Reklama

Byli razem, może trochę obok, ale bardzo razem przez prawie 30 lat, w najlepszych i najtrudniejszych momentach. Dziś mówi, że czuła się opiekunką Jerzego Gruzy. Że to była wielka przyjaźń. A jeżeli miłość, to taka, jak pomiędzy dwojgiem ludzi, którzy się świetnie rozumieją. Mogłaby napisać o nim całą książkę. Zagrała też w ostatnim filmie Gruzy pt. „Dariusz” i pomogła mu ten film wyprodukować. Kiedy spotykamy się kilka dni po Jego śmierci, ma zapłakane oczy i wydaje się ciągle zszokowana, chociaż liczyła się z tym, że Jerzy Gruza umrze przed nią – był o ponad 20 lat starszy.

Reklama

W ramach cyklu Archiwum VIVY! przypominamy rozmowę Krystyny Pytlakowskiej z Tatianą Sosna-Sarno.

Jak to się stało, że się poznaliście i staliście się sobie bliscy, choć dzieliła Was różnica pokoleń?

To był chyba 1992 rok, ale znaliśmy się już wcześniej, bo mieszkaliśmy przy Lwowskiej. On pod dziesiątką, ja pod szóstką. Jurek miał swoją rodzinę, ja swoją, ale zagrałam u niego w „Czterdziestolatku” – zawsze uważał mnie za dobrą aktorkę.

Prowadziłam pizzerię przy Alei Solidarności El Molino – po hiszpańsku młyn. W latach 90. aktorom było trudno, a trzeba było zarabiać jakieś pieniądze. Przypomniałam więc sobie, że kiedy byłam w Szwecji, chciałam pracować w pizzerii, ale nie dopuszczono mnie do tej pracy, a ona mi się bardzo podobała. Jurek natomiast właśnie przeniósł się z Gdyni do Warszawy, ponieważ przestał pracować tam w Teatrze Muzycznym. Żona została na Wybrzeżu, a on się wyprowadził. Nagle słyszę: Pani Tatiano, ma pani gościa. Patrzę, a w mojej pizzerii siedzi Jerzy Gruza, zresztą bardzo zdenerwowany. Mówi: Dobrze ci się tu powodzi. To była pierwsza pizzeria w Warszawie, gdzie aktorzy pracowali jako kelnerzy. I mówi: Nie wiedziałem, że ci tak dobrze pójdzie. A ja na to odpowiedziałam: Gdybyś miał dla mnie jakąś pracę w teatrze, daj mi znać. Wiedziałam, że lubi pracować z ludźmi sukcesu, więc miałam jakąś szansę u niego.

Byłaś już po „Polskich drogach” przecież. Twoje nazwisko stało się popularne.

W wielu filmach już wtedy zagrałam. Gdyby policzyć, to było ich 35. Na drugi dzień zadzwonił: Chcę ci coś pokazać. I pokazał mi miejsce w Śródmieściu – później było tam Życie Warszawy. Mówi: Chodzę od trzech lat i szukam wspólnika, bo mam pomysł, co tu można utworzyć. Ja na to, że biorę w ciemno. Wtedy dobrze stałam finansowo. Jurek powiada: Ale ja teraz nie mam pieniędzy, bo buduję dom w Gdyni. Odparłam, że nie szkodzi, że ja wszystko sfinansuję, a potem z zysków będziemy się dzielić i będę sobie swoją część odbierać. I tak powstał klub Scena, który niebawem stał się bardzo popularny w świecie artystycznym.

Wszystko postawiłaś uczciwie i na jedną kartę.

Bardzo uczciwie, bo mi zaimponowało, że przyszedł właśnie do mnie. Na początku to był układ czysto biznesowy. Dziewięć lat pracowaliśmy razem w Scenie i wspaniale nam szło. Był świetnym wspólnikiem, a do tego spełnionym artystą. Dawał mi wolną rękę, bo jestem dobrym organizatorem. Wciągnęłam jeszcze do tego interesu mojego męża, z którym również musiałam się dzielić po połowie. Ale nie narzekałam.

