Rafał Zawierucha: „Właśnie lecę w ten kosmos, do Quentina Tarantino”
„W momencie, gdy pada słowo «akcja», zmienia się rzeczywistość i tworzy się magia”
- Krystyna Pytlakowska
Końcówka listopada. W hotelu Sheraton rozmawiam z Mają Frykowską o jej książce i rodzinie. Nagle Maja robi wielkie oczy, bo widzi przy sąsiednim stoliku Rafała Zawieruchę, którego nie poznała jeszcze osobiście. Wie, że Rafał zagra u Quentina Tarantino Romana Polańskiego, przyjaciela Wojtka Frykowskiego, dziadka Mai, który zginął w 1969 roku w hollywoodzkiej willi jako ofiara słynnego morderstwa sekty Mansona. Film Tarantino ma być między innymi również o tym wydarzeniu. Podchodzimy do Zawieruchy, witamy się i już wiem, że gdy wróci z Hollywood, będziemy robić wywiad. Właśnie wyjeżdża na zdjęcia, więc umawiamy się na koniec stycznia, po jego powrocie. Witamy się już jak dobrzy znajomi. Rafał właściwie jest przyjacielem wszystkich ludzi: otwarty, spontaniczny, niestwarzający dystansu. A tacy rozmówcy dla dziennikarza są bezcenni. „Zauroczył cię”, komentują w redakcji. To prawda. Jako znana czarownica przepowiadam mu wspaniałą przyszłość. A dlaczego? Przeczytajcie tę rozmowę.
Powiedz mi, czy wiesz już, ile będziesz w tym filmie: 10 minut, 20?
Nawet jeśli będę sekundę, to dla mnie wielka radość.
Sekundę?
Może dwie. Ale nie mogę o tym mówić. Podpisałem klauzulę poufności. Proszę, nie pytaj o szczegóły.
Poznałeś już Romana Polańskiego?
Nie, widziałem go tylko raz na rozdaniu nagród Orły w Warszawie. Chciałem się z nim spotkać, ale też wiedziałem, że jest więcej młodych aktorów, którzy chcieliby się ogrzać w jego cieple. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że zagram go i to w Ameryce u Tarantino. Mówię o tym filmie z tęsknotą, bo bardzo bym chciał tam wrócić.
A jak to się stało, że Tarantino właśnie Ciebie obsadził w roli Polańskiego?
Normalnie. Opłaciłem ludzi od castingu, opłaciłem Tarantino pod stołem i dostałem propozycję (głośny śmiech).
Nie żartuj, bo niektórzy wezmą to na poważnie. Wysłałeś swoje CV? Komu?
Prawdę mówiąc, sam nie bardzo wiem, jak to się działo. Kiedy w Polsce rozeszła się informacja, że powstaje taki film, rozmawiałem o nim ze znajomymi i stwierdziłem, że mógłbym w nim zagrać, bo nie mam kompleksu aktora z prowincji. Najważniejsze to wierzyć w siebie.
Wiara i los każdemu pisany?
Uważam, że to, co ma nas spotkać, to nas spotka. I nie nazywam tego losem, tylko służbą każdego człowieka na tym świecie. W szkole teatralnej nauczono mnie, że aktorstwo to pewnego rodzaju posługa. Wszyscy czemuś służymy. Kiedyś fascynowałem się ogrodami i gdybym nie został aktorem, to byłbym pewnie artystą ogrodów i usługiwałbym przyrodzie. Pamiętam, że w Kielcach do ogródka rodziców przywoziliśmy z bratem jakieś głazy z Białki Tatrzańskiej, by tworzyć skalniaki.
