Reklama

Wanda Traczyk-Stawska, legendarna uczestniczka Powstania Warszawskiego mówi wprost: „Nie mogę znieść tego, co się działo 11 listopada. Znowu widziałam płonącą Warszawę. I widziałam powstańcze opaski na rękawach tych, którzy Warszawę demolowali. Pomyślałam, że chciałabym umrzeć i tego nie widzieć… Czuję się totalnie bezradna”. W poruszającej, niezwykle szczerej rozmowie z Aliną Mrowińską o tragicznych wydarzeniach sprzed lat...

Reklama

Wanda Traczyk-Stawska wywiad

Kiedy wybuchła wojna, miała Pani 12 lat. 1 września Pani mama, Bronisława, obchodziła urodziny. Jak zapamiętała Pani ten dzień?

Jak co roku mama upiekła jabłka z wanilią. Tylko nie było gości. Jedynie z Grochowa przyjechała siostra mojego taty. Dla mnie to było dziwne, że mama czekała na gości, ale nikt więcej nie przychodził. Dorośli byli bardzo smutni i zdenerwowani. Miałam przyjaciółkę Żydówkę, którą bardzo kochałam. Hannah była starsza o dwa lata, miała bardzo przystojnego brata w podchorążówce, wszystkie dziewczyny z naszej kamienicy zawsze czekały na jego przyjazd na przepustkę. 1 września Hannah strasznie płakała, brat już był w swoim oddziale. Hannah zdawała sobie sprawę, czym jest wojna, ja jeszcze nie. Przed wojną byłam bardzo szczęśliwym, radosnym dzieckiem. Uwielbiałam grać w piłkę nożną. Miałam cudownych rodziców, dwie młodsze siostrzyczki – Kazię i Władzię i starszego brata Tadeusza. W ogóle nie bałam się wojny, w radiu cały czas leciała piosenka: „Nikt nam nie zrobi nic, nikt nam nie weźmie nic, bo z nami jest nasz Śmigły, Śmigły-Rydz”. Ojciec był żołnierzem Legionów, miałam poczucie, że tak wspaniały człowiek jak mój tata obroni nas. Że nawet jak dojdzie do wojny, to ona szybko się skończy.

Mówi Pani, że dla Niej wojna zaczęła się 4 września.

Kiedy zginęli od bomby rodzice moich ciotecznych braci. Uderzyła w ich dom. W całej Warszawie było bombardowanie, mama pojechała od nas z Mokotowa do szpitala Przemienienia Pańskiego na Pragę, gdzie trafili ranni chłopcy. Po raz pierwszy strasznie się bałam, że mamie stanie się coś złego. Znalazła Lolka i Romka w rowie przeciwlotniczym, wynieśli ich tam z bombardowanego szpitala. Romek był ciężko ranny, Lolek lżej, ale był w takim szoku, że później przez całą okupację, jak tylko zaczynało się bombardowanie, kręcił się jak bąk dookoła siebie, szlochał i krzyczał: „Boże, odwróć tę plagę”. 4 września mama przywiozła dorożką rannych chłopców do naszego mieszkania. Wtedy poczułam, czym jest wojna. Cały wrzesień był dla mnie tragiczny.

Co jeszcze się stało?

Gdzieś w połowie miesiąca było kolejne duże bombardowanie. Linia frontu przechodziła przez naszą ulicę Dolną aż do Puławskiej. Niemcy mieli okopy nieopodal w polach kapusty i zboża. W naszym mieszkaniu było stanowisko ckm-u. Mama napuściła całą wannę wody i co jakiś czas donosiłam ją żołnierzom, żeby karabin się nie przegrzał. Wspaniali byli ci nasi żołnierze. Miałam wtedy ukochanego foksteriera, suczkę Lalkę. Wcześniej, w normalnych czasach, szyłam jej kapturki z dziurkami na uszy i woziłam wózeczkiem. Ale wróćmy to tamtego, wrześniowego dnia – mama z rodzeństwem znieśli na noszach rannego Romka do schronu, który dorośli przygotowali w podziemnej pralni. Ja zeszłam z moją Lalką i nie chcieli jej wpuścić. Piesek cały trząsł się ze strachu. Zaparłam się, że jeżeli ona nie może, to ja też nie wchodzę. Zostałam w korytarzu z tatą, który miał zadanie odkopać pralnię, jakby uderzył tam pocisk. I wtedy byłam świadkiem okropnego zdarzenia, o którym nawet dzisiaj, po tylu latach, trudno mi mówić…

Bomba uderzyła w sąsiedni dom po przeciwległej stronie ulicy. Po raz pierwszy widziałam, jak dom się chwieje. Naprawdę jak domek z kart. Spytałam tatę, czy mogę zobaczyć, gdzie upadła bomba. Pozwolił. Otworzyłam drzwi, było pełno dymu, pyłu, z gruzów budynku wybiegała kobieta z niemowlęciem w beciku na rękach. Biegła w naszą stronę. Widziałam, jak Niemcy do niej strzelali, celując w to dziecko. Leciały strzępki becika i kawałeczki ciała… Tamtego dnia skończyło się moje dzieciństwo. Od tej pory inaczej widziałam świat. Chciałam szybko dorosnąć, żeby zostać żołnierzem i bronić ludzi. Żeby już nigdy nikt nie strzelał do niemowląt.

Tamten obraz nadal powraca?

Powraca… Jak tylko zaczyna się mówić o wojnie, pojawia się przed oczami. Nie wyobrażam sobie chyba niczego straszniejszego niż rozstrzelane niemowlę… Widziałam później jeszcze okropniejsze rzeczy. Ale wtedy byłam już żołnierzem. Miałam wspaniałych kolegów, pistolet maszynowy Błyskawica i granaty. Opowiem pani o tamtym dniu – padło Powiśle, linią frontu był Nowy Świat. Niemcy usiłowali wbiec z ulicy Foksal na Chmielną. Dowódca postawił mnie w oknie od strony Chmielnej, miałam bez przerwy rzucać granaty pod ścianę budynku, żeby Niemcy nie mogli przebiec. Po dwóch godzinach wywiesili flagę Czerwonego Krzyża, żeby móc pozbierać rannych i zabitych. Zawsze to honorowaliśmy. Zamilkły strzały, wychyliłam się z okna, chciałam zobaczyć, czy dobrze rzucałam granatami. I zobaczyłam tak straszny widok, tak potworne cierpienie ludzi, których rozrywały moje granaty. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam w niemieckich żołnierzach straszliwie cierpiących ludzi. Od tej pory nienawidzę wojny. Wtedy płakałam, ale rzucałam dalej, bo nie było innego wyjścia.

Przed powstaniem była Pani w Szarych Szeregach i dostarczała listy z warunkowymi wyrokami śmierci. Przychodziła Pani z nimi do Niemców, zdrajców, szmalcowników. A była Pani 14-, 15-letnią dziewczynką. Mnie dziś, kiedy patrzę na kilkunastoletnie dzieci swoich koleżanek, wydaje się to nieprawdopodobne.

Jestem bardzo odważna, ale wtedy bardzo się bałam. Bo byłam kompletnie bezbronna. Mała, drobna dziewczynka z warkoczami. Wiedziałam, że jak ktoś złapie mnie za warkocz czy za kołnierz palta, to już nie ucieknę. Chłopaki mi mówili: „Jak cię złapie za kołnierz, od razu odpinaj guziki i zwiewaj”. Chodziliśmy dwójkami, ja z „Karolkiem”, czyli Tadziem Zurnem, plutonowym podchorążym, który poległ w Powstaniu Warszawskim. Raz ja go ubezpieczałam, raz on mnie. Ale to tylko na tym polegało, żeby zrobić rozpoznanie terenu, gdzie można uciekać i zawiadomić oddział, gdyby któreś z nas zostało złapane.

Dzwoniła Pani do drzwi i co Pani mówiła?

„Dzień dobry, jakaś pani dała mi na ulicy ten list i prosiła, żeby dostarczyć” – pokazywałam jeszcze czekoladkę, którą dostałam od tej rzekomej pani. Później w powstaniu nigdy się tak nie bałam. Już miałam broń, decydowałam o swoim życiu. Wiedziałam, że nie dam się wziąć do niewoli, żeby mnie katowali. Najgorszą rzeczą dla każdego żołnierza jest zdrada. A nikt nie wie, ile bólu może wytrzymać.

Jak to jest, kiedy przez całą okupację w każdej chwili grozi człowiekowi śmierć? Wyjście z domu po zakupy mogło się zakończyć uliczną łapanką.

Tego się nie bałam, bo miałam warkocze (śmiech). Zauważyłam, że starsi Niemcy bardzo się wzruszali moimi warkoczami. Kiedyś zatrzymali tramwaj, którym jechałam, wszystkich ludzi legitymowali. Wypatrywałam, gdzie jest jakiś starszy Niemiec. Podeszłam do niego z legitymacją szkolną. Słodko się uśmiechając, machając warkoczami, szczebiotałam po niemiecku: „Mama się denerwuje, ma chore serce, muszę szybko do domu, czy mógłby mnie pan wypuścić?”. Warkocze mnie osłaniały przez całą okupację. Ale do powstania tata mi obciął. Powiedział, że będą mi przeszkadzać, jak będę się czołgać.

Reklama

Nowa VIVA! dostępna od 10 grudnia w punktach sprzedaży w całej Polsce, a także na stronie hitsalonik.pl w formie e-wydania.

Rafał Guz/ PAP
Bartek Wieczorek/Visual Crafters
Reklama
Reklama
Reklama