Reklama

Byli jak księżyc i słońce. Różni. Jedną nogą już na Sri Lance, gdzie chcieli spędzić resztę życia. Ale kiedy on w dniu ich ślubu nagle stracił przytomność i po trzech tygodniach odszedł, jej zawalił się cały ­świat. „To przyszło jak tsunami”, mówi Dorota Sumińska, słynna lekarka weterynarii i miłośniczka zwierząt, która po stracie ukochanego napisała poruszającą książkę „Moje życie z Tomkiem”. Tomasz Wróblewski zmarł 7 listopada 2021 roku, niespełna miesiąc po ich ślubie.

Reklama

Dorota Sumińska o stracie ukochanego męża

„Widziałam, jak wylatujesz mi z rąk, jak umykasz gdzieś, gdzie Cię nie dogonię”, tym dramatycznym wyznaniem zaczyna się ta książka, będąca miłosnym wspomnieniem, listem do ukochanego, wspaniałego lekarza Tomasza Wróblewskiego. To, co się stało, musiało być dla Pani wstrząsem?

To przyszło nagle, jak tsunami. Tego dnia wzięliśmy ślub i wróciliśmy do domu w szampańskich humorach. A chwilę potem Tomek upadł w kuchni, był siny i nieprzytomny…

Rzuciła się Pani na ratunek, ale to był krzyk rozpaczy…

Wierzyłam, że go uratuję. Reanimowałam go tak mocno, że aż połamałam mu żebra. Dwadzieścia minut później przyjechało pogotowie, lekarz i ratownicy przejęli pałeczkę. Wszędzie piszą, że 20 minut reanimacji to zbyt długo, bo mózg umiera. Ale przecież nie można jej przerwać, gdy umiera ktoś, bez kogo nie da się żyć.

To nie był jednak koniec?

Potem były trzy najgorsze tygodnie, jakie dane mi było przeżyć, i w końcu śmierć przyszła ostatecznie. Bardziej potem przyszły przemyślenia, samotne wieczory z myślami. Umieranie jest tak samo oczywiste jak narodziny. One są początkiem, a śmierć końcem. Pomyślałam, że może Tomek wybrałby właśnie taką śmierć. W radosny dzień, bez strachu przed nią, bez poczucia beznadziejności. Tylko te trzy straszne tygodnie potem, powolne odchodzenie, kiedy kontakt z nim był niemożliwy. Ale wierzę, że umarł szczęśliwy.

Taka historia zdarza się raz na milion, a może tylko w filmach. W ciągu jednego dnia zyskała Pani męża i go straciła…

Moim mężem był tylko trzy tygodnie, i to nieprzytomnym. Podłączonym do miliona rurek i pikających dozowników. Trudno w to uwierzyć, ale pomyślałam, że nie jestem jedyna, którą to spotkało. Tyle ludzi żyje na świecie. Wiem, że głodnemu nie pomoże to, że w Indiach głodują, ale myśl, że człowiek nie jest sam, podnosi na duchu.

Po co wzięliście tak późno ślub, już po sześćdziesiątce?

Przeżyliśmy razem 14 bardzo aktywnych lat. Objechaliśmy ponad pół świata, poznaliśmy setki ludzi i kultur. Zobaczyliśmy tysiące zwierząt i daliśmy dom kilkudziesięciu psom i kotom. Mieliśmy ciekawe plany na przeżycie starości i właśnie one skłoniły nas do zalegalizowania naszego związku. Napisałam w książce, że chcieliśmy się przenieść z Polski na Sri Lankę, aby zacząć nowe lankijskie życie jako „przystemplowane małżeństwo”. Będąc małżeństwem, mogliśmy liczyć na ułatwienia przy zakupie kawałka ziemi i budowie domu. Chociaż gdyby nie wyjazd, ślub byłby zbędny. Mieliśmy po 64 lata, głowy pełne planów, a w kieszeni już wykupione bilety na przelot. Niestety nie zdążyliśmy. To wszystko prysło jak bańka mydlana, a mnie się zawalił cały świat. Tomek odszedł, kiedy był mi tak potrzebny…

Czytaj też: Weronika Rosati: "Odkąd moja córka jest na świecie, wszystko inne blaknie, ona wypełnia moje życie światłem i miłością"

Olga Majrowska

Nie ma chyba dobrego momentu na śmierć?

Jest dobry moment na śmierć, kiedy przychodzi o czasie. Kiedy człowiek jest bardzo stary, niedołężny i chciałby już umrzeć. Znałam wielu takich ludzi. Często śmierć jest wybawieniem z nieuleczalnej choroby przynoszącej cierpienie. Ale kiedy człowiek jest pełen życia, bierze ślub i jeszcze planuje radykalną zmianę w swoim życiu, to w takiej chwili śmierć jest katastrofą.

[...]

Jest Pani na niego zła? Uratował życie setkom ludzi, a przegrał walkę o swoje życie.

Byłam zła przez chwilę, ale on nigdy o siebie nie walczył. Uważał, że jest ze stali. Niestety nie był. Wystarczyło, żeby zrobił EKG, o co nieustannie go prosiłam, i wyszłoby, że grozi mu zawał z powodu zatkania tętnicy wieńcowej. Ale mówił, że jutro. Cały Tomek. Nigdy nie przyznawał się do swoich słabości.

[...]

Tych, których kochamy, doceniamy dopiero, kiedy odejdą?

Doceniałam go zawsze, choć nie aż tak… Robił mnóstwo pożytecznych rzeczy, czego nie zauważałam. Zauważyłam dopiero, jak odszedł. Nigdy nie wymieniałam opon w samochodzie, nie jeździłam do myjni i nigdy nie przyrządzałam szpinaku, który uwielbiałam, ale tylko w wykonaniu Tomka. Nigdy też nie kupowałam choinki. Bardzo starał się ułatwić mi życie, planował wszystkie dyżury w szpitalu pod kątem moich potrzeb. Zwyczajem się stało, że wieczorem siadaliśmy przy stole, a on mówił: „Weź kalendarz i powiedz, kiedy mam brać dyżury”. Ale to ja planowałam nasze życie, a on moje plany brał jak swoje.
[...]

Gdyby można cofnąć czas, co by mu Pani powiedziała?

Żeby zrobił EKG, a gdyby nie chciał, zmusiłabym go siłą. Bardzo żałuję, że tak się nie stało. Myślę, że on o tym wie.

Wierzy Pani, że jeszcze kiedyś się spotkacie?

Nie wierzę, ale mam nadzieję.

Reklama

Cały wywiad do przeczytania w nowym numerze VIVY! Magazyn jest dostępny w punktach sprzedaży od czwartku, 18 stycznia 2024 roku.

Olga Majrowska
Mitch Stone
Reklama
Reklama
Reklama