Rafał Zawierucha o wyjeździe do Hollywood. Jak dostał wymarzoną rolę?
„To jak podróż na Marsa, ponieważ nikt w Polsce u Tarantino nie zagrał”
- KRYSTYNA PYTLAKOWSKA
Rafał Zawierucha osiągnął coś, co wcześniej nie udało się żadnemu polskiemu aktorowi – został wybrany i zagrał u samego Quentina Tarantino. Wyjazd do Hollywood i praca na planie filmu Pewnego razu w Hollywood była dla niego niesamowitą przygodą, spełnieniem amerykańskiego snu oraz przepustką do wielkiej międzynarodowej kariery. Co musiał zrobić, by dostać rolę marzeń?
Rafał Zawierucha o roli w „Pewnego razu w Hollywood”
Zadzwonili do mojego agenta, bo szukali aktora Polaka. Ale jakimi drogami to wszystko szło, nie wiem, i nawet nie jestem tego ciekawy. Przecież zagrałem i tego już nic nie zmieni. A jeśli ktoś się do tego przyłożył, jestem mu wdzięczny.
Wytłumaczenie może być prozaiczne. Może dziewczyna sprzątająca u Tarantino na planie jest Polką i wspomniała o Tobie, ulubionym aktorze serialowym?
Nie wiem, kto tam sprząta na planie. W każdym razie zadzwonili do mojego agenta, Maćka Gajewskiego, który się zdziwił, ale przekazał mi, że dobijał się do niego ktoś z Ameryki. Powiedziałem mu, że przecież mam kontakty z różnymi reżyserami i sławnymi producentami (śmiech). Przecież prowadzę w DISCOVERY Canal+ program „Europa filmowa”. Maciek oddzwonił. A oni powiedzieli mu, że zanim wyjaśnią, o co chodzi, wysyłają umowę z klauzulą poufności, którą muszę podpisać. I dopiero potem ujawnią, w jakim celu. W kolejnym mailu pojawiła się informacja, że chodzi o film „Once Upon a Time in Hollywood” („Dawno temu w Hollywood”) i że to najnowszy film Tarantino: „Myślimy o roli Romana Polańskiego, którego pan Zawierucha mógłby zagrać”. To było w marcu rok temu. Poczułem się, jakby dosięgnęła mnie strzała z nieba. O mało nie zemdlałem.
Jedziesz tam, ale nie masz pewności, czy dadzą Ci tę rolę?
Nie, było inaczej. Wyjeżdżam do Austrii i na Węgry robić program „Europa filmowa”. Jestem już po wysłaniu próbnych zdjęć do Hollywood, mam bilet na samolot do Wiednia, kiedy dzwoni mój agent: „Siedzisz? Nie? To usiądź. Oni chcą ciebie zatrudnić! Jedziesz do LA”. W tym czasie skręcałem meble, ponieważ na dzień przed moim wyjazdem wynająłem mieszkanie. Uderzyłem się młotkiem w palec z wrażenia. Śrubokręt wypadł mi z ręki. Zacząłem się śmiać i płakać.
I skręciłeś te meble?
Już nie, brat przyjechał i skończył. Nie byłem w stanie już nic zrobić. Zadzwoniłem tylko do mamy i do brata, nie informując ich o szczegółach.
Powiedziałeś: „Jadę do Ameryki zagrać u Tarantino”?
Powiedziałem, że – jak u Kargula i Pawlaka – jadę do Ameryki. To nie było aż tak zaskakujące, bo 10 lat wcześniej brałem w Nowym Jorku udział w warsztatach u Roberta Wilsona. A gdy wróciłem do Polski, wiedziałem, że to nie koniec, że ja tam jeszcze na pewno pojadę. I przeczucie mnie nie zawiodło. Jestem już w Wiedniu, kiedy telefonuje do mnie Maciej, informując o warunkach kontraktu i że wylatuję 2 sierpnia, a kiedy wracam, to nie wiadomo. Gram w teatrze, ale szczęśliwie się składa, że Maciej Englert daje mi urlop. „Panie dyrektorze, muszę wyjechać”. „No dobrze, a gdzie?”. „Do Hollywood”. Chwila milczenia: „Ale po co?”. Mówię, że film i nic więcej nie mogę powiedzieć. Ale taki, któremu nie mogę odmówić.
Byłeś pewien, że dostaniesz tę rolę?
Chciałem tego. To było jedno z moich marzeń, a ja uwielbiam mieć pięć do 10 celów, do jakich dążę, bo wtedy jednym z nich może być prywatny samolot albo pomaganie rodzicom w prowadzeniu ich rodzinnego domu dziecka, albo wykopanie studni w Afryce. I jeszcze, że chciałbym polecieć w kosmos. Nie wszystkie muszą się spełnić, ale trzeba mieć z czego wybierać. No i właśnie lecę w ten kosmos, do Quentina Tarantino. Dla mnie to jak podróż na Marsa, ponieważ nikt w Polsce u Tarantino nie zagrał.
Jak szykowałeś się do tej roli?
I znowu nie mogę o tym mówić. W każdym razie podpisuję ogromną ilość dokumentów, wszystko przygotowane, tylko że moja wiza traci już ważność. Właśnie w lipcu 2018 roku. Muszę wyrobić nową, a to trwa. Dwie panie z biura, z którego przekazuje się dokumenty do ambasady, wysyłają mi formularze, rozmawiamy, śmiejemy się. Jedna z nich nawet nie wie, że jestem aktorem. Pytam ją: „A co pani tutaj robi?”. „A ja sobie wycinam śnieżynki. Chce pan?”. I wycięła mi śnieżynkę z papieru. „Ona przyniesie mi szczęście”, powiedziałem. I bardzo nas to rozbawiło. A po dwóch tygodniach okazało się, że wszystko dobrze się ułożyło. Obiecałem więc, że polecę do Stanów i będę sprzedawał na ulicy te śnieżynki szczęścia. A później przychodzi informacja, że muszę mieć drugą wizę, która mi umożliwi pracę w USA. Jest tylko jeden problem: jest 25 lipca, ja wylatuję 26 lipca do Szkocji robić odcinek „Europy filmowej”, a 2 sierpnia do Stanów. Spotkanie w ambasadzie mam umówione na 29 lipca, właśnie wtedy, gdy będę w Szkocji. Maciek dzwoni do mnie, co robić, a ja myślę: śnieżynka. Telefonuję więc do tej pani, a ona mówi, że należy zrobić spotkanie w trybie pilnym. Wszystko po wariacku, ale zgodnie z procedurami. Na przepakowanie torby mam trzy godziny. No i lecę do Kalifornii. A na lotnisku żegnają mnie rodzice. Dokładnie jak 10 lat temu, gdy leciałem do Roberta Wilsona. Wzruszam się i myślę, że życie składa się z takich drobnych cudów, czegoś niemożliwego, co właśnie się wydarza.