyło. Na szczęście mogę pracować na jej cześć, bo inaczej byłoby ze mną bardzo źle. Nie jest łatwo, ale tak wyraźnie musi być. Góry i doły.

Kiedy zrozumiała, że nie ma już lekarstwa, że to jest koniec, zostawiła jakieś instrukcje, jak ma Pan dalej sam żyć?

Nie rozmawialiśmy o sprawach ostatecznych, czułem, że to nie byłoby dobre terapeutycznie. Kora pracowała, malowała, wiedziała, jak to się skończy, ale z drugiej strony była nadzieja. Był taki potworny moment, wracaliśmy ze szpitala z Gliwic, autem. Już wtedy wiedzieliśmy, że… (milczenie). To był koszmar. Ale wprost nigdy o tym nie mówiliśmy. Takie trochę oszukiwanie się. Świadomość ludzi umierających, moja matka miała to samo. Była w szpitalu, zgniła już całkowicie, wiedziała, że niedługo umrze, ale do mnie mówiła: „No przecież nie będą mnie tutaj długo trzymać, wracam do domu”. Człowiek wie, że umrze, ale tego do siebie nie dopuszcza. Nie przeprowadziliśmy najważniejszych rozmów, ale… Chciała, żebym był szczęśliwy, to mówiła przyjaciołom (milczenie).

A co Pan by chciał?

Nie mam zielonego pojęcia. Robię to, co robię, po prostu. Muszę pojechać na Roztocze, tam są domy, zwierzęta, trzeba pilnować, żeby to się nie rozwaliło, nie zarosło, nie poumierało, żeby ten jej majątek duchowy i materialny przetrwał. Tak samo trzeba pielęgnować jej sztukę. Póki tu jestem, na tej ziemi, chciałbym o to wszystko zadbać.

Myśli Pan o swojej śmierci?

Myślę codziennie, proszę pani, ale nie będziemy o tym rozmawiać. Zresztą bardzo pomocna jest mi w takich chwilach scena z „Monty Pythona”, w której jest drzewo, jeden liść spada, a drugi mówi do niego: „Oj, odeszłaś, już cię nie ma, moja jedyna, nie mogę bez ciebie żyć”, a za chwilę wszystkie liście spadają. No więc ta przygoda nikogo z nas nie ominie, a co jest dalej? Tego nie wiemy. Zobaczymy. Mam nadzieję, że się z nią spotkam. Ale czy to są tylko pobożne życzenia? Myślałem o tym, że wiara w Chrystusa jest tak silna, bo tęsknimy głównie za tymi, których kochaliśmy.

Nie oszukujmy się, bardziej kochamy ludzi niż Chrystusa, ale ten Chrystus jest jakąś nadzieją, że jeszcze spotkamy naszych ukochanych. Skoro on zmartwychwstał, może oni też zmartwychwstaną? Stąd siła religii, inaczej popadlibyśmy w rozpacz. Ale czy Jezus był synem Boga, czy kosmitą, czy emanacją kwantową – tego nie wiemy. Ważne, że on wciąż powraca. Nawet najnowsza książka Houellebecqa „Serotonina” kończy się Jezusem. Tak więc Jezus, choć niekoniecznie w takim opakowaniu, w jakim się go nam prezentuje, może być nadzieją. Przynajmniej na to, że nie giniemy całkowicie.

Żywię tę nadzieję. A na koniec fragment Pana wiersza „Bezsenność”.

„Gdy bezsenność

Wykopuje dziurę w mojej głowie

Ty wpełzasz w nią

Niczym futrzaste zwierzątko

I jak w norze

Mościsz sobie miejsce

I wtedy nie mogę się ciebie

Reklama

Już pozbyć”.

Reklama
Reklama
Reklama