"Tam się nawet nie przeklinało". Bracia Grabowscy w sentymentalnej podróży do...
Nie jest łatwo umówić się z nimi w jednym miejscu i w jednym czasie. Andrzej mieszka w Warszawie, Mikołaj w Krakowie a reżyseruje w Radomiu. Rozmawiamy więc na odległość, to znaczy Andrzeja mam pod ręką u siebie w domu, a Mikołaja na telefonie głośnomówiącym. Wywiadu rzeka "Jak brat z bratem" też udzielali na odległość. Tak to już jest, kiedy artyści są bardzo zajęci. Czasem się oczywiście widują, ale więź między nimi jest bliska, braterska i alwernijska. Andrzej jest raczej małomówny i ujmuje od razu sedno rzeczy. Mikołaj elegancki i błyskotliwy z duszą wykładowcy. Niby bracia, niby obaj aktorzy, a każdy inny.
Dobrze mieć młodszego brata
Mikołaj: Czy ja wiem, młodszemu należy się więcej, a najmłodszemu najwięcej, a on był w rodzinie najmłodszy. Siłą rzeczy więc musieliśmy z najstarszym Wiktorem się nim opiekować, tylko że Wiktor wyjechał na studia, a ja zostałem. Kiedy rodzice gdzieś wychodzili na karty do naczelnika poczty, ojca gwardiana albo doktorostwa, to na mnie spadała cała odpowiedzialność. Oczywiście zabawialiśmy się jak umieliśmy. Natomiast syndrom młodszego brata zawsze we mnie pokutował, to czuły punkt.
Andrzej: Ale jeżeli były między nami spięcia to zwykle natury artystycznej, kiedy Mikołaj reżyserował, a ja grałem u niego. Poza tym był dyrektorem Teatru Starego w Krakowie, a ja tylko „aktorem” i on wobec mnie jako młodszego brata pozwalał sobie na więcej w epitetach. A ja nie pozostawałem dłużny i też zwracałem się do niego nie jako dyrektora tylko starszego brata. Czyli tak jak aktorzy do swojego dyrektora zwykle nie mówią.
Alwernia: wszystkiego pięćset dusz
Mikołaj: Byliśmy wychowywani przez rodziców w wielkim moralnym porządku i to w nas pozostało.
Andrzej: W Alwerni gdzie mieszkaliśmy jako dzieci, nastolatkowi panował surowy kodeks moralno-etyczny. Tam się nawet nie przeklinało. Wszystkiego pięćset dusz, a tak wielki wywarła na nas wpływ. Ryneczek, wokół niego ze dwie czy trzy ulice. Wszystkich znaliśmy i wszyscy nas znali. To alwernijskie piętno jakie na nas wycisnęła zostanie. Chociaż Mikołaj wyjechał stamtąd mając lat dziewiętnaście, Wiktora osiemnaście, a ja siedemnaście. I nigdy już tam nie wróciliśmy. Ale tęsknimy. Bardzo lubię tam przyjeżdżać, choć ta Alwernia dzisiejsza nie jest tą samą Alwernią. Nie ma tam już naszych rodziców, nie ma najbliższych sąsiadów. Inaczej pachnie, inaczej wygląda. Nie tyle więc tęsknimy do Alwerni co do naszej młodości i dzieciństwa.
Mikołaj: We mnie Alwernia tkwi nadzwyczaj mocno także dlatego, że świat poznawałem, uczyłem się go na tym, co się tam działo, i na ludziach, którzy tam mieszkali, a każdy był egzemplarzem jedynym w swoim rodzaju. Jeden dentysta, jeden szewc, jeden doktor, jeden krawiec. Żyliśmy w takim mikrokosmosie, choć do Alwerni przyjeżdżali też ludzie z zewnątrz na odpusty, festyny i zgromadzenia.
Andrzej: To był ułożony świat, od poniedziałku do niedzieli, w niedzielę ranne prasowanie spodni na przykład, by móc w nich pójść do kościoła. Mikołaj prasował swoje, Wiktor swoje. Przez mokrą ściereczką parowało, ale te spodnie miały taki kant, jaki teraz się już nie zdarza. Obowiązkowe było też ciasto drożdżowe, które mama piekła w soboty, pachniało na cały dom. Do rytuału należało też odwiedzanie zmarłych, których w otwartej trumnie ludzie przed pogrzebem przychodzili oglądać. Te pogrzeby bardzo dobrze pamiętam. Pamiętam też jak ksiądz Bonifacy krzyczał podczas mszy, a to dlatego, że tylko wtedy się nie jąkał. Wrzeszczał więc, stając na krześle, żeby go było lepiej widać. Miałem siedem lat i służyłem do mszy, byłem strasznie przerażony.
Mikołaj: Wyjechaliśmy na studia, to normalne. Ale kiedy tylko jestem w Krakowie, u siebie to bywam w Alwerni co dwa trzy dni. A sentyment nasz jest jeszcze silniejszy, bo tam na cmentarzu leżą nasi bliscy.
Andrzej: A ja ostatnio byłem tam parę dni temu i zajrzałem oczywiście na cmentarz.
"Inteligencja szpagatowa, cholera!"
Mikołaj: Dla nas matka i ojciec byli wzorem. Matka na przykład nigdy nie brała łapówek jako kierowniczka kasy spółdzielczej. Udzielała pożyczek rolnikom, których oni czasem nie mogli spłacić. Przychodzili więc, żeby mama prolongowała ratę i przynosili kurę albo kaczkę. Mama się denerwowała: nie, nie proszę odejść. A za kwadrans rolnik kurę podrzucał do naszego domu i uciekał, a mama nie wiedziała co z nią zrobić. Myśmy to obserwowali i czerpaliśmy moralne wzorce.
Andrzej: Na pewno należeliśmy w Alwerni do elit, jako jedyni mieliśmy łazienkę i parkiety i stare meble po dziadku, a nawet telefon. W tej łazience schowałem się, kiedy z kuzynem obrywaliśmy czereśnie, a ona nas przyłapała. Sąsiadka ze swojego podwórka krzyczała: "Inteligencja szpagatowa, cholera!". Dopiero potem zrozumiałem o co jej chodziło, że niby tacy uczciwi, a czereśnie kradną.
Jeden garnitur i jeden nałóg
Andrzej: Obaj wpadliśmy w nałóg teatru. Tu Mikołaj miał wielkie zasługi, bo przecież to dzięki niemu w ogóle zdecydowałem się iść do szkoły teatralnej. On pierwszy zaczął. I chodziło mi głównie o szkołę, a nie o zawód. Ta szkoła mi się gównie podobała i akademik pełen pięknych koleżanek.
Co ