Andrzej Piaseczny: „Uświadomiłem sobie, że świat nie zawali się, gdy przestanę być artystą”
Ulubieniec publiczności kończy dziś 50 lat
- Roman Praszyński
Miał już wszystko. Platynowe płyty i wielkie klapy. Biustonosze na scenie i samotne picie wódki. Dzisiaj Andrzej Piaseczny dojrzał i pozbył się obaw. Obchodzi 50. urodziny i podsumowuje swoje życie. Co było prawdziwym sukcesem? A co porażką? I czy wciąż wierzy w miłość do grobowej deski? Z okazji okrągłego jubileuszu wokalisty przypominamy rozmowę, która ukazała się w lutym 2019 roku w magazynie VIVA!
Przyjechałeś ferrari?
Nie. Ale myślę sobie, że w naszych czasach, w których tak chętnie nazywa się ludzi majętnych złodziejami, warto mówić o sukcesie, na który się pracowało latami. Nawet jeżeli to brzmi bezwstydnie.
Jesteś bezwstydnie bogaty?
Nie.
Nie bezwstydnie czy nie bogaty?
To zależy od punktu odniesienia. Na polskie realia mógłbym powiedzieć, że jestem majętnym człowiekiem. Ale jeszcze nie mógłbym przestać pracować.
Dużo pracujesz?
Bardzo dużo. Ale nie z powodu finansów. Mam z tyłu głowy, że jak zbyt długo odpuszczę, rynek o mnie zapomni. Gdybym wziął roczne czy dwuletnie wakacje, o czym marzę od dawna, to lękam się o powrót. Ale może to zbędne obawy? Pewnie jakaś część publiczności czekałaby.
Kim byłeś 25 lat temu?
Nie jestem pewien, czy potrafię odpowiedzieć. Mam niejednorodną wizję samego siebie. Jeden ja niezbyt martwił się o przyszłość. Gdy przydarzył mi się sukces, wydawało mi się, że to jest naturalne. Byłem przekonany, że zrobię świetną płytę i będzie cały czas impreza.
Była?
Raczej nie. Z perspektywy czasu uważam, że za mało cieszyłem się swoim sukcesem. Nie było rock and rolla.
Nie zdemolowałeś żadnego pokoju hotelowego?
Nigdy. Choć zdarzało się, że inni to robili, a demolka szła na moje konto. Więc z jednej strony mit „grzecznego chłopca”, a z drugiej: „tego pana już nie obsługujemy”.
Seks?
Lichutko raczej. Żałuję nawet nieco, że nie korzystałem. Nie mam takiej natury, która pozwoliłaby mi uprawiać przygodny seks. Teraz się z tego śmieję, wtedy powinienem być troszkę odważniejszy, bardziej otwarty na świat. Szumieć mocniej.
Leciały biustonosze na scenę?
To w ogóle nie jest przyjemne. Może dla fetyszysty. Na mnie to w ogóle nie robiło wrażenia. Ale może powinienem odczuwać to bardziej? Gdy dziś sobie myślę o tamtych czasach, to nawet niekiedy ze złością: Kur… ile rzeczy mnie ominęło!
Cały czas masz branie, możesz to jeszcze wykorzystać.
Nie. Dlatego, że dzisiaj mam już zupełnie inne potrzeby.
Herbata przed telewizorem?
Widzisz coś złego w herbacie?
Jeżeli nie rock and roll i biustonosze, to co Cię kręciło?
I tu dochodzimy do drugiej części mojej natury. Byłem człowiekiem zlęknionym. Bałem się świata. A scena była dla mnie jak butla tlenowa. Na scenie wcielałem się w kogoś innego. Pewnego siebie, kochającego świat „Piaska”. Miałem drugie, lepsze życie. Może trudno to sobie wyobrazić, ale ja do dzisiaj nie bardzo lubię rozmawiać z obcymi ludźmi. Nie umiałem nawet zamówić sobie taksówki przez telefon. Myślę, że to miało związek z moim mocnym niedowartościowaniem. Mimo że miałem sukces i biustonosze
na scenie, wciąż nie wierzyłem w swoją wartość.
Scena lepsza od seksu?
Wtedy nie. Dzisiaj tak. Żartuję. Ale pewnie każdy, kto nawet z umiarkowanym sukcesem wszedł na scenę, wie, jaka to energia. I że nie uzyska jej w inny sposób od nikogo. To dar niebios.
Co dzisiaj czerpiesz ze śpiewania?
Ogromną przyjemność. To nie przemija. Wciąż są emocje i magiczna siła, która przepływa między mną a publicznością. Z latami kolor tej aury się zmienia, ale trwa. I wciąż działa terapeutycznie. Już nie jestem zlęknionym człowiekiem, ale przecież mam inne kompleksy.
