Reklama

Znacie „Żmijowisko”? Jeśli nie to koniecznie musicie obejrzeć serial pod tym tytułem, ale przede wszystkim powinniście sięgnąć po książkę Wojciecha Chmielarza, bo to na niej oparty jest scenariusz. Pochodzący z Gliwic, od lat mieszkający na Warszawskim Ursynowie pisarz, jest też autorem znakomitego cyklu o warszawskim policjancie, komisarzu Jakubie Mortce? Znacie? To właśnie za powieść „Przejęcie” otrzymał Nagrodę Wielkiego Kalibru. Gdzie znajduje pomysły? Nawet w dawnej sztolni kopalni uranu, gdzie ze swoją ówczesną dziewczyną, a obecnie żoną liczył… nietoperze. W jednym z wywiadów mówił, że od razu poczuł literackie mięso. Nam opowiedział jak szybko pisze książki, czy z tego da się utrzymać, czy trudno jest napisać scenariusz i czy wierzy w przypadek.

Reklama

Ile książek sprzedajesz?

Nie mogę ujawniać konkretnych danych. Ale prawdopodobnie jestem jednym z najbardziej takich… no właśnie… jak to powiedzieć. Poczytnych pisarzy kryminałów. Oczywiście daleko mi do Remigiusza Mroza czy Zygmunta Miłoszewskiego, natomiast myślę, że plasuję się na jakimś dziesiątym miejscu.

Dużo książek rocznie piszesz?

Zazwyczaj jedną. Jak mam dobry rok to dwie. Nie jestem w stanie pisać szybciej. Może inaczej. Pewnie byłbym w stanie pisać szybciej. Ale nie chcę, ponieważ dla mnie bardzo ważna jest jakość pisania. Stephen King powiedział kiedyś, że jak się wydaje więcej niż dwie książki rocznie to jest to brak szacunku dla czytelnika. Kurczę! Sam proces redakcji to są jakieś dwa miesiące pracy! Czytelnik poświęca mi kilka kilkanaście godzin ze swojego życia. Nikt mu tego nie odda. Dlatego ja mam obowiązek oddać mu najlepszą książkę jaką jestem w stanie napisać.

Jesteś w stanie wyżyć z tej jednej książki rocznie?

Tak. W tej chwili jestem w tej luksusowej sytuacji, że żyję z tego, że jestem pisarzem. Ale to nie do końca pokrywa się z tym, że żyję z pisania.

To na czym zarabiasz?

W Polsce jest bardzo mało osób żyjących z pisania. Takich, które piszą książkę, wysyłają do wydawnictwa, książka jest wydawana, a oni mogą mieć wywalone. W tej chwili zalicza się do nich Olga Tokarczuk, Szczepan Twardoch, Remigiusz Mróz, Katarzyna Bonda. Może Kaśka Puzyńska. A większość z nas pisarzy żyje z tego, że jesteśmy pisarzami. Po wydaniu kilku książek pojawiają się dodatkowe źródła dochodów.

Zdradzisz jakie?

Spotkania autorskie, które dzięki Bogu są teraz płatne. Słyszałem o różnych stawkach, nawet 20 tysięcy za spotkanie (ale wiem, że autorowi odmówiono). Ja dostaję około półtora tysiąca za spotkanie. Ale są też wyższe. Można zarabiać pisząc felietony, prowadząc kursy pisarskie. Sam kiedyś takie prowadziłem. Dostajemy też pieniądze za wypożyczenia biblioteczne. Zarobiłem też sporo za scenariusz do „Żmijowiska”. Najdziwniejsza fucha jaką miałem zleciła mi pewna korporacja. Robili nabór do firmy, a jednym z zadań opierało się na opowiadaniu, które dostali kandydaci. I ktoś musiał to opowiadanie napisać.

Jak zaczynałeś pisać książki spodziewałeś się, że będziesz musiał robić te wszystkie rzeczy?

Nie. Ale jak zaczynałem w ogóle byłem w innej sytuacji. Pracowałem na etacie w firmie, która w uproszczeniu była biurem detektywistycznym. Pisanie było moim hobby. W momencie, gdy okazało się, że zostałem pisarzem na pełen etat, musiałem zacząć szukać dodatkowych źródeł dochodu.

Zrezygnowałeś z dobrze płatnej pracy, żeby zostać pisarzem?

Dobrze płatna praca zrezygnowała ze mnie. Pomyślałem, że albo poszukam podobnej pracy, albo spróbuję zostać pisarzem w pełnym wymiarze godzin. Byłem już wtedy troszczkę rozpoznawalny. Miałem na koncie kilka książek i trochę oszczędności dlatego mogłem zaryzykować. Dałem sobie pół roku, żeby sprawdzić, czy da się z tego utrzymać. Okazało się, że się da.