Dobrze, że aktor w Tobie zwyciężył. Ale chłopakowi z Kielc do Hollywood nie bardzo po drodze…
A wiadomo, co komu po drodze? Trudno było ogarnąć wszystko, czym się interesowałem. A Kielce mi w tym nie przeszkadzały. Fascynowałem się na przykład Norwidem i jego ostatnimi słowami: „Przykryjcie mnie”. To były prorocze słowa. Wyprzedził swoją epokę. A gdy się kogoś przykrywa, to potem można go odkryć. Norwida w przyszłości odkryto. A ja odkrywam go dla siebie ciągle od nowa.
Ciebie też teraz odkrywają. Wróćmy do Hollywood, bo zagubimy się w dygresjach.
Zadzwonili do mojego agenta, bo szukali aktora Polaka. Ale jakimi drogami to wszystko szło, nie wiem, i nawet nie jestem tego ciekawy. Przecież zagrałem i tego już nic nie zmieni. A jeśli ktoś się do tego przyłożył, jestem mu wdzięczny.
Wytłumaczenie może być prozaiczne. Może dziewczyna sprzątająca u Tarantino na planie jest Polką i wspomniała o Tobie, ulubionym aktorze serialowym?
Nie wiem, kto tam sprząta na planie. W każdym razie zadzwonili do mojego agenta, Maćka Gajewskiego, który się zdziwił, ale przekazał mi, że dobijał się do niego ktoś z Ameryki. Powiedziałem mu, że przecież mam kontakty z różnymi reżyserami i sławnymi producentami (śmiech). Przecież prowadzę w DISCOVERY Canal+ program „Europa filmowa”. Maciek oddzwonił. A oni powiedzieli mu, że zanim wyjaśnią, o co chodzi, wysyłają umowę z klauzulą poufności, którą muszę podpisać. I dopiero potem ujawnią, w jakim celu. W kolejnym mailu pojawiła się informacja, że chodzi o film „Once Upon a Time in Hollywood” („Dawno temu w Hollywood”) i że to najnowszy film Tarantino: „Myślimy o roli Romana Polańskiego, którego pan Zawierucha mógłby zagrać”. To było w marcu rok temu. Poczułem się, jakby dosięgnęła mnie strzała z nieba. O mało nie zemdlałem.
Widziałeś jakieś filmy Polańskiego wcześniej? „Nóż w wodzie”?
Oczywiście. Przecież to klasyka. Ale także „Lokatora” i „Nieustraszonych pogromców wampirów”. Podziwiałem go, ale dopiero po wymianie maili z producentami w Ameryce zacząłem namiętnie oglądać nie tylko jego filmy, ale i czytać książki o Polańskim i jego autobiografię. A później nagrałem taśmę z prezentacją mojej osoby.
I wysłałeś tę taśmę Polańskiemu?
Nie. Nie mieliśmy przecież kontaktu. Mam nadzieję, że on ją kiedyś zobaczy. Marzy mi się takie spotkanie – rozmowa o przełomach w jego życiu. Już kiedy grałem Papkina w spektaklu w liceum, zaciekawił mnie jako aktor i reżyser. Przecież dopiero co, w 2002 roku, Polański zagrał Papkina u Andrzeja Wajdy. A ja w liceum uwielbiałem Fredrę. Lech Sulmierski, który prowadził u nas w szkole kółko teatralne, chyba już wtedy miał pomysł, żebym zdawał do szkoły teatralnej, chociaż ja jeszcze tego nie wiedziałem.
Mając naście lat, jeszcze się nie wie, kim chce się zostać.
Tylko że ja zawsze lubiłem mieć widownię i dla niej kogoś przedstawiać, a rola Papkina w „Zemście” to był mój kamień milowy. Okazało się wtedy, że umiem mówić ten tekst tak, aby ludzie się śmiali. Ale nie dostałem się do szkoły teatralnej ani za pierwszym, ani za drugim podejściem w Krakowie. Udało mi się to dopiero w Warszawie za trzecim razem. Ale dzięki temu trafiłem na wybitnych profesorów: Zbigniewa Zapasiewicza, Maję Komorowską i Wojciecha Pszoniaka.
Jeszcze o tym pogadamy w innej rozmowie. Teraz wróćmy do Ameryki. Jedziesz tam, ale nie masz pewności, czy dadzą Ci tę rolę?
Nie, było inaczej. Wyjeżdżam do Austrii i na Węgry robić program „Europa filmowa”. Jestem już po wysłaniu próbnych zdjęć do Hollywood, mam bilet na samolot do Wiednia, kiedy dzwoni mój agent: „Siedzisz? Nie? To usiądź. Oni chcą ciebie zatrudnić! Jedziesz do LA”. W tym czasie skręcałem meble, ponieważ na dzień przed moim wyjazdem wynająłem mieszkanie. Uderzyłem się młotkiem w palec z wrażenia. Śrubokręt wypadł mi z ręki. Zacząłem się śmiać i płakać.
I skręciłeś te meble?
Już nie, brat przyjechał i skończył. Nie byłem w stanie już nic zrobić. Zadzwoniłem tylko do mamy i do brata, nie informując ich o szczegółach.
Powiedziałeś: „Jadę do Ameryki zagrać u Tarantino”?
Powiedziałem, że – jak u Kargula i Pawlaka – jadę do Ameryki. To nie było aż tak zaskakujące, bo 10 lat wcześniej brałem w Nowym Jorku udział w warsztatach u Roberta Wilsona. A gdy wróciłem do Polski, wiedziałem, że to nie koniec, że ja tam jeszcze na pewno pojadę. I przeczucie mnie nie zawiodło. Jestem już w Wiedniu, kiedy telefonuje do mnie Maciej, informując o warunkach kontraktu i że wylatuję 2 sierpnia, a kiedy wracam, to nie wiadomo. Gram w teatrze, ale szczęśliwie się składa, że Maciej Englert daje mi urlop. „Panie dyrektorze, muszę wyjechać”. „No dobrze, a gdzie?”. „Do Hollywood”. Chwila milczenia: „Ale po co?”. Mówię, że film i nic więcej nie mogę powiedzieć. Ale taki, któremu nie mogę odmówić.
Byłeś pewien, że dostaniesz tę rolę?
Chciałem tego. To było jedno z moich marzeń, a ja uwielbiam mieć pięć do 10 celów, do jakich dążę, bo wtedy jednym z nich może być prywatny samolot albo pomaganie rodzicom w prowadzeniu ich rodzinnego domu dziecka, albo wykopanie studni w Afryce. I jeszcze, że chciałbym polecieć w kosmos. Nie wszystkie muszą się spełnić, ale trzeba mieć z czego wybierać. No i właśnie lecę w ten kosmos, do Quentina Tarantino. Dla mnie to jak podróż na Marsa, ponieważ nikt w Polsce u Tarantino nie zagrał.
Ale niektórzy polscy aktorzy grali już w Hollywood.
Tak, a ja im kibicowałem. Cieszę się z sukcesu każdego z osobna. Tego nauczyli mnie rodzice.
A własne sukcesy napawają Cię dumą?
Oczywiście. Kiedy zaczynałem pracę w zawodzie, nie marzyłem nawet o znanej gębie. A tymczasem okazało się to nie takie trudne. Bo kiedy się gra w serialach, to bardzo szybko zdobywasz popularność.
Jak szykowałeś się do tej roli?
I znowu nie mogę o tym mówić. W każdym razie podpisuję ogromną ilość dokumentów, wszystko przygotowane, tylko że moja wiza traci już ważność. Właśnie w lipcu 2018 roku. Muszę wyrobić nową, a to trwa. Dwie panie z biura, z którego przekazuje się dokumenty do ambasady, wysyłają mi formularze, rozmawiamy, śmiejemy się. Jedna z nich nawet nie wie, że jestem aktorem. Pytam ją: „A co pani tutaj robi?”. „A ja sobie wycinam śnieżynki. Chce pan?”. I wycięła mi śnieżynkę z papieru. „Ona przyniesie mi szczęście”, powiedziałem. I bardzo nas to rozbawiło. A po dwóch tygodniach okazało się, że wszystko dobrze się ułożyło. Obiecałem więc, że polecę do Stanów i będę sprzedawał na ulicy te śnieżynki szczęścia. A później przychodzi informacja, że muszę mieć drugą wizę, która mi umożliwi pracę w USA. Jest tylko jeden problem: jest 25 lipca, ja wylatuję 26 lipca do Szkocji robić odcinek „Europy filmowej”, a 2 sierpnia do Stanów. Spotkanie w ambasadzie mam umówione na 29 lipca, właśnie wtedy, gdy będę w Szkocji. Maciek dzwoni do mnie, co robić, a ja myślę: śnieżynka. Telefonuję więc do tej pani, a ona mówi, że należy zrobić spotkanie w trybie pilnym. Wszystko po wariacku, ale zgodnie z procedurami. Na przepakowanie torby mam trzy godziny. No i lecę do Kalifornii. A na lotnisku żegnają mnie rodzice. Dokładnie jak 10 lat temu, gdy leciałem do Roberta Wilsona. Wzruszam się i myślę, że życie składa się z takich drobnych cudów, czegoś niemożliwego, co właśnie się wydarza.
A w Kalifornii odbiera Cię Tarantino i wiezie do hotelu? Gdzieś to czytałam.
Nie (śmiech). Odebrał mnie przedstawiciel firmy i na drugi dzień budzę się już w samym sercu Hollywood. Myślę sobie: Co ja tu robię? Ale wiem, po co tam jestem. Uświadamiam sobie, że skoro mnie wybrali, to oni wiedzą, co robią.
Znasz angielski?
Znam, ale nie mówię perfekcyjnie. Chociaż po tych trzech miesiącach, a właściwie po pół roku mam o wiele lepszy akcent i ogromną chęć nauki.
Witasz się z Tarantino, obejmuje Cię na dzień dobry?
Nie, to ja rzucam się na niego. On mówi: „Witamy w rodzinie Tarantino, cieszę się, że dotarłeś”. Jest niesamowity, magiczny, elektryzujący.
A na czym ta jego niesamowitość polega?
Jest pełen miłości do tego, co robi. Nikogo nie udaje. Zaczynają się zdjęcia, każdy dzień to dla mnie nowe przeżycie. Dostaję scenariusz, czytam go w biurze, mam wypieki i gęsią skórkę. Śmieję się i jednocześnie lecą mi łzy, bo spotyka mnie coś niebywałego. Czuję się, jakbym oglądał najlepszą operę na świecie i słyszał każdą jej frazę. Magia. Przenoszę się w tamtą rzeczywistość, obok DiCaprio czy Brada Pitta.
Jak wygląda tam plan filmowy?
Wiem tylko, jak wygląda u Quentina Tarantino i Barry’ego Andersona, u którego w Minneapolis zagrałem już po tym filmie. Wszystko, co było nagrywane w Los Angeles, odbywało się na zewnątrz. Każdy mógł zobaczyć, jak pracuje Tarantino. W momencie, gdy pada słowo „akcja”, zmienia się rzeczywistość i tworzy się magia. Mam przeczucie, że to będzie naprawdę coś wielkiego. Ale film jest jeszcze w montażu.
Czego nauczyłeś się od Tarantino?
Tego, że wiem, kim jestem. Aktorem. Nauczył mnie swobody i odpowiedzialności za to, co robię. On mówił, jak sobie wyobraża tę scenę, a ja to odtwarzałem.
Poczułeś się Polańskim?
To było najtrudniejsze, ponieważ musiałem odczytać jego energię i sposób bycia. I jego apetyt na życie, z którego czerpał garściami.
Ty też taki jesteś.
Tak – ja podobnie jak on – uwielbiam ludzi i rozmawiać z nimi.
A kobiety?
Kocham kobiety jako piękne byty. I pamiętam, żeby je adorować.
Nie zakochałeś się tam w żadnej? Choćby w Margot Robbie, która zagrała Sharon Tate?
Ależ ona ma męża! Bardzo ją lubię.
Umiałbyś się podnieść z takiego dramatu jak Polański?
Nie wiem, nie mam myśli samobójczych. Ale wiem, że to byłoby dla mnie niewyobrażalnie trudne. Ja nie mam myśli katastroficznych, chociaż zdarzają mi się różne konflikty, rozstania, zakochania, odkochania. I zawsze staram się być szczery wobec siebie.
Co było dla Ciebie najtrudniejsze przy tym filmie?
Pierwszy raz poczułem coś, co nazywam świadomością aktorską. Kiedy wiem, że we mnie jest ta postać, którą odtwarzam, i czuję, jakby wyskakiwała z mojego wnętrza. Bardzo jestem ciekawy, co Roman Polański powie, jak obejrzy film. Premiera będzie w lipcu. Moim zdaniem scenariusz jest genialny.
Zakolegowałeś się z Bradem Pittem i Leonardem DiCaprio? Chodziliście na wódkę?
Tam się nie chodzi na wódkę, tylko na drinka. Ale nie ma takiego miejsca, jakim u nas był SPATiF. To ja odkryłem bar, do którego zapraszałem znajomych. Na moim pożegnaniu było 30 osób. Z tym zakolegowaniem… to za duże słowo. Ale tam pracują ludzie bardzo życzliwi. Nie ma zawiści zawodowej. A pod koniec zdjęć pani producent każdemu ściska rękę i mówi: „Dzięki, że tu byłeś”. Stanąłem jak wryty. W świecie Hollywood szanuje się drugiego człowieka, bez względu na to, kim jest.
Te trzy miesiące zaważą na Twoim dalszym życiu?
Nie wiem, to dla mnie trampolina, po której wciąż chcę skakać. Porównuję ją do skrzydeł. Moje dopiero rosną. A czasem trzeba je podciąć, aby rosły mocniej. Jak drzewo.
Nie czułeś się w tym wszystkim zagubiony?
Nie, bo w Hollywood mieszkają moi przyjaciele: Janusz Maszkiewicz – artysta malarz, który zajmuje się renowacją mebli i maluje obrazy. Kiedy przyleciałem drugi raz do Los Angeles, zaproponował mi, abym się u niego zatrzymał. Miałem dzięki temu poczucie bezpieczeństwa.
Myślisz, że teraz w Polsce będą się bić o Ciebie?
Nie chcę grać wszystkiego, co mi zaproponują. Mówię: „Weźcie nowych młodych aktorów. Ich też uczcie”. A ja… Myślę, że dopiero te podróże w kosmos zacząłem. I jeszcze niejedno mnie czeka. I dobrego, i złego. Godzę się z tym, że nie wszyscy muszą mnie lubić. To normalne. Nie każdy lubi zupę pomidorową.
Polska nie wydaje Ci się teraz zbyt szara?
Nie. Właśnie piję kawę w moim pięknym mieszkaniu pod lasem, później jadę na spotkanie z Krisem – moim przyjacielem, potem z bratem. Później teatr. No i muszę kupić spodnie narciarskie, bo za dwa dni wybieramy się na narty. Nie mam czasu na szarość. Życie jest naprawdę kolorowe. Ale szarość to też kolor.
1 z 6
Rafał Zawierucha, VIVA! nr 9 kwiecień 2019
2 z 6
Rafał Zawierucha, VIVA! nr 9 kwiecień 2019
3 z 6
Rafał Zawierucha, VIVA! nr 9 kwiecień 2019
4 z 6
Rafał Zawierucha, VIVA! nr 9 kwiecień 2019
5 z 6
Rafał Zawierucha, VIVA! nr 9 kwiecień 2019
6 z 6
Rafał Zawierucha, VIVA! nr 9 kwiecień 2019