Jakie?
Nie powiem.
Kiedy przestałeś się bać?
Niedawno. Parę lat temu. Pierwszy sukces z początku mojej drogi to było za mało, żebym się zmienił. Gdy udało mi się wejść na szczyt ponownie, coś drgnęło. Trudno było mi dalej uchylać się przed wiarą w siebie. A już na pewno pomógł mi udział w „The Voice of Poland”. Bo w takim show w roli jurora trzeba pokazać siebie całego, a nie tylko to, jak się śpiewa, tańczy i recytuje.
Twój największy sukces 25 lat?
Na pewno sukcesem jest nagranie przebojowej płyty, kiedy miliony śpiewają twoją piosenkę. Tak było w okresie współpracy z Robertem Chojnackim i naszą płytą „Sax & Sex”. Potem udało mi się to powtórzyć z Sewerynem Krajewskim i „Spisem rzeczy ulubionych”. To były dwa moje największe szczyty. Ale poza popularnością jest jeszcze jeden poziom sukcesu ważny dla artysty. Muszę czuć, że pośród rzeczy, które daję ludziom, jest coś, z czego sam jestem bardzo zadowolony.
I co to jest?
Na przykład piosenka „Słowa” z mojej najnowszej płyty „25+”. Zdarzają się momenty na scenie, że próbuję ją zaśpiewać i ze wzruszenia głos więźnie mi w gardle. To jest dla mnie ważne. To jest ta baza. Sukces komercyjny jest istotny, ale tak naprawdę jest naddatkiem. Podobny stan odczułem niedawno, kiedy mogłem zaśpiewać z orkiestrą piosenkę Zbyszka Wodeckiego „Lubię wracać tam, gdzie byłem już”. To bardzo trudny numer, taki egzamin na dobrego wokalistę. Wiem, że zdałem go bardzo dobrze. Umiem się tym i cieszyć, i wzruszyć.
Co jest w „Słowach”?
Bardzo prosta myśl, że rzeczy pierwsze zdarzają się w życiu ciągle. Zawsze można przeżyć coś po raz pierwszy, mimo że już milion razy się to wydarzyło. Myślę tu o niezgnuśnieniu. Gdy zastygamy w swoim jedynie słusznym sposobie patrzenia na świat, tracimy kontakt z cudem istnienia, z życiem.
Co nowego „starego” u Ciebie?
Spójrz na naturę. Czy obserwacja krokusika, który jak co roku wybija się spod ziemi na świat, nie może być zajebista? Dla mnie jest.
A porażka? Trud? Przez te 25 lat?
Zwykle ludzie chcą, żebym na to pytanie odpowiadał „Eurowizja”, gdzie w futerku udało mi się zająć przedostatnie miejsce. To było przykre, potem długo nie miałem wstępu do telewizji, ale trochę nudzi mnie wspominanie tamtych czasów.
Nie dziwię się.
Kłopot jest z tym, że zawsze przeżywam rozdźwięk między oczekiwaniami a rzeczywistością. Na najnowszą płytę nagrałem taneczną piosenkę i miałem szczerą wiarę, że za chwilę wszyscy będą ją tańczyć. I kiedy tak się nie stało, odbieram to jako porażkę.
Płaczesz i nie możesz spać, bo ludzie nie tańczą podczas Twojego numeru?
Nie. Ale zdarzyło mi się, że dwa lub trzy razy obudziłem się rano z myślą: Dlaczego?! I z poczuciem zawodu i złości. Rozumiem, że jeżeli ktoś to czyta, a myśli o prawdziwych ludzkich tragediach, to umrze ze śmiechu. Ale dla twórcy to ważne, czy jego dzieło zostanie zaakceptowane. Niepokój pojawia się zawsze, gdy proponujesz nową rzecz – czy to piosenka, książka czy obraz.
To jak z tymi prawdziwymi porażkami u Ciebie?
Przed Eurowizją wydałem płytę „Popers”, którą dalej uważam za świetną, ale która była kompletną klapą. Moje bycie artystą stanęło pod znakiem zapytania. Firma, z którą miałem kontrakt, nie paliła się do wydawania następnej płyty, a mi bardzo zależało. Zacząłem żyć powtarzalnie, dni zaczęły upodabniać się do siebie. Szedłem na spacer z psami i to było piękne i straszne. Nie miałem nic do roboty. Trwało to z półtora roku.
I co?
Piłem. Ale szczęśliwie nie uzależniłem się. Moment wyzwolenia przyszedł, kiedy uświadomiłem sobie, że świat nie zawali się, gdy przestanę być artystą. Pomyślałem, że przecież będę żył dalej.
