Reklama

Miała być malarką, artystką wybitną. Przeciętność nigdy jej nie interesowała. I związała się ze sztuką, tylko że… kulinarną. O dorastaniu wśród obrazów, wyprawie do Paryża, smaku miłości do Piotra i zapachu córeczki Jagny Ania Starmach po raz pierwszy opowiedziała Beacie Nowickiej. Wywiad ukazał się w magazynie VIVA! w październiku 2019 roku.

Reklama

Wydawałoby się, że przyszłość córki jednego z najważniejszych polskich marszandów, kolekcjonera i mecenasa sztuki jest przesądzona.

Miałam być malarką, artystką wybitną. Przeciętność nigdy mnie nie interesowała. Zawsze chciałam być wielka (śmiech). Moja mama, przeglądając ze mną w dzieciństwie albumy z malarstwem, powtarzała, że potrafi rozpoznać, czy ktoś ma talent, czy nie po tym, jak maluje konie. To był sprawdzian dla malarza. Długo przyglądałam się, jak wyglądają te konie, między innymi na obrazach Kossaków. Analizowałam, porównywałam i w pewnym momencie doszłam do wniosku, że ja nie umiem namalować konia. W związku z czym przerwałam swoją karierę. Powiedziałam rodzicom, że nie jestem w tym wcale taka dobra i przestałam chodzić na zajęcia plastyczne.

Ile miała Pani wtedy lat?

Dziewięć.

Mało jak na tak wygórowane wymagania wobec samej siebie. Diabeł perfekcjonizmu?

Rzeczywiście diabeł, bo patrząc na siebie z perspektywy osoby dorosłej, stwierdzam, że byłam dzieckiem nad wyraz dojrzałym. A to chyba wcale nie jest fajne dla dziecka, żeby patrzyło na swoje życie przez pryzmat dorosłych. Dlaczego nie wierzyłam, że ten mój koń jest wystarczająco dobry, tylko musiał być idealny niczym koń Edgara Degasa? Nie wiem. Prawdopodobnie bardzo chciałam zaimponować moim rodzicom, od urodzenia obracałam się w kręgu prac wybitnych.

Te Pani dziecięce obrazki wiszą jeszcze na ścianach u rodziców?

U moich dziadków cały korytarz był obwieszony moimi pracami. U rodziców są zdjęcia. A ja już marzę o pierwszej laurce mojej córki, u mnie zawiśnie na zawsze (śmiech).

Żeby poznać siebie, trzeba cofnąć się do dzieciństwa, tam wszystko się zaczęło. Jaka Pani była w dzieciństwie?

Od małego byłam bardzo odpowiedzialną dziewczynką. Moja młodsza siostra Agata urodziła się, kiedy ja miałam sześć lat. Mnie i chyba już wtedy moim rodzicom wydawało się, że jestem bardzo dorosła. Chodziłam do zerówki, świetnie się uczyłam, nikt ze mną nie odrabiał lekcji, robiłam to w szkole, sama się ubierałam, sama sprzątałam, sama sobie organizowałam życie. Rodzice przyznają, że byłam dzieckiem mało absorbującym.

To pasuje do Pani perfekcjonizmu.

Mieszkaliśmy w centrum Krakowa, przy Plantach, tata codziennie odprowadzał mnie do szkoły na ulicę Świętego Marka. Po szkole często wpadałam do galerii rodziców na Rynku Głównym, tam spędzałam chwilę, przyglądając się ich pracy, i szłam na zajęcia dodatkowe. W domu zawsze czekała na mnie mama i obiad. Już rano, wychodząc do szkoły, pytałam mamę, co będzie na obiad, i potem przez cały dzień marzyłam, co sobie zjem. Jeśli to była zupa pomidorowa albo makaron z sosem bolońskim, który nie miał nic wspólnego z klasykiem, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, nie mogłam doczekać się, kiedy wrócę do domu i zjem wielką porcję.

Czyli sztuka kulinarna i sztuka wyższa przeplatały się przez Pani życie od początku. A jednak po maturze wybrała Pani historię sztuki. Jakie malarstwo najbardziej się wtedy Pani podobało?

