Joanna Kos-Krauze: "Wydaje mi się, że on to wszystko zaplanował. Uczyłam się życia bez niego, krok po kroku"
Joanna Kos-Krauze w wywiadzie dla "Vivy!" opowiedziała o tym, jak dobrze odnalazła się w Afryce i jak przebiegają prace nad filmem "Ptaki śpiewają w Kigali", które rozpoczęły się, gdy jej mąż Krzysztof Krauze jeszcze żył. To był kolejny wspólny projekt najbardziej twórczej pary w polskim kinie ostatnich lat. Reżyser był już wtedy bardzo chory i jego żona od początku była za film odpowiedzialna. Swój czas dzieliła pomiędzy szpital w Gliwicach, gdzie się leczył, a okolicami Wrocławia, gdzie była kręcona polska część zdjęć. Teraz pracuje w Ruandzie nad dokończeniem projektu. Jak znalazła w sobie siłę na udźwignięcie tej sytuacji?
Nie wiem. Nigdy, przez cały czas choroby Krzysia, nie korzystałam z farmakologii, żadnych lekarstw, antydepresantów. Do dzisiaj nie potrafię płakać. On by tego nie chciał, nie znosił sentymentalizmu. Bardzo pilnowałam, żeby w szpitalu nikt przy nim nie płakał. Jeden raz, w nocy, rozkleiłam się przy Krzyśku. Usłyszałam: „Tego to już nie wytrzymam, że ty ryczysz”. Wytłumaczyłam, że chodzi o kłopoty z produkcją, żeby nie brał tego do siebie. I nie płakałam więcej. Myślę też, że odchodzenie najbliższej osoby rozłożone na raty, odchodzenie, które trwa wiele lat, ma też swoją cenę. Swoje przez te lata wypłakałam. To, na co naprawdę nie możesz patrzeć, to cierpienie – ból, na który nie ma już lekarstwa. I świadomość, że będzie coraz gorzej, a ty, chociaż bardzo kogoś kochasz, nie masz już na to żadnego wpływu, choćbyś poruszył niebo i ziemię. Czekanie na finał. To bardzo bolało.
Ich związek był jednym z najtrwalszych i najbardziej twórczych w polskim kinie. Spędzali ze sobą cały czas: dom, praca, zdjęcia, pisanie scenariuszy.
Czasami w nocy, kiedy nie mogę spać, a w ogóle śpię tutaj mało, oglądam zdjęcia. Są tego tony. Wtedy się dziwię, jak wiele jednak czasu spędzaliśmy oddzielnie. W zeszłym roku Krzysio został w Polsce, nie miał już siły na długie wyjazdy, ja na trzy miesiące zamieszkałam w Ruandzie, żeby przygotowywać film. Teraz wydaje mi się, że on to wszystko zaplanował. Że to było dobre. Uczyłam się życia bez niego, krok po kroku. Ja w zasadzie prawie nie pamiętam ostatniego roku. Jeździłam na dokumentację „Ptaków…”, bo on już nie mógł, równolegle trwała promocja „Papuszy”. Celowo nie pojechałem na festiwal do Gdyni, chciałam, żeby wszystko skupiło się na Krzysiu.
Ostatnie tygodnie życia Krzysztofa spędzili razem, nie rozstając się.
To było bardzo ważne. Przez sześć tygodni leżałam obok Krzysia, w szpitalu. Mogliśmy pobyć razem, pożegnać się, pozamykać różne rzeczy, do końca był absolutnie świadomy wszystkiego. To był czas darowany.
„Ptaki śpiewają w Kigali” to ich ostatni wspólny film…
Nie chciałam zaczynać „Ptaków…”, wiedziałam, w jakim jest stanie, zaczęły się przerzuty do mózgu, stracił wzrok w jednym oku. Krzysiek się uparł. „Zaczynamy, robimy”, mówił kategorycznie. Ocalił mnie. Wiem, że muszę wstać codziennie rano, żeby robić film. Ten film jest jak pożegnanie, ale wcale nie sentymentalne, bez cienia egzaltacji, oboje tego nie znosimy. A w pewnym momencie uzmysłowiłam sobie, że nakręciłam sceny, które wydarzyły się potem naprawdę w moim życiu, że filmowa Anna, ornitolog, którą gra Jowita Budnik, to naprawdę ja sama. Anna to ja.
Czas wcale nie leczy ran, albo nie tak szybko, jak byśmy tego chcieli.
Wystrzegam się teoretyzowania, ale wiem, że moja siła i umiejętność analitycznego spojrzenia na wiele spraw, również tych najdramatyczniejszych, wynika nie tylko z życia z kimś tak wyjątkowym jak Krzysiek, ale także z podstawy, czyli z dzieciństwa. Byłam zawsze kochana. To daje siłę. Moim kapitałem był szczęśliwy dom. Poza tym uważam, że zawsze miałam wielkie szczęście do ludzi. Otrzymałam i otrzymuję wiele wsparcia, pomocy. To daje siłę.
Krzysztof czuł się przy niej bezpiecznie.
To było bezpieczeństwo intelektualne. Wiedział, że nigdy nie stworzę mu dworu z pochlebstwami, nie będę komplemenciarą. Wszystko w naszym związku tworzyło się w dialogu, a dialog wymaga krwi i potu. To było dobre – mówiliśmy sobie prawdę, bez uników. Im bardziej kogoś cenisz i kochasz, tym bardziej jesteś szczery, a czasami bezlitosny w ocenie. A przy tym Krzysiek był odpowiedzialny, czuły i empatyczny.
W psychologii istnieje termin „resilience” – chodzi o umiejętność skutecznego radzenia sobie z dużym stresem, takim jak utrata pracy, choroba albo śmierć kogoś bliskiego. Jak sobie z tym radzi?
Ruandyjczycy mówią, że mam tę umiejętność rozwiniętą w stopniu niemal patologicznym. Po raz pierwszy w życiu niczego nie planuję. Pracuję, żyję, nie mam wyjścia. Lubię Ruandę, dobrze się tutaj czuję. Mam też wrażenie, że Ruanda jest dobrym miejscem na żałobę. Nabieramy tu odpowiednich proporcji.
Cały wywiad z Joanną Kos-Krauze w najnowszej "Vivie!", w kioskach.