Mógłbyś być nauczycielem śpiewu?
Nie mam cierpliwości.
A co byś robił, gdybyś nie występował?
Mam duży ogród, cały hektar. Uwielbiam go projektować, uprawiać, sadzić, wycinać. Jestem przy ziemi. Więc się nie boję, że mi się noga powinie, ziemia zawsze mnie wykarmi.
Dlatego uciekłeś w góry?
Mam swoje miejsce na ziemi. To pewne. Ale mój dom w Górach Świętokrzyskich to nie jest samotnia, do której uciekam. To nie ucieczka, to podróż do samego siebie. W pracy mam do czynienia z dużymi grupami ludzi, z tłumem. Dlatego potrzebuję samotności.
Mieszkasz sam?
Nie do końca. Nie jestem człowiekiem samotnym. Nie jestem jednoosobową komórką społeczną.
Czyli tworzysz związek z drugim człowiekiem?
Z wieloma ludźmi.
To poliamoria chyba. Tworzysz intymną relację?
Poliamoria na pewno nie. A pragnienie związku to naturalne dążenie człowieka. Nawet takiego jak ja, który dobrze się czuje sam ze sobą. Więc dążę do relacji. To piękna legenda, że spotyka się jednego człowieka, z którym spędza się całe życie. I jest fantastycznie.
Podobno są tacy ludzie.
Mnie się to nie zdarzyło. Co nie znaczy, że nie próbowałem. Oczywiście, że próbowałem. Nie mam zdolności do szybkich romansów, więc tych prawdziwych związków było w moim życiu niewiele. Najdłuższa relacja trwała pięć, sześć lat.
W poprzednim roku Twoja siostra brała ślub w Toskanii. Byłeś?
Tak.
Ciekawe, co sobie pomyślałeś?
Że to piękny moment w życiu dwojga ludzi. Biorą ślub w momencie, kiedy inne pary się rozpadają. Są ze sobą długo, siostrzenica, ich
córka, ma już pięć lat. Kocham ją absolutnie. Jest perełką i oczkiem w głowie. Cieszę się, że moja siostra i jej mąż kochają się. Widzę to, patrząc w ich oczy. I to jest fantastyczne. Czy zazdroszczę? Oczywiście!
Chciałbyś jednak założyć rodzinę?
Kiedyś myślałem, że to jest bzdura, że sobie ludzie przysięgają. Ale im jestem starszy, tym bardziej wydaje mi się, że to jest wspaniała chwila. Myślę, że byłbym bardzo wzruszony, gdyby mi się to zdarzyło w życiu. Miałem też takie myśli, kiedy chciałem mieć dziecko. Tylko przestraszyłem się wychowania.
Że w nocy trzeba wstawać?
To najmniej uciążliwa rzecz. Przestraszyłem się odpowiedzialności. Że coś poszłoby nie tak i wypuściłbym w świat nieszczęśliwego człowieka.
Bliska znajoma tłumaczyła mi, że nie chce sprowadzać dzieci na świat, bo i tak czeka je śmierć.
To nie mój przypadek. Wiem, że życie jest odchodzeniem, oswajam temat śmierci, jak umiem. A mam taką naturę, że myśli o śmierci wciąż mnie nachodzą. To mój stały element życia.
Pojawiają się jesienią? Albo gdy jesteś zmęczony koncertami?
Nie ma żadnej reguły, żadnego wzoru. Po prostu przychodzą. To nie jest paniczny lęk przed śmiercią. To raczej świadomość ostateczności. Może powinienem iść do psychologa? Na szczęście zdaje się, że umiem się sam uzdrawiać. Gdy przychodzą, rozmawiam ze sobą. Rozmawiam także z przodkami. To pomaga.
Z przodkami?
Spokojnie, nie jestem wariatem. Moja mama kiedyś zaczęła pisać historię rodziny. I mnie obarczyła wydaniem tego dzieła. Zacząłem to czytać lata temu i zagłębiłem się w życie przodków. Poznałem wiele niesamowitych historii. Na przykład prababcia ze strony mamy, Zofia, pochodziła z wielodzietnej wiejskiej rodziny i została wzięta na wychowanie do dworu hrabiów Smorczewskich w Stryjowie. Dorastała w dworze do czasu, aż pojawiła się tam remontowa ekipa spod Warszawy. Z moim pradziadkiem w składzie. Młodzi – babcia miała z 19 lat – zakochali się w sobie. I pradziadek jednej z majowych nocy wziął prababkę na plecy i wykradł z dworu. Potem wzięli ślub. I dzięki ich miłości ja dostałem szansę pojawienia się na świecie. Poznając rodzinę dzięki lekturze, zacząłem tych ludzi traktować jako część siebie. Część mojej historii. Więc rozmawiam trochę ze sobą, a trochę z nimi. Mówię poważnie.
Uśmiecham się, ale bardzo szanuję to, co robisz.
Jeżeli ktoś będzie się z tego śmiał, w ogóle mnie nie urazi. Bo to mój skarb. Dlatego bardzo rzadko przed snem nie wypowiem kilku słów do mojego nieżyjącego taty i do tych wszystkich, których znałem i nie znałem. (Andrzej Piaseczny wyciąga smartfon i pokazuje mi selfie ze swoimi przodkami. Na zdjęciu jest pradziadek i prababcia z dziećmi i wnukami. I jest on sam – odbity w szybce, która przykrywa zdjęcie jego rodziny).
Dołączyłeś do rodziny?
Jestem z nimi w nieustającym kontakcie. Każdego wieczoru dziękuję im za życie. I za dobry dzień. Bo nawet jak się coś nie udaje, to dzień jest dobry. To tak jak z pogodą. Na tym punkcie wciąż odbywam szermierkę słowną z moją mamą. Dzwonię do niej i słyszę: „Ależ dzisiaj jest straszna pogoda, synku”. Tłumaczę: „Mamo, nie. Pogoda jest piękna, tylko troszkę pada”.
Mówisz, że ślub jest fajny. Dlaczego nie zaistniał w Twoim życiu?
To chyba oczywisty wniosek. Nie spotkałem kogoś, z kim ten ślub byłby wystarczającym zwieńczeniem związku.
A co jest w Tobie takiego, że to się nie wydarzyło?
Gdybym wiedział, jak pisać przeboje, tobym je pisał. A tak tylko czasami mi się to zdarza. Gdy spotykasz człowieka – dziewczynę, chłopaka – na swojej drodze i wchodzicie w relację, zawsze myślisz, że jest szansa. Że może się uda być razem. A potem się okazuje, że jednak nie. Co jest we mnie, że to się nie udaje? Nie mam pojęcia. Ale czas mija, czuję, że jestem coraz bardziej spokojnym, ugruntowanym człowiekiem. Łatwiej mi nawiązywać te relacje. Dzisiaj jestem łatwiejszy.
Czyli wszystko przed Tobą?
Nie wykluczam. Ale jeżeli tak się zdarzy, na pewno nie będzie to ślub publiczny. Nie będę tego faktu ukrywał, ale na pewno nie zrobię z tego medialnego show.
Czy ten „Piasek” sprzed 25 lat byłby zadowolony z tego dzisiejszego Andrzeja Piasecznego?
Nie wiem. Może właśnie nie? Może jestem zbyt spokojny? Może zbyt mało mi zależy na podboju świata? Unikam zbyt silnego chcenia, bo powoduje niespełnienie. Ja chcę tylko tyle, ile potrzebuję do życia, do nagrania płyty. Nie mówię o pieniądzach, tylko o motorze napędowym. Chcę robić tylko to, co sprawia mi przyjemność. Nie chcę więcej. A wtedy chciałem. To pewnie cecha młodzieńcza.
Gdzie będziesz w życiu za 25 lat?
Nie mam zielonego pojęcia. Pozbyłem się pożądliwości, więc nie planuję. To znaczy mam pomysły na przyszłość, ale nie oczekuję, że wyniosą mnie jak rakieta w kosmos. Nie chciałbym męczyć ludzi.
Bliskich?
Odbiorców. Nie wyobrażam sobie pozostawania na scenie za wszelką cenę. Trzeba wiedzieć, kiedy zejść. Znam kilka wielkiego formatu postaci, które pod koniec życia jeździły z tasiemkami po domach kultury.
Ty nie jeździsz?
Jeżdżę po domach kultury. Ale z zespołem.
„Z tasiemkami” to upokarzające dla Ciebie?
Chyba tak. Chciałbym nie musieć. Chciałbym dochować dbałości o ładność. A jeżdżenie z tasiemką jest nieładne. Ale żeby dopowiedzieć – trzy lata temu spotkałem na którymś z letnich koncertów Jerzego Połomskiego. Dał świetny koncert przede mną. Świetny. Więc życie jest niewiadomą.
Boisz się – starość z tasiemką?
W ogóle nie chcę się bać. Chciałbym umieć wtedy powiedzieć: „Nie chcę tego robić. Chcę robić coś innego. Choćby uprawiać marchewkę”.
1 z 5
2 z 5
3 z 5
4 z 5
5 z 5