A co na to Twoja żona?

Poparła mnie w stu procentach. Widziała, że to jest coś na czym mi zależy. Zawsze była dla mnie ogromnym wsparciem i muszę przyznać, że bywały takie momenty, że bardziej wierzyła w mój sukces niż ja.

Jest Twoją pierwszą recenzentką?

Jest moją pierwszą „czytaczką”. Oczywiście słucham tego co ma do powiedzenia, ale wiesz… nie wiem na ile ona się hamuje, bo nie chce, żeby było mi przykro.

Myślisz, że nie jest szczera w swoich ocenach?

To nie chodzi o szczerość. Ona po prostu wie czego potrzebuję (śmiech).

Wcześniej pracowałeś jako dziennikarz. Nie chciałeś zostać w tym zawodzie?

Byłem studentem. A potem przestałem nim być i musiałem pomyśleć o jakiejś stałej pracy, składkach na ZUS, zdolności kredytowej. Trafiłem do firmy, która zajmuje się wywiadem gospodarczym. Amerykanie mają na to lepszą nazwę - wywiad konkurencyjny. Byłem reasercherem. Ta praca bardzo mi odpowiadała, bo ja dziennikarzem, muszę to przyznać, byłem raczej słabym. Brakowało mi umiejętności, śmiałości, pewności siebie. Tam pracowałem z prywatnymi detektywami, z byłymi agentami służb specjalnych, z byłymi policjantami. Nasłuchałem się tego jak mówią, jakim językiem się posługują, co myślą o swoich byłych miejscach pracy, jakie tam mieli problemy. To wszystko mi bardzo pomogło w pisaniu książek. W tworzeniu historii policyjnych.

Jakie to uczucie trzymać w ręku pierwszą własną wydrukowaną powieść?

To była ekscytacja. Ale dużo lepiej pamiętam przerażenie, jakie towarzyszyło mi, gdy ukazała się pierwsza recenzja. Wszystko mi się w środku zwinęło.

Sam ja przeczytałeś?

Nie! Moja żona to zrobiła. Dopiero jak powiedziała, że jest dobrze, sam odważyłem się przeczytać (śmiech). Teraz jestem bardziej pewny siebie i mam większy dystans. Znam swoją wartość, wiem w czym jestem dobry, a w czym zły. I nawet negatywna recenzja nie jest mi w stanie zrobić krzywdy. Złapałem też dystans do własnej twórczości.

Trzeba być odważnym, żeby zaryzykować i próbować żyć z pisania.

Trzeba. Pisanie książek, w tej chwili w Polsce, to jest zajęcie dla wariatów. Za zaliczkę za pierwszą książkę opłaciłem ubezpieczenie samochodu i zaprosiłem znajomych na kolację, żeby uczcić to wydarzenie. Teraz na szczęście jest inaczej. W Polsce, żeby odnieść sukces na rynku książki trzeba przez pięć lat wydawać jedną książkę rocznie, jeździć na targi i spotkania autorskie. Być może po pięciu latach będą z tego pieniądze. Przez pierwsze dwa lata bez przerwy szukałem dodatkowych fuch, żeby mi się budżet spinał.

Jak tworzyć w takich warunkach?

Trzeba. U mnie przełomem było wydanie „Cieni” w 2018 roku. Potem było „Żmijowisko”. Gdy na targach książki, przez dwie godziny podpisywałem egzemplarze wiedziałem już, że coś się wydarzyło. Że jest inaczej. I że jest dobrze. Na wcześniejszych targach non stop ktoś do mnie podchodził, ale kolejkę miałem na 15 minut, tak teraz nie miałem czasu, żeby z kimkolwiek pogadać chwilę dłużej.

To łechce Twoją próżność?

I to jak!

Jak to się stało, że akurat „Żmijowisko” zostało zrealizowane jako serial?

Przez przypadek. Zrządzenie losu. Poszliśmy do Canal+ z Leszkiem Bodzakiem i Anetą Hickinbotham z zupełnie innym projektem. Na koniec spotkania w ramach „podlizywania się” zostawiłem decydentom z Canal+ „Żmijowisko” z autografem. Po kilku dniach Aneta zadzwoniła z informacją, że Canal+ chce zrobić nie to z czym przyszliśmy tylko właśnie „Żmijowisko”. Wierzę w przypadek. Tam zagrały dwie rzeczy. Pierwsze, że przyniosłem tę książkę. Drugie, że Canal+ szukał kryminału do zrealizowania, ale bez policjanta. Być może gdybym z tą książką przyszedł do nich dwa lata wcześniej by jej nie zrealizowali. Może akurat wtedy szukaliby strażaka. Zostałem współautorem scenariusza. Od początku miałem świadomość, że tworzymy coś zupełnie nowego.

Jak jesteś w procesie twórczym, jesteś do życia?

(Śmiech). Musisz zapytać moją żonę. Mam ustabilizowany tryb życia. I jak nie mam jakiś spotkań, albo wywiadów, to od godziny 9 do 15 siedzę i piszę.

A jak siedzisz i chcesz pisać, a nic ci nie wychodzi?

Nie zdarzyło mi się, żeby nie mógł napisać ani jednego słowa. Wiem, że pisarze lubią tworzyć wokół siebie taką romantyczną atmosferę, opowiadać o muzach, o natchnieniu. Ale pisanie to jest w większości umiejętność rzemieślnicza. Mechanizm jest odwrotny. To nie jest tak, że przychodzi natchnienie, siadamy i piszemy. Nie. Natchnienie przychodzi, gdy piszemy. Historia zaczyna żyć, obrazy zaczynają przewijać się w głowie. Przynajmniej ja tak mam. Potrzebuję rozgrzewki. Takiej godziny, kiedy napiszę jedno zdanie, no może jeden akapit, a później przez pół dnia lecę z tekstem.

Trzeba mieć dużo samodyscypliny.

Tak, bo przez większość czasu jest bardzo nudna robota. Siedzi się przy biurku i się stuka w klawisze. Pisanie jeszcze jest fajne. Ale redakcja… to jest dopiero koszmar!

Jak wymyślasz swoje powieści?

Nie wiadomo skąd i nie wiadomo kiedy pojawia się jakiś pomysł. Myśl. Obraz. A potem okazuje się: „o kurczę! Chcę o tym napisać!”. Tak było w przypadku „Żmijowiska”. Byłem na wakacjach w gospodarstwie agroturystycznym. Było słońce, las, cudowni ludzie dookoła. Ale ponieważ zajmuję się tym czym się zajmuję, już trzeciego dnia zacząłem myśleć, kto tu kogo mógł zamordować. Zderzenie zbrodni z tą sielskością otoczenia samo w sobie budziło jakieś napięcia i dawało potencjał na fascynującą historię. I to pulsowało. Pierwszą wersję tej historii wymyśliłem dwa lata przed napisaniem książki. Nie spisałem jej, bo coś mi nie pasowało. Bawiłem się nią jak klockami. Miałem różne elementy historii i dopasowywałem je w różne miejsca. I zastanawiałem się: „co się stanie jak wyjmę ten element?”. W pierwotnej wersji miał zginąć mały chłopiec. W końcu wszystkie klocki wskoczyły na swoje miejsce.
Kryminał jest bardzo precyzyjnym gatunkiem dlatego od razu trzeba wiedzieć kto kogo i dlaczego zabił i znać zakończenie. Żeby potem czytelnicy nie mogli mi zarzucić, że nie dorobiłem czegoś.

Cały czas masz trupy w głowie.

To oczywiście nie świadczy o mnie dobrze jako o pisarzu, ale nie potrafię wymyślić historii, w której nikt nie ginie. Moim twórczym marzeniem jest napisać książkę gdzie nikt nikogo nie zabija. Mam nadzieję, że kiedyś się uda.

Dostajesz telefon, że na podstawie Twojej książki chcą zrealizować serial. Co czujesz?

Pierwsza myśl? Wynegocjujcie jak najwyższą zaliczkę (śmiech). Tylko, że to jeszcze nie znaczy, że film czy serial powstanie. Swego czasu jedna ze stacji telewizyjnych chciała zrobić film na podstawie „Farmy lalek”. Nawet dostała dofinansowanie z PISFU. I ten film nie powstał. Nawet, gdy się wydaje, że wszystko jest już dopięte coś się zmieniło. Przy „Żmijowisku” mówiłem sobie, że nie ma co się cieszyć za wczasu. Jak powstanie to powstanie. Wtedy będzie czas na radość. Ale tak naprawdę ucieszyłem się jak w lipcu pojechałem na plan serialu i zobaczyłem jak ciężko pracuje chyba z pięćdziesiąt osób.

Jesteś zadowolony z efektu?

Tak! Uważam, że wyszło z tego coś naprawdę fajnego.

Teraz pewnie wzrośnie sprzedaż Twoich książek.

Nie ukrywam, że na to liczę.

materiały prasowe

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama