Reklama

Ta tragedia zmieniła oblicze Polski. Ale była przede wszystkim dramatem bliskich ofiar katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem, do której doszło 10 kwietnia 2010 roku. O tym, że po tylu latach nadal trudno pogodzić się ze śmiercią ukochanej mamy, o osobistym wymiarze dramatu, nieprzeniknionym żalu i niezmierzonej tęsknocie Barbara Nowacka opowiedziała w osobistej rozmowie z Krystyną Pytlakowską w ubiegłym roku. Przypominamy tę wyjątkową rozmowę.

Reklama

Krystyna Pytlakowska: Gdzie pani była 10 kwietnia 2010 roku o godzinie 8,41?

Barbara Nowacka: 9 lat minęło, a ja do tamtego dnia, tamtej chwili wracać nie umiem. Nadal boli.

Często myśli pani o mamie?

Oczywiście. Była dla mnie bardzo ważną osobą i strasznie mi jej cały czas brakuje. Niektórzy twierdzą, że po dziewięciu latach to wszystko jest już odległe, zaciera się. Tak też się dzieje. Ale tyle rzeczy się wydarzyło, o których chciałabym z mamą porozmawiać, z których chciałabym się z mamą pośmiać. Tyle pytań, których nie mogę już jej zadać.

O czym chciałaby pani z mamą porozmawiać?

Choćby o moich dzieciach, które już bardzo urosły. Zośka za chwilę będzie kończyła dziewięć lat. Kiedy to wszystko się stało, byłam w ciąży. Mama więc Zosi nie poznała. Kuba ma prawie dwanaście lat i pamięta babcię bardzo dobrze. Często o niej mówi. Tęskni po prostu. Chciałabym też porozmawiać o tym, jak bardzo zmienia się Polska i o magnoliach, które zakwitły na Placu Trzech Krzyży. Zawsze je razem oglądałyśmy, odkąd pamiętam.

Miała pani świetnych rodziców. Bo ojciec też jest fantastycznym człowiekiem.

Mam szczęście do dobrych ludzi wokół mnie. Mama była bardzo troskliwa, opiekuńcza. Dużo pracowała, ale umiała znajdować czas na zabawę z nami, na rysowanie, na odrabianie z dziećmi lekcji. Sama przepięknie rysowała, a potem, kiedy zaczęłam dorastać, bardzo mądrze mnie wychowywała. Zostawiała mi dużo wolności i swobody i dawała mi prawo do popełniania błędów i do własnych wyborów, nie zawsze mądrych. Była po prostu moją przyjaciółką.

Kiedy wybierała się do Smoleńska, miała pani jakieś przeczucie?

Skądże. Nie, mama pokazywała nam zaproszenie, cieszyła się, że jedzie. Uważała, że pamięć o Katyniu trzeba w Polsce pielęgnować, bo przez tyle lat ją zakłamywano. Dla niej to było bardzo ważne i była dumna z tego, że uczestniczy w delegacji pokazującej całe skomplikowanie polskiej historii. Gdyby wiedziała, że zamieni się ona w kolejny symbol…

Data dziesiątego kwietnia dwa tysiące dziesięć podzieliła pani życie na pół. Na ile katastrofa ma wpływ na to, co działo się z panią potem?

Na pewno wielki. W wymiarze osobistym, gdyby mama żyła, nie byłabym tu, gdzie jestem. Miałam poczucie, że w rodzinie jedna osoba w życiu publicznym i politycznym wystarcza. Nie chciałam też być kimś, kto zawdzięcza swoje miejsce i pozycję komuś bliskiemu. A takie komentarze na pewno by się pojawiały. Śmierć mojej mamy spowodowała, że poczułam się odpowiedzialna za pielęgnowanie pamięci o niej, za kontynuację jej pracy, ale i za całą resztę rodziny. To mama była tym spoiwem – organizowała, inicjowała różne uroczystości rodzinne, spotkania świąteczne, wakacje.

A teraz pani to przejęła.

Tak, w dużej mierze. Nagle stałam się najstarszą kobietą w rodzinie – mam jeszcze młodszą siostrę. I część organizacyjno-rodzinną wzięłam na siebie.

Kiedy pani myśli o mamie…?

…to zawsze widzę ją uśmiechniętą, taką, jaką była podczas naszego ostatniego spotkania. Ostatni raz widziałam ją w czwartek, gdy jechałam na badania usg a mama została z moim synem. Po powrocie pokazałam jej zdjęcie z ultrasonografu a potem pomachałam przez okno, gdy wsiadała do samochodu. Taki miałyśmy zwyczaj. I zawsze będę ją widziała uśmiechniętą, radosną, czasami zatroskaną, z jej niespożyta energią. Była dynamitem w drobnym ciele.

Często pani jej się zwierza?

Z biegiem lat coraz mniej, ale nie ma dnia, żebym nie wracała do wspomnień. Matki są przecież w naszym życiu bardzo ważne. Im zawdzięczmy to, jakimi ludźmi się stajemy.

Mama pani imponowała swoją działalnością.

Bardzo. To ona mnie ukształtowała. W '92 roku mama była zaangażowana w pierwsze komitety referendalne, dotyczące liberalizacji aborcji. Trochę jej pomagałam, a potem chciałam nadal jakoś działać, pożyteczna być. Zasugerowała, bym się zgłosiła do Federacji na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, która właśnie otwierała telefon zaufania dla kobiet. Uruchomiła we mnie żyłkę społecznikowską. Wciągnęło. Lata w ngo, organizacjach politycznych. A kilka lat po Smoleńsku zaczęłam czynnie angażować się w politykę. Mam nadzieję spełnić kilka marzeń politycznych mojej mamy.

Jakich?

Żebyśmy my - kobiety - żyły bezpiecznie, dobrze zarabiały i miały prawo do dobrego wykształcenia. I do decydowania o swoim ciele. Robię to trochę symbolicznie dla niej, ale też i dla mojej córki.

Mama wywierała na pani presję: Basiu, nie rób tego czy tamtego?

Nie, mówiła tylko jakie mogą być konsekwencje pewnych działań, ale nie ingerowała w moje decyzje. Nauczyła mnie szanować wolność drugiego człowieka, jego prawo do wyborów i do własnych błędów. Poza tym mówiła mi, żebym dawała sobie czas na podejmowanie decyzji i żebym była pełna spokoju.

Cierpliwa?

To akurat ojciec uczył mnie cierpliwości, a lubienia ludzi - oboje. Mama każdego szanowała, umiała słuchać i pamiętać, co dana osoba powiedziała. Tu była dla mnie niedoścignionym wzorem. Ale też na pewno nie siedziałaby spokojnie w tych trudnych czasach.

Co w pani jest z Izabeli Jarugi-Nowackiej?

Na pewno nieczytelny charakter pisma, ale wściekłaby się, gdybym tak przy niej powiedziała (śmiech). Myślę, że odziedziczyłam po mamie podzielność uwagi i wiarę, że świat trzeba zmieniać aktywnie a nie z poziomu kanapy. Jak nam się coś nie podoba, to po prostu trzeba działać na rzecz zmiany. Inaczej nigdy się to nie zmieni.

Co by jej pani teraz powiedziała?

Powiedziałbym… że dzieciaki podrosły i że Zosia właśnie w tej chwili robi jajka sadzone. Zapraszamy ją więc na te jajka. I że jestem bardzo szczęśliwa, mając moje dzieci, moją rodzinę. Moja mama zawsze mi pokazywała, jaką rodzina ma wartość. Bardzo dużo pracowała jako posłanka, potem wicepremier i minister polityki społecznej, ale zawsze potrafiła znaleźć czas, by na chwilę wpaść do mnie albo zaprosić do siebie, czy pójść z ojcem na wieczorny spacer z psami. Czasem wracali nawet o pierwszej w nocy. Podczas tych spacerów mieli czas, żeby ze sobą porozmawiać. Pomagała mi jak mogła, pomimo napiętego harmonogramu zajęć wzięła mojego syna na wakacje, żebyśmy mogli wyremontować mieszkanie.

Reklama

A teraz najgorsza jest tęsknota?

Najgorsza jest wyrwa, która zostaje, widoczna zwłaszcza przy rodzinnym stole i w świadomości, że nie ma komu zadać tych pytań, których się nie zadało. Zawsze po śmierci kogoś jest pustka bez względu na sposób, w jaki to nastąpiło. Jednak przy takim nagłym odejściu można tylko żałować, że nie było czasu na pożegnanie, bo myśmy go nie miały. A z drugiej strony ważne dla mnie jest, że długo nie cierpiała, że to nastąpiło bardzo szybko. I mogę ją pamiętać zawsze z uśmiechem, machającą do mnie ręką

Reklama
Reklama
Reklama