Bardzo ceniłam i cenię nadal, ale to chyba wynika z zainteresowań moich rodziców, dzieła abstrakcyjne. Mój tata uwielbia Mondriana, więc ja po nim uwielbiam Mondriana, choć wolę chyba abstrakcjonistów rosyjskich. Cenię Kandinsky’ego za dzieła pełne ekspresji i dynamizmu i za nieoczywiste nawiązania barw do dźwięków. Choć mistrzostwem jest dla mnie pochwała prostoty, idealny „Czarny kwadrat na białym tle” Malewicza.

Co dzisiaj powiesiłaby Pani u siebie na ścianie, gdyby miała kilka zbędnych milionów?

Pokochałam olbrzymią miłością prace Basquiata. W pewnym momencie swojego życia poczułam, że jestem już dorosła, ale wciąż chciałam od tej dorosłości uciec, a te obrazy mimo tego, że dojrzałe, są jednocześnie tak bardzo dziecięce, mają w sobie tę nieposkromioną radość. Jestem osobą, która lubi otaczać się pozytywnymi dziełami: obrazami, muzyką, filmami. Nigdy w życiu nie powiesiłabym u siebie obrazu Beksińskiego, dla mnie to jest energia ponura. Ale nie narzekam. Jeśli chodzi o to, co mogę realnie mieć na ścianach, wybór mam dość spory z kolekcji rodziców, którzy zezwalają, żebym sobie pożyczała.

Szczęściara… Pierwszy obraz, który tata Pani wypożyczył?

Kiedy wyprowadziłam się z domu, zapytałam tatę, czy mogę mieć u siebie na ścianie obraz Kantora z cyklu „Multipart”, przedstawiający białą parasolkę na białym tle. Tata nie był jakoś szczególnie entuzjastyczny, ale pożyczył mi go. Teraz już wie, że wcale nie pożyczył, tylko podarował, bo ja już nigdy mu tego nie oddam (śmiech). Inne prace krążą, zmieniają się, część, niestety, idzie na sprzedaż, część na wystawy. Miałam taki mały obraz Edwarda Krasińskiego, czerwona kropka na białym tle w złotej ramie. Wisiał u mnie przez lata i nagle tata mówi, że potrzebuje „kropkę” na wystawę. Ściągnęłam ją ze ściany z wielkim smutkiem. Powiedziałam nawet do taty: „Wiesz co, zostawię ten gwóźdź pusty, bo jeśli od razu zawiesimy tu coś nowego, to ona już nigdy nie wróci”. Tata obiecał, że wróci. Zobaczymy.

Przemawia do mnie taka wizja zmieniającego się wnętrza.

U moich rodziców, którzy mają nieporównywalnie większy dom, jest w salonie jedna ściana wystawowa, gdzie zależnie od nastroju rodziców czy pory roku następuje zmiana ekspozycji. Tata dzwoni i mówi: „Zapraszam, zobaczcie co mam teraz”. I rzeczywiście wygląd tej ściany zmienia charakter całego salonu. Teraz akurat wiszą tam obrazy Jerzego Nowosielskiego, w tym dużo koloru czerwonego. Zawisły tuż po tym, jak urodziła się moja córka i te czerwone odcienie bardzo dobrze na nią wpływały. Potrafiła długo się w nie wpatrywać i z dużym zainteresowaniem. Tata śmiał się, że Jagna ma dobry gust, bo podobają jej się najlepsze obrazy.

W Waszej rodzinie to się chyba dziedziczy w genach… Podoba mi się w Pani życiorysie ta nieustępliwość. „Skażona” sztuką uparcie szukała Pani swojej własnej drogi.

Kiedy wyjechałam do Francji na kurs w Le Cordon Bleu, miałam 21 lat. Do tej pory podziwiam swoją odwagę, bo w domu rodzinnym było mi tak dobrze. Rodzice mnie za bardzo nie ograniczali, to był ciepły, otwarty dom, studiowałam historię sztuki, wiedziałam, co po tych studiach może nastąpić i nie była to zła opcja. I nagle ten Paryż. Po raz pierwszy we własnym mieszkaniu – służbówka, piąte piętro bez windy, całe 20 metrów kwadratowych, ale z osobną miniaturową kuchnią. Dachy Paryża z okna, szkoła kucharska za rogiem. Wszystko działo się tam naraz. Czułam olbrzymi niepokój i niepewność. Miasto znałam, Paryż jest wspaniały, ale jest też miejscem, gdzie można być bardzo samotnym. Wiedziałam, że albo to będzie sukces, albo porażka z przytupem. Czarne albo białe.

Wróciła inna Ania?

Wyjechałam pod koniec sierpnia, wróciłam po półtora roku, faktycznie inna, zmieniona. Mama nigdy nie ukrywała, że moja decyzja była dla niej szokująca. I przez pewien czas chyba wewnętrznie nie mogła się z nią pogodzić. Kiedy przyjechałam pierwszy raz z Paryża do domu, chciałam rodzicom pokazać, czego się tam nauczyłam. Zapowiedziałam, że organizuję wielką kolację, a oni zaprosili na nią znajomych. Pamiętam, że gotowałam w moim stroju kucharskim ze szkoły, do tej pory mam ten fartuch i nigdy go nie oddam. No i jak podawałam te dania: jedno, drugie, trzecie… – bo to była kolacja degustacyjna, składająca się z dziewięciu dań – mama na mnie spojrzała i powiedziała: „Dziecko, widzę, że ty jesteś szczęśliwa. Teraz zrozumiałam, że tego potrzebowałaś”.

Poczuła Pani ulgę?

Tak, bo ja przez lata szukałam tej swojej drogi, a jak ją wreszcie odnalazłam, szczęście po prostu ze mnie emanowało. Wszyscy wokół to widzieli. Wciąż pamiętam tę zmianę, kiedy z takiej jednak nieśmiałej dziewczyny, która jest bardzo ambitna, ale trudno jej tym swoim ambicjom sprostać, pomału rodziła się młoda kobieta wiedząca, czego chce, i osiągająca sukcesy w tym, co robi, bo mi w tej szkole kucharskiej świetnie szło, co mnie napędzało do działania. Wreszcie poczułam, że to jest to. Już nie muszę błądzić, bo znalazłam cel.

Jaki obraz kobiety wyniosła Pani z tego bezpiecznego domu? Pytam, bo jestem ciekawa, czy na podstawie tego samego wzorca zbudowała Pani swoje życie?

Kiedy byłam młodsza, byłam bardzo radykalna. Teraz ten radykalizm nieco zelżał, więc u mnie wszystko jest tak, jak u moich rodziców, i nic nie jest tak, jak u moich rodziców. Z jednej strony rzeczywiście dla mnie najważniejsze jest życie rodzinne, mój mąż, moje dziecko, moi rodzice, siostry, teściowie i to są wartości, które wyniosłam z domu. Nieważne, na jakim spotkaniu był mój tata, w jakiej części Europy, z jak wielkim artystą i o jakie pieniądze w interesach chodziło, mój telefon był zawsze najważniejszy. Tata przepraszał i odchodził na bok, żeby ze mną porozmawiać. Do tej pory tak jest. Z mamą było podobnie. Wstawała, robiła nam śniadania, żegnała do szkoły, czekała z pysznym obiadem, miała czas, żeby przytulić, porozmawiać. Niby małe gesty, ale jak istotne. Dające poczucie, że jest się dla kogoś tak bardzo ważnym.

A z drugiej strony?

Po tacie chyba mam miłość do pracy. Tata kocha rodzinę, ale uwielbia też swoją pracę. Moja mama kochała rodzinę i pracę, ale jednak w pewnym momencie postawiła na rodzinę, bo chyba byłoby jej bardzo trudno, mając trójkę dzieci, spełniać się zawodowo. Ale może ja się teraz wymądrzam…

Nie. Po prostu próbuje Pani opisać swoje odczucia.

Mówię mamie niemal codziennie, jak bardzo to doceniam i jak bardzo ją podziwiam. Ja mam jedno dziecko i opiekę babci, a czasami jest mi bardzo ciężko. Na razie nie wyobrażam sobie tego, że mogłabym zrezygnować z pracy, może też dlatego, że praca nie do końca mi na to pozwala. Ale kilka rzeczy odpuściłam i nauczyłam się odmawiać. Teraz częściej mówię: „Nie, nie mogę. Weekendy i wakacje są tylko dla rodziny”. Myślę, że pomału sama odkrywam, jak będzie wyglądała moja rodzina. Na ile powielam wzorce, a na ile jestem w kontrze do nich.

To prawda.

Ważne, że to nie był, jak się dziecku mogło wydawać, jakiś rodzinny Disneyland. Cenię rodziców za to, że czułyśmy się tak bardzo bezpieczne, niezależnie od tego, że czasami u nich w pracy czy w ich relacjach tak bezpiecznie pewnie nie było, bo oboje nas przed tym chronili. Nieraz przy podejmowaniu różnych wyborów zastanawiamy się, czy ta decyzja jest dobra, czy zła? Uda się, czy się nie uda? Mam poczucie, że gdybym zapukała do rodziców i powiedziała, że coś mi w życiu nie wyszło, pomogą mi w każdej sytuacji. Bez pytania dlaczego, bez krytykowania, bez osądzania.

Rozumiem, że życie singla nigdy Pani nie kusiło?

Rzeczywiście, jak byłam młoda, wiedziałam, że będę miała rodzinę, minimum trójkę dzieci, dwa psy i dom pod miastem. Bardzo długo trzymałam się tego scenariusza. Kiedy moja kariera zaczęła się rozkręcać, zastanawiałam się, czy ja na to wszystko mam czas? Czy to odpowiedni moment. A potem poznałam Piotra i już po miesiącu znajomości mogłam wychodzić za mąż i mieć dzieci (śmiech). Po ślubie rozmawialiśmy o tym, kiedy te dzieci? Ja, że może jeszcze poczekamy, a Piotr powiedział: „Kochanie, jesteśmy tacy szczęśliwi, jest sens czekać?”. Jagienka pojawiła się bardzo szybko. I dobrze nam z nią, ale zupełnie inaczej! Kiedy dzisiaj z córeczką jadłam śniadanie, odkryłam, jak fascynujące może być obserwowanie małego człowieka, który odkrywa smaki. Słyszała pani o metodzie BLW?

Nie.

Po angielsku to: „baby led weaning”, a w polskiej wersji: „bobas lubi wybór”. W myśl tej metody nie karmimy malucha papkami. Moja cała rodzina je mniej więcej podobnie, przy czym Jagna ma te rzeczy niedoprawione, bez soli i cukru. Dzisiaj na przykład dostała jajecznicę, do tego swoje guacamole i twarożek, zawsze podaję jej kilka wersji i obserwuję, na co ma ochotę. Oczywiście część jedzenia ląduje na suficie, część na podłodze, ale reszta trafia do buzi. Córka na nowo uczy mnie tego, żeby jedzenia nie traktować mechanicznie.

Jako rutynowe zaspokojenie głodu?

Tak. Ona za każdym razem wkłada w to całą siebie, jest takim małym odkrywcą, a ja dzięki niej na nowo odkrywam najprostsze rzeczy. To jest urocze i śmieszne, ja ją uczę jeść łyżeczką, ona mnie uczy jeść palcami. Uwielbiam patrzeć, jak ona tymi malutkimi paluszkami odkrywa świat, wszystko czuje – konsystencję, temperaturę. Dawno tyle nie eksperymentowałam w kuchni co przy córce.

Bardziej do Pani przemawia stylistyka biesiad w wiejskich karczmach z obrazów Pietera Bruegla, czy raczej wyrafinowanie z „Końca kolacji” Julesa A. Grüna?

Dwie skrajności, nie widzę się chyba ani tu, ani tam. Może zabrzmi to przewrotnie, ale jeśli chodzi o to, czym dla mnie jest spotkanie przy stole, to kiedyś najważniejsze było, jak ten stół wygląda i co na nim jest. A teraz liczy się przede wszystkim, z kim przy tym stole siedzę. Fajnie, jak jest przepych, świece, srebrne sztućce, porcelanowa zastawa i 10 wykwintnych dań, ale równie dobrze może być przysłowiowa deska serów i bagietka. Niedawno na moim stole, na desce właśnie, leżał biały wiejski ser, bundz i kabanosy, nawet wina nie było, a wieczór był fantastyczny.

Gdyby nie mogła Pani używać słowa „pyszne”, czym by je Pani zastąpiła?

To jest najtrudniejsze pytanie! „Smakowite” nie jest odpowiednie, „obłędne” jest zbyt mocne, „doskonałe” też się nie nadaje, bo pyszne wcale nie musi być doskonałe. Po prostu nie wiem… Może dlatego lubię nadużywać tego słowa. W nim jest wszystko.

Jaki smak ma miłość? Oprócz tego, że jest pyszna, oczywiście…

(śmiech) Miłość dla mnie jest połączeniem głodu z nasyceniem. Najbardziej na świecie lubię taki stan, kiedy mam wspaniały posiłek, zjem odpowiednią ilość moich ulubionych rzeczy i potem siedzę na kanapie, jest mi tak błogo, tak wspaniale, wspominam z rozmarzeniem to, co zjadłam, te pyszne smaki, ale nie jestem przejedzona. Myślę, że jeszcze zjadłabym łyżkę tego tatara, kilka łyżek tej zupy dyniowej i kolejny kawałek ciasta czekoladowego, ale nie zjem, bo nie mam. Cały czas czuję niedosyt i cieszę się na tę chwilę, kiedy znowu to zjem. To takie poczucie bezpieczeństwa połączone z tęsknotą.

Poznałaby Pani Jagnę po zapachu?

Mam nadzieję, że tak. Pachnie tak pięknie, że prawie przestałam używać perfum. Stwierdziłam, że to byłby grzech zabijać tak idealny zapach: słodki, mleczny, lekko waniliowy, z nutą brzoskwini, nutą mango, odrobiną róży. A przy tym jest rześki, świeży, czysty, trochę w nim pudru, trochę wykrochmalonej pościeli. Uwielbiam ją wąchać, budzić się, kiedy jej twarzyczka jest blisko mojej. To jest magia.

Czy wciąż chodzi Pani z mężem na randki?

Oczywiście, może nie, jak dawniej, raz w tygodniu, ale raz w miesiącu. Jest kino, kolacja we dwoje. Babcia wtedy przychodzi na dyżur. Zawsze mówi: „Wracajcie, kiedy wam będzie pasowało, możecie wrócić nawet jutro”. Na początku w każdej minucie myślałam o dziecku, potem co pięć minut, teraz ten czas wydłużył się nawet do pół godziny, ale tylko dlatego, że Jagna jest w rękach kochającej babci.

Na jakich fundamentach zbudowała Pani swoje małżeństwo?

Przez długie lata poszukiwałam bezpieczeństwa w związku. Piotrek jest osobą, na którą zawsze mogę liczyć. Która mnie kocha i akceptuje niezależnie od moich różnych humorów, stresu. Jest wobec mnie bardzo wyrozumiały. Natomiast jest zupełnie ode mnie różny. Sprawia nam ogromną frajdę, że siedzimy oboje na tej samej kanapie i czytamy kompletnie inne książki. Każde z nas ma swoje życie, ale mamy też życie wspólne. Każde z nas ma własne pasje. Ja jestem mało sportowa, on jest bardzo sportowy. Ja gotuję, on je. Dogadujemy się.

Widzę.

Mamy trzy światy, Jagna jest czwartym światem. Wiem, że Piotr mnie bardzo szanuje, ja szanuję jego, liczę się z jego zdaniem, a on z moim. To jest piękne, że ktoś nie macha ręką, nie lekceważy, nie przewraca oczami… Jestem dla Piotrka bardzo ważna i ja to wiem. On jest dla mnie bardzo ważny i mam nadzieję, że on to wie. Pielęgnujemy małe rzeczy. Kiedy kilka dni temu wracałam znad morza, czekał na mnie na lotnisku z bukietem kwiatów. Może to jest strasznie sztampowe, ale cudowne. Dostaję prezenty bez okazji, wystarczy, że wymienię tytuł książki, następnego dnia już ją mam w domu. Piotr ma wyostrzone oko na szczegóły. Kiedy widzi, że czegoś mi brakuje, coś poprawiłoby mi komfort życia, zaraz pojawia się w moim otoczeniu.

Reklama

Brzmi wspaniale.

Ale ma też drugą stronę. Jak odpryśnie mi lakier od paznokcia, jest pierwszą osobą, która to zauważy (śmiech). Piotr jest zresztą największym znawcą mojego stylu. Nim gdziekolwiek wyjdę, musi być akceptacja męża. Niektóre kobiety mówią, że dla nich to nie jest istotne. Dla mnie to jest bardzo istotne, żeby podobać się mojemu mężczyźnie. Patrzy na mnie wielu, ale mój jest tylko jeden.

Reklama
Reklama
Reklama