Córka Zbigniewa Wodeckiego o śmierci ojca: „Czas nie leczy ran!’’
Dziś druga rocznica śmierci artysty…

Czy myślę o tacie? Ja z nim żyję codziennie”, wyznaje Kasia, młodsza córka Zbigniewa Wodeckiego, w pierwszą rocznicę jego śmierci. Nie potrafi ukryć wzruszenia, kiedy opowiada, jak z rodzeństwem biegali do przedpokoju w piżamkach, kiedy tato wracał z koncertów. Albo chodzili na palcach, bo parkiet skrzypiał, a tato komponował. O jego czarnym humorze, słabości do wnuków i magicznym jazzie…
Cała Wasza trójka chodziła na Basztową, do szkoły muzycznej. Na czym grałaś?
Na fortepianie i oboju. Obój to w początkach nauki męka wielka, bo to taka krowa w rękach dziecka – cudowny instrument, najpiękniejszy dźwięk na świecie, ale trzeba umieć na nim grać! Były jeszcze skrzypce, Joasia na nich grała, i generalnie na okres naszych ćwiczeń tata wolał wychodzić z domu, bo dla muzyka ze słuchem absolutnym było to niełatwe do wytrzymania. Tata zresztą nie chciał, żebyśmy byli muzykami. Był niezadowolony, że jesteśmy w szkole muzycznej, ponieważ sam miał niełatwe dzieciństwo, jemu tata nie pobłażał w ogóle, chłopaki kopały piłkę, a on musiał grać kilka godzin dziennie. Potem śmiał się, że wyszło mu to na zdrowie, ale w stosunku do nas zachowywał się skrajnie, nam zabraniał ćwiczyć, powtarzał, że muzyk to trudny zawód. Trzeba mieć talent i dużo szczęścia. Żadne z nas nie wykazało się zresztą jakimś wybitnym talentem, ale pamiętam, że my sami chcieliśmy chodzić na Basztową. Moje dzieci poszły tam automatycznie. To było jedno z naszych nielicznych nieporozumień. Tato mówił: „Zostaw te dzieci w spokoju, niechże one nie ćwiczą, nie męczą się, po co im ta szkoła muzyczna?!”.
Powtarzał, że jego częste wyjazdy uratowały rodzinę.
Takie jest życie z artystą. Z artystą nie można być 24 godziny na dobę, bo on ma inne potrzeby, inne wymagania, a przede wszystkim w każdym artyście jest sporo tego twórczego priorytetu czy egoizmu, który mu pomaga w karierze. Myślę, że moi rodzice wypracowali sobie znakomitą technikę wspólnego egzystowania, dlatego byli całe życie razem. Tata jechał na koncert, wracał, kilka dni spędzał w domu, znowu ruszał na koncert, wracał… w związku z tym nie dochodziło do kolizji z przemęczenia wielkim ego artysty w środowisku domowym.
Ale nad tym „środowiskiem domowym” czuwała Twoja mama.
Która zrezygnowała z pracy zawodowej, jak tylko pojawiliśmy się na świecie. Trójka małych dzieci i artysta jeżdżący po świecie z Markiem Grechutą, zaraz potem z Ewą Demarczyk, a później z własnymi koncertami to było ogromne wyzwanie. Mama zajmowała się domem i chwała jej za to, bo dzięki niej ten dom przetrwał.
Miałaś syndrom dziecka wielkiego artysty, które…
…„musi” każdemu udowadniać, że wszystko, co robi w życiu, robi samo? Oczywiście. W liceum toczyłam taką wewnętrzną wojnę. Ale mam to już za sobą. Po pierwsze, bardzo szybko okazało się, że nic
Podpowiadał Ci, jak żyć?
Tato miał ogromne poczucie humoru i robił to na zasadzie żartu z tak zwanym ziarenkiem prawdy. On chciał, żebyśmy były damami. Nie kurami domowymi, tylko damami. Jego mama była damą, jego żona jest damą i my – jego córki – też mamy być damami. Nie chodzi o to, żeby zachowywać się pretensjonalnie, tylko nie robić pewnych rzeczy, które damie nie przystoją, choćby palić papierosy na ulicy.
Żartował nawet, że zwalnia Ciebie i Joannę z obecności na jego pogrzebie, żebyście nie miały dyskomfortu.
Tata bardzo często żartował na temat życia i śmierci: „Jak nie mam koncertu przez dwa dni, to się kończę”, „Jak będzie pogrzeb, to za wszystkie moje pieniądze rozsypcie kwiaty na cmentarzu”. Jego słynny czarny humor. Ale to jest złuda i ułuda. Chodzi tylko o pewien dystans do życia. To jest śmieszne, jak się nic nie dzieje. Kiedy zaczyna być źle, wszystko się wali.
Myślisz o Nim?
Ja z nim żyję codziennie, prowadzę fundację, dbamy z rodzeństwem o jego twórczość i dorobek, organizuję festiwal, którego jest patronem. Więc tak, myślę o nim codziennie. Nie ma dnia, żebym nie czuła się bardzo związana z tatą. Nawet nie mam czasu na jakieś głębsze refleksje, albo raczej nie pozwalam sobie na nie.
Czas leczy rany?
W ogóle nic nie leczy. Aktualnie nie mam też czasu, bo zajmuję się sprawami taty i muszę o nie dbać. Zauważyłam, że z miesiąca na miesiąc muszę dbać coraz bardziej, bo ludzie w taki czasem niekoniecznie fajny sposób nadwyrężają jego twórczość. Nie jestem bynajmniej psem ogrodnika, chciałabym, żeby tatę grali jak najwięcej, ale trzeba w tym zachować poziom. Zresztą po to też organizujemy festiwal, fundację, „odkopujemy” jego starsze kompozycje, „nagrywamy” nowe płyty. Ktoś musi się tym zająć, padło na mnie i moje rodzeństwo.
Zbigniew Wodecki z córkami Katarzyną i Joanną


1 z 4

2 z 4

3 z 4

4 z 4

Akcje
Pokazywanie elementów od 1 do 4 z 17
Fale, tafla, zwiększona objętość. Air Wand to domowy stylista włosów!
Współpraca reklamowa