Już nie jesteś z mężem?

Nie jestem. Rozwiedliśmy się w 2010 roku. Oboje załatwiliśmy Jurkowi kontrakt w telewizji na taki program „Uniwersytet Telewizji lekkiej, łatwej, i przyjemnej” nagrywany właśnie w Scenie. Później ja realizowałam tu „Pierścień i różę”, próby odbywały się w klubie, ale na spektakl wynajęłam Teatr Komedia. Później zagrałam też u Jurka w Tygrysach Europy. Cały czas pracowaliśmy razem i sprawiało nam to satysfakcję.

CZYTAJ TEŻ: Poznały się na planie, stworzyły nierozerwalną więź. Oto historia przyjaźni Agnieszki Dygant i Darii Widawskiej

Jak nazwać to, co czułaś do Jurka?

Przede wszystkim był to podziw. Bardzo mi imponowało, że jest taki twórczy, a w tym co robi – precyzyjny. Świetnie mi się z nim tworzyło, pracowało i rozmawiało. Nawet gdy opowiadał w towarzystwie anegdoty, które już dziesięć razy słyszałam, nie nudziło mnie to. Obserwowałam, jak fantastycznie opowiada. Jak za każdym razem dodaje tej opowieści coś nowego. Byłam nim absolutnie zafascynowana. Jego energią życiową, jego pasją.

Podobno pomagałaś mu w różnych jego zawirowaniach życiowych. Byłaś przy nim, pocieszałaś, pomagałaś mu znosić traumę. Na przykład, gdy rozstawał się z kobietami.

Jurek miał różne swoje miłości, które mnie w ogóle nie interesowały. Czasem pytał, czy nie jestem zazdrosna. I nie wierzył, że nie jestem. A ja naprawdę cieszyłam się, że jest szczęśliwy. A jak był nieszczęśliwy, przeżywałam to na równi z nim. Pamiętam takie rozstanie z dziewczyną o wiele lat młodszą. Kiedy go zostawiła w 2004 roku, bardzo cierpiał. Ja przyjechałam wtedy z Australii i znalazłam go w okropnym, psychicznym dołku. Powiedział wtedy do mnie: Mam prośbę. Żebyś to ty mnie pochowała. I od tego czasu zaczęłam się nim opiekować tak naprawdę. A po rozstaniu z tamtą dziewczyną, Gosią, zawalił mu się świat. Bo on odszedł wcześniej ze Sceny i razem otworzył z nią na Saskiej Kępie klub Maska. A potem to wszystko runęło. Ja jeszcze trochę prowadziłam Scenę, ale kiedy w 2005 roku zaczęłam się Jurkiem opiekować tak na co dzień, to już nie miałam czasu. Pomagałam mu wydawać jego książki: „Stolik”, potem „Rok osła”. Byłam takim jego dyrektorem technicznym. A jednocześnie, gdy Polonia zaprosiła mnie do Ameryki, zaproponowałam, żebyśmy wzięli też Jurka Gruzę. I pojechał z nami.

Tatiana Sosna-Sarno, 1991

Piotr Ciesla / RSW / Forum

Podobał Ci się jako mężczyzna?

Oczywiście. Potrafił być bardzo miły i czuły. Serce mi topniało, kiedy głaskał mnie po twarzy albo ściskał za rękę. Chyba też uratowałam mu życie. W 1994 roku miał jechać do syna, do Bostonu. Nagle zadzwoniła do mnie jego sekretarka: Pani Tatiano, pan Jerzy nie wyjechał, zatrzymali go na lotnisku. Czy może pani zawieźć go stamtąd do Anina? Natychmiast wszystko rzuciłam, pojechałam na Okęcie i zawiozłam Jurka do szpitala w Aninie. Do dzisiaj pani doktor pamięta, jak to było, gdy go przywiozłam. Założono mu wtedy by-passy. Gdyby nie one, pewnie już by nie żył. A w ubiegłym roku przez dwa miesiące w ogóle się nie ruszał, bo nawalił mu kręgosłup, a nie miał nikogo przy sobie. Wtedy do mnie ciągle dzwonił ze szpitala. Zresztą zawsze dzwonił do mnie codziennie, nawet po kilkanaście razy.

Ale przecież miał żonę.

Tak, mieszka cały czas w Gdyni. Rzadko się widywali. Nie wypytywałam go o jego życie rodzinne.

Mieszkaliście razem?

Nie, nigdy. Jurek mieszkał przy Bagateli, a ja tutaj, przy Grzybowskiej. Ale jeździłam do niego prawie codziennie. Mówił, że jestem jego podporą i beze mnie nie dałby sobie rady. A ja czułam się taką prawdziwą opiekunką.

Ne powiedział Ci nigdy, że Cię kocha?

W sposób pośredni mówił: Dziękuję ci za to, co dla mnie robisz. Potrafił być bardzo miły, a jednocześnie był twardym facetem. Na pewno wiele go kosztowało, że potrzebuje pomocy w codziennym życiu. Nie było między nami jakiejś namiętności, tylko taka dojrzała przyjaźń. Chodziliśmy razem do teatru, wyjeżdżaliśmy na wakacje w Polsce i za granicą. Właściwie staliśmy się nierozłączni. Umiał dowartościować mnie jako kobietę, ale i jako człowieka, organizatora. Potrafił też być sarkastyczny: Ty już się wypaliłaś. Masz tysiąc pomysłów. Coś byś chciała robić, a nie robisz. Odpowiadałam: Może ja też już nie mam siły. Ceniłam go jednak za ten sarkazm i poczucie humoru.

Czym Cię rozśmieszał?

W każdej sytuacji, nawet krytycznej, potrafił znaleźć coś zabawnego. Kiedyś w SPATiF-ie w Sopocie chciał przygadać sobie dwie młode dziewczyny, więc jedna postanowiła podać mu swój numer telefonu. A on się tak śpieszył, żeby go zapisać, że spadł mu długopis na podłogę. Facet obok pyta, czy go podnieść, czy sam się pan schyli. Schylił się sam, z trudem, ale gdy wstał, już tych dziewczyn nie było. I nawet jak już leżał chory w szpitalu i zobaczył ładną panienkę, powiadał: Kiedyś to ja takie dziewczyny miałem, a teraz to tylko mnie karmią. Albo opowiadał: Mój przyjaciel zawsze mówił: Ty z walizką jeździsz, a teraz to już same lekarstwa.

Nie prowadziliście razem gospodarstwa? Nie robiłaś mu obiadów i kolacji?

Nie, nie. Czasami on sam gotował pyszne spaghetti. Albo wychodziliśmy wieczorami na jakąś przystaweczkę, jedliśmy i rozmawialiśmy. Bardzo ciekawe historie opowiadał i lubił mieć komu je opowiadać. A ja lubiłam słuchać. Omawialiśmy sztukę, omawialiśmy mój monodram, omawialiśmy scenariusze filmowe. Namawiałam go, żeby zrobił drugą część „Czterdziestolatka”. I jemu się ten pomysł bardzo podobał. Czterdziestolatek miałby już 70 lat.

To ile lat trwała taka Wasza bliska przyjaźń?

Od 2005 roku, kiedy go Gosia rzuciła. Wcześniej był rozdwojony pomiędzy Sceną a Maską. Odsunął się od naszych wspólnych interesów. Później miał jeszcze jeden związek z pewną dziennikarką, ale po dwóch latach się rozstali i wtedy został całkiem sam. To był 2009 rok.

I wtedy miałaś go już na wyłączność. Traktował Cię jak partnerkę życiową?

Z pewnością. Wiedział, że na mnie się nigdy nie zawiedzie. Lubił podróżować. Mówił: Może pojedziemy nad morze, może w góry? Ja wsiadałam do samochodu i jechaliśmy. A kiedyś zapomniał najważniejszego leku. Po całym mieście jeździłam i go szukałam. Chyba siedem aptek odwiedziłam. To było w Izraelu, w Ejlacie. I ten lek nazywał się inaczej. Znalazłam więc lekarza, który mu go zapisał pod nową nazwą. Albo jak pojechaliśmy do Miami i zachorował na zapalenie płuc… Na szczęście na tym statku, którym płynęliśmy, był lekarz. Ja Jurka karmiłam, on leżał, a lekarz go leczył. No i przeżył, na szczęście.

Czy trzeba jednak większego dowodu uczucia, niż takie, o jakich mi opowiadasz?

Nie wiem. Ja ciągle mu udowadniałam, że nie jest sam, że jestem blisko. I myślę, że to była miłość. I ona jest nadal. W zeszłym roku, gdy brałam udział w jury w festiwalu w teatrze w Grudziądzu, poszedł ze swoimi wnukami na Agrykolę i sieknął mu kręgosłup. Dzwoni do mnie: Tatiana, ja umieram. Wszystko zostawiłam, wsiadłam do auta i przejechałam 350 kilometrów. Potem sama się rozchorowałam. Ale były też i takie dni, że szliśmy razem na bal albo jakieś spotkanie filmowców i na premiery. Był fantastycznym towarzyszem, adorującym mnie i... zazdrosnym. Chociaż żadnych scen mi nie robił. Zresztą ja nie miałabym czasu na jakieś romanse. Jurek obserwował mnie od rana do nocy.

Zagrałaś też w jego ostatnim filmie „Dariusz”.

Nie tylko zagrałam, ale przygotowałam jego premierę. No i zajęłam się produkcją. Zajęło nam to cztery lata.

Scenariusz napisał Jerzy Gruza?

W scenariuszu też pomagałam mu zmienić pewne rzeczy. Zajmowałam się make-upami, zawożeniem i przywożeniem aktorów, dźwiękiem. Chciał wszystko mieć zrobione, ale montażem sam się zajmował. Pod tym względem był bardzo precyzyjny.

Zagrałaś tam bileterkę. A Gruza główną rolę – starego geja. Podobno bardzo śmieszną.

Jestem w tym filmie bileterką, ale taką, co to rządzi.

Bez Ciebie tego filmu by nie zrobił.

Na pewno. I swoich książek też by nie wydał. To ja jeździłam z nim do wydawcy. Chciał cały czas mieć mnie przy sobie. Właściwie był moją pracą. Mówił: Książką się zajmij, filmem się zajmij, castingiem się zajmij.

A co z honorarium?

Pod koniec dostaliśmy niewielką dotację, bo wcześniej Jurek włożył w to własne pieniądze. No i wtedy otrzymałam gażę za swoją rolę i pomoc. Cały czas jednak mi to wypominał. Nie był wylewny, ani rozrzutny, chociaż za nasze kolacje to on płacił.

Nie był jednak na premierze tego filmu.

Bardzo chciał być, ale tydzień wcześniej się przewrócił. I chociaż myślał, że da radę wstać i przybyć na pokaz, to jednak miał zbyt wiele złamań, które powoli się zrastały.

Widywaliście się codziennie?

Prawie. Mówił: Przyjedź do mnie. Chociaż już czasami nie miałam siły, ale wiedziałam, że dla Jurka nasze wieczorne spacery były bardzo dobre. Wieczorami chodziliśmy do klubu albo na kolacje.

I wszyscy mówili, że jesteś kobietą Gruzy.

No tak. Przecież ciągle nas razem widywano.

I przez to zamknęłaś sobie drogę do następnego związku.

Ale nie mogę mieć do nikogo żalu, bo sama siebie zniewoliłam, sama sobie narzuciłam opiekę nad Jurkiem Gruzą. Weszłam w jego środowisko, dużo ode mnie starsze. Najpierw mnie to męczyło, a potem się przekonałam, ile ciekawych rzeczy mają do powiedzenia.

Warszawa, 1997. Rozdanie nagród Wiktory; n/z Tatiana Sosna Sarno i Jerzy Gruza

Marek Szymanski / Forum

A kiedy przychodziłaś do niego do szpitala, to mówiłaś, że do kogo idziesz? Do przyjaciela?

Nie. Mówiłam, że jestem osobą upoważnioną.

Gdy będą pisać biografię Jerzego Gruzy, to jak Cię nazwą? Jak sądzisz?

Nie wiem. Przyjaciółką, opiekunką...

A nie kobietą, która go kochała?

Na pewno gdzieś tam była miłość. Teraz na to inaczej patrzę. Myślę, że to był mężczyzna, którego wiele kobiet po prostu kochało. Bo miłość nie polega przecież tylko na erotyzmie.

Najtrwalsza jest ta oparta na przyjaźni.

No właśnie. I jest o wiele ważniejsza. Ale nie ukrywam, że byłam Jerzym zafascynowana. A on chciał, abym była blisko i to mnie dowartościowywało. Telefonował, domagał się spotkań, ciągle chciał mnie gdzieś zabierać.

Nie mógł żyć bez Ciebie, byłaś dla niego wszystkim.

Szczerze mówiąc tak. A poza tym wiedziałam, że jeżeli ja się nim nie zaopiekuję, to nikt tego nie zrobi w taki niepodzielny sposób. Cały mój czas był pod znakiem Jerzego. Bardzo mi się podobało w nim, że jest reżyserem, który nie pije wódki całymi nocami, który jest bardzo pracowity i ciągle ciekawy świata i ludzi. Nieustannie chciał kogoś nowego poznawać, rozmawiać z nim, dowiadywać się o życiu czegoś nowego. Codziennie pisał pamiętniki.

Może je teraz wydasz?

Niestety, nie mam praw autorskich. Szkoda, bo ja z nim je tworzyłam, z nim się śmiałam z jego anegdot, komentowałam to, co napisał.

CZYTAJ TEŻ: Wiesława Mazurkiewicz i Gustaw Lutkiewicz byli pięknym, dobrym małżeństwem przez blisko 70 lat

TRICOLORS/East News

Szkoda, że się nie pobraliście?

Nie wiem, czy bym tego chciała. Nie był łatwy we współżyciu i może dlatego nigdy z nim nie mieszkałam. Kiedyś mi nawet to zaproponował. Chorował i mówi: Myślałem, że ty się teraz do mnie przeniesiesz. Odmówiłam: Jurek, mogę przyjść w dzień, ale w nocy muszę odpocząć. I załatwiłam mu mężczyznę, opiekuna, który cały miesiąc z nim mieszkał. Często wracałam od niego o 1-2 w nocy, gdy już go odwiozłam do domu. Na ogół moim samochodem, bo twierdził, że jego auta szkoda – niech sobie stoi w garażu, bo jest świeżo umyte.

Jerzy Gruza wypełniał cały Twój czas?

Nigdy nie czułam się przy nim samotna. Pomagał mi, kiedy trzy lata temu zmarła moja mama, przytulał mnie, kiedy tego potrzebowałam.

Interesował się Twoim życiem rodzinnym, Twoimi dziećmi?

Tak, mam dwoje dzieci. Mój syn zagrał u niego nawet kominiarza, a moja córka robiła z nim wywiad o filmie. Mam też dwoje wnuków. Jurek również ma wnuka, który jak mój wnuk chodził do tej samej grupy w przedszkolu.

A co byś odpowiedziała, gdyby jednak poprosił: Tatiana, wyjdź za mnie.

Nie wiem. Pewnie bym się zgodziła, choćby dlatego, że już tak długo przy nim byłam. Nigdy jednak nie padło takie zdanie z jego ust.

Ale to ty walczyłaś o niego, o jego zdrowie. Zwłaszcza, kiedy spadł ze schodów.

Połamał sobie pięć żeber i miednicę, ale potem to wszystko się zrosło i już jeździł na rehabilitację. Trwała trzy miesiące. Strasznie się nacierpiał. Dwanaście dni temu wyszedł ze szpitala do domu opieki "Harmonia" w Pruszkowie, gdzie od niedawna mieszkał, bo potrzebował bardzo specjalistycznej opieki. A potem nie chciał już do szpitala wracać.

Wiedział, że odchodzi?

Wiedział. Był już bardzo słabiutki. Kiedy w sobotę przyjechała do niego siostra, mówił: Ja umieram. Ale on często tak mówił. Bardzo schudł, zmizerniał. Kiedy jednak codziennie rozmawialiśmy przez telefon, miałam wrażenie, że nic złego się z nim nie dzieje, taki był silny psychicznie. I wcale nie był sentymentalny. Romantyczny tak, ale nie sentymentalny. Jego stosunek do śmierci był bardzo naturalny. Gdy ktoś umarł, nie opłakiwał go. Mówił: No tak, umarł i już jest na tym lepszym świecie.

Bał się śmierci?

Chyba nie. Bał się tylko, co się stanie z jego twórczością. Ale nie chciał podjąć jakichś prawnych kroków. To wszystko więc zostało, tak jak było. I nie mogę więc nic już dla niego zrobić.

Jak się dowiedziałaś, że nie żyje?

Jego siostra do mnie zadzwoniła: Tatiana, Jerzy zmarł o piątej nad ranem. A ja bardzo ci dziękuję, że byłaś ze mną w ostatnim dniu jego życiu i że mogłam się z nim pożegnać.

A Ty jak się z Jerzym Gruzą pożegnałaś?

Wziął mnie za rękę, to był bardzo silny uścisk, i przez dłuższy czas mnie trzymał. Bez słów, mówił już zresztą bardzo niewyraźnie. Tak właśnie się ze mną pożegnał. W filmie „Dariusz” napisał w scenariuszu: Na koniec życia każdy zostaje sam. I wiesz, kto tylko jest z człowiekiem? Bóg. Dowiedziałam się więc, że jednak w Boga wierzył, bo nigdy o tym nie rozmawialiśmy. A teraz ten film chciałabym upublicznić. Może w „Kulturze” powinni go wyświetlać. Muszę jednak chwilę odczekać, bo jestem bardzo zmęczona i nie dociera do mnie, że Jurka już nie ma.

Powiedział Ci kiedyś wprost, co do Ciebie czuje?

Pośrednio. Często mówił, że gdyby nie ja i moja troska o niego, to już dawno pożegnałby się z życiem. I nie osiągnąłby tyle, ile osiągnął. A niedawno w szpitalu nazwał mnie swoją żoną. Nie chciał nic jeść, powiedział do pielęgniarki: Jak przyjdzie moja żona, to mnie nakarmi. Ja myślę, że przy nim stałam się lepszym człowiekiem. Nigdy nie sądziłam, że potrafię komuś tyle z siebie dać. Na pewno traktował mnie jak partnerkę życiową. A to zobowiązuje. I wiedział, że na mnie się nie zawiedzie. Teraz jestem w szoku i właściwie nic nie czuję, ale wiem, że bardzo będzie mi go brakować.

Reklama

Czytaj też: Jej utwór „W domach z betonu nie ma wolnej miłości” zna niemal każdy. Jak potoczyło się życie Martyny Jakubowicz?

PAP
Reklama
Reklama
Reklama