Reklama

W ramach cyklu Archiwum Vivy!: wywiady przypominamy rozmowę Krystyny Pytlakowskiej z Jessicą Mercedes Kirschner. Wywiad ukazał się we wrześniu 2019 roku w magazynie VIVA!.

Reklama

Jessica Mercedes wywiad VIVA!

Miała 16 lat, kiedy założyła bloga o modzie. Dziś kieruje trzema firmami, zatrudnia ludzi, zarabia, inwestuje. Jej przepis na sukces to być upartym i się nie poddawać. Wierzyć w swoje pomysły, a krytyki słuchać tylko wtedy, kiedy jest konstruktywna.

Wszystkiego Ci mało! Blog, jeden sklep, drugi... I jeszcze bywanie, konkursy, pokazy. Pojechałaś nawet na festiwal do Wenecji. Żeby się pokazać?

Jeśli chce się pracować w modzie, trzeba brać udział w takich wydarzeniach. Zapoznajesz się ze światowymi trendami, inspirujesz się i poznajesz ludzi, a to w tej pracy jest najfajniejsze. Lepiej, gdy cię znają. Teraz jednak chcę skupić się na tym, co już mam i stworzyłam. Rozwijam się w granicach swojego czasu i siły.

Kim chciałaś być, mając 10 lat?

Nie wyobrażałam sobie, kim będę. W moim życiu wcześniej nastąpiły duże zmiany. Po rozstaniu rodziców przeprowadziliśmy się z mamą i bratem z Niemiec do Polski. W pewnym sensie wszystkiego uczyłam się od nowa. Ale gdy miałam 13–14 lat, już czułam, że chcę pracować dla świata mody.

Dlaczego? Bo taki kolorowy?

Lubiłam się przebierać, wyglądać inaczej niż koleżanki. Mama śmiała się, że ubieram się na odwrót, na przykład latem w ubrania zimowe, zimą w letnie sukienki. Zawsze miałam jakiś dryg do mody.

Ale pomiędzy drygiem a tym, co się potem robi, jest długa droga...

To prawda. W świecie mody trzeba mieć osobowość i pomysł, jak chcemy wyglądać, dopasowywać stroje do urody. Nie podążać za kimś, tylko znaleźć własną drogę. I nie poddawać się. Upór chyba jest w tym zawodzie najważniejszy.

Upierałaś się? Walczyłaś? Jak to się robi w Twojej branży?

Przede wszystkim trzeba znać swoją wartość, wierzyć w swoje pomysły i nie brać do serca krytyki. Oczywiście krytyka konstruktywna bardzo się przydaje, ale pamiętam, że na początku nie szanowano tego, co robię. Traktowano mnie jak dziwaczkę.

Zdjęcia Mateusz Stankiewicz/Samesame

Kiedy musiałaś wykazać się największą odwagą w walce o własne zdanie?

Najtrudniej mi było zostać sobą w szkole u Urszulanek. Tam były mundurki, wszyscy musieli być tacy sami. Bunt przeciwko temu wyzwolił we mnie kreatywność. Po ukończeniu gimnazjum założyłam bloga.

Też sprzeciwiałam się mundurkom, fartuszkom i tarczom. Ale to było wieki temu.

Ale ja nie byłam przeciwko. Chciałam być w tej szkole, lubiłam ją, tylko po lekcjach stylizowałam siebie całkiem inaczej. Wkładałam rockowe spódnice albo obcisłe czarne lub czerwone spodnie, T-shirty, które przerabiałam po swojemu, farbowałam, spinałam agrafkami i ćwiekami, które sama przybijałam.

I tak szłaś w miasto? Lubisz się wyróżniać? Do tego trzeba mieć śmiałość i siłę.

Mam to po mamie, która dodawała mi wiary w siebie. „Najważniejsze to być sobą i być szczęśliwym”, mówiła. „Nieważne, ile będziesz mieć pieniędzy”.

Przejmowałaś się krytyką?

Nie bardzo, poza tym mama powiedziała, że jeżeli czegoś chcę, mam się nie zrażać, tylko robić swoje. Dzisiaj internet to już chleb powszedni, ale 10 lat temu ludzie nie rozumieli, jak można pracować przy komputerze, przez telefon i samemu jeszcze coś wrzucać od siebie, jakieś własne prawdy. I jeszcze zarabiać na tym pieniądze. Przecieranie szlaków jest trudne. Czułyśmy się, ja i kilka dziewczyn z mojej branży, pionierkami w Polsce, otwierałyśmy drogę do mody w świecie wirtualnym. Pisali, że jestem „niedorzeczna”. A ja wcale się taka nie czułam. W ogóle co to znaczy „niedorzeczna”? „Psychiczna”?

Pamiętasz swój pierwszy wpis na blogu?

Nie mogłabym zapomnieć. Miałam zielony płaszcz, stałam na śniegu w ogrodzie przed domem. Zdjęcia zrobił mój młodszy brat. Tekst miał trzy zdania. Że jestem nowa, że zamierzam tu zostać jak najdłużej i będę dzielić się swoimi myślami oraz modowymi trikami.

Od razu miałaś odzew?

Najpierw odezwały się koleżanki z klasy, a nawet nauczyciele. Komentarze były różne, negatywne też, ale mnie to nie załamało, zwłaszcza że mama mi kibicowała. Miałam 16 lat, byłam w pierwszej klasie liceum i nie miałam pojęcia, że właśnie wtedy wybieram swoją dalszą drogę.

Jak to się stało, że zaczęłaś mieć tylu fanów, tylu czytelników?

Pocztą pantoflową wzajemnie sobie wysyłano zdjęcia, jakie zamieszczałam na blogu. I komentowano je. Byłam inna, szalona, ekscentryczna.

Trudno jest chyba przebić się w hermetycznym świecie mody?

Zaczęłam się przebijać już po roku prowadzenia bloga, głównie dzięki konkursom, które wygrywałam. Byłam bardzo zdeterminowana. Cała moja rodzina pracuje w gastronomii i wszyscy są kucharzami: mama, brat, babcia, dziadek. A ja zakochałam się w modzie. Sama sobie wypracowałam kontakty i kontrakty. Jeździłam do Warszawy, do Łodzi, na Fashion Week do Nowego Jorku, do Londynu. Wysyłałam zdjęcia, nagrania wideo, teksty, stylizacje. Poznawałam redaktorów z polskich magazynów modowych, oni mnie zapamiętywali i tak się to wszystko rodziło. Byłam wszędzie, gdzie się coś działo w branży.

Receptą na sukces jest więc bywanie w środowisku?

Tak, ale przede wszystkim ważne, by mieć własne zdanie i wypowiadać je. Ktoś, kto się boi, jest niepewny siebie, nie ma szans. Ja naprawdę nie znałam tutaj nikogo.

Ale odważnie zabierałaś głos, nawet przy modowych autorytetach. Chyba nie należysz do osób, które się tremują?

Odwaga przede wszystkim. Nigdy nie miałam problemu z tak zwaną tremą. Bardzo lubię rozmawiać z ludźmi i jestem otwarta. Mam to chyba po mamie, która z każdym się dogada.

Pamiętasz, kiedy miałaś pierwszy milion odbiorców?

Chyba już po trzech latach prowadzenia bloga, tyle miałam miesięcznie wyświetleń na mojej stronie www. Ale dzisiaj wszystko dzieje się na Instagramie, to są współczesne blogi modowe. Tygodniowo moje posty mają ponad 30 milionów wyświetleń, a na Instagramie dopiero powoli dobijam do pierwszego miliona followersów. To naprawdę pozytywne uczucie, że ludzie mnie po tylu latach wciąż obserwują. A ja się tym ekscytuję, uśmiecham i zaprzyjaźniam. Chociaż wciąż trzymam się swoich najbliższych przyjaciół z Poznania i kilkorga nowych z Warszawy.

Zdjęcia Mateusz Stankiewicz/Samesame

Widziałam Cię ostatnio w programie z Tomkiem Ossolińskim. Spodobała mi się Twoja bezpretensjonalność. Byłaś w jury, jesteś więc opiniotwórcza. Jak do tego doszłaś?

Nie wiem. Podpatrywałam pomysły na blogi modowe za granicą: w Stanach, w Niemczech, we Francji. I pomyślałam, że będę tak samo robić w Polsce. A potem stało się to moim zawodem. Oczywiście nic się samo nie dzieje. Codziennie przygotowywałam stylizacje. Sama robię fotografie, zgrywam je do programów, wywołuję zdjęcia, robię też fotografie analogowe. Na początku nastawiałam się na ciuchy z lumpeksów. Niektóre pożyczałam też od znajomych, które mi pomagały. Jedno z moich pierwszych popularnych zdjęć to była sesja z wielką torbą Balenciaga, którą pożyczyłam od koleżanki. Zrobiła furorę. Pytasz o receptę na sukces... Sama się nad tym zastanawiam. I myślę, że to jednak pracowitość i konsekwencja. Nie można sobie odpuszczać. Nawet dzisiaj, kiedy czuję się zmęczona po podróży z Wenecji i trochę mi się nie chciało wstać, a każdemu przecież się to zdarza, podniosłam się i włączyłam komputer. Mama mówi do mnie: „Jak to, jeszcze śpisz? Bierz się za robotę!”.

Ale Ty lubisz rano poleżeć, prawda?

Och, wiadomo, jak każdy. Ale nie można. Czasami muszę sobie zrobić niedzielę w poniedziałek albo we wtorek, bo moje weekendy zazwyczaj są pracujące.

Rozwinęłaś własną markę, a masz dopiero 26 lat. Nie chciałaś iść na studia?

Może dawniej, ale teraz już nie. Jestem właścicielką trzech firm: Jemerced bloga i dwóch sklepów odzieżowych – Veclaim z sukienkami dla kobiet i Moiess Swimwear z minimalistycznymi strojami kąpielowymi. Studia podejmuje się dla własnego rozwoju. Ale także po to, żeby stworzyć sobie przyszłość zawodową. A ja ją sobie stworzyłam sama i w niej się rozwijam.

Skąd pieniądze na to? Masz sponsorów?

Zarabiam i oszczędzam. Nie mam inwestorów. Nie wydaję na byle co, tylko sama inwestuję. Uważam, że rozsądnie lokuję swoje oszczędności.

Ktoś Cię wspiera poza mamą i koleżankami?

Mój brat jest dla mnie wielkim oparciem. Wprawdzie o trzy lata młodszy, ale dogadujemy się bardzo dobrze. Od początku mi pomagał. I zawsze pozostaje w gotowości, chociaż ma własny zawód. Brat kucharz, a siostra blogerka (śmiech). Oboje wariaci. Wspiera mnie też cały mój team, mój menedżer, moja ukochana asystentka i zespół moich marek.

Blogerka to wariatka? Nie bądź taka samokrytyczna.

Jestem zwariowana, bo rzucam się na głęboką wodę i nie czuję strachu. Ludzie zazwyczaj boją się nowości. I dobrze, choć moja popularność ciągle mnie zaskakuje. I daje mi power.

Są takie dni, kiedy Cię energia roznosi? Wstajesz, śpiewasz, idziesz po zakupy?

Kilka dni temu tak miałam. Lubię wtedy działać, wymyślam nowe sesje zdjęciowe, nowe rzeczy, nowe zestawienia. Jestem chyba pracoholiczką. Muszę nią być, mając trzy firmy. To są moje dzieci i największa duma.

A nie mówisz sobie: „Stop, już tyle osiągnęłam. Muszę teraz mieć też czas na miłość”?

Wbrew pozorom na miłość też trochę tego czasu wykroję. Bo ja mam odwrotnie niż większość artystów, którzy twierdzą, że aby powstały ich dzieła, muszą cierpieć i przeżywać zawody miłosne. Ja mogę tworzyć tylko, gdy jestem bardzo szczęśliwa. Wtedy mam spokój ducha i kreatywność.

Podobno masz nowego chłopaka? Miłość się spotyka czy się jej szuka?

Czasami ludzie znajdują swoje bratnie dusze przypadkiem i z nami też tak było. On nie ma nic wspólnego z modą, ale bardzo mi kibicuje. A ja lubię z nim rozmawiać i tworzyć coś nowego. Czerpię z tych rozmów inspirację.

Reklama

Co byś doradziła dziewczynom, które dopiero zaczynają?

Żeby nigdy się nie poddawały, bo nic nie spada z nieba. I żeby codziennie pracowały, żeby nie rozmieniały się na drobne i żeby szły za własnymi pomysłami, nie naśladując innych. I żeby nie bazowały na tym, że są najlepsze, tylko sięgały po coś nowego. Bo najgorsze jest stanie w miejscu.

Zdjęcia Mateusz Stankiewicz/Samesame
Reklama
Reklama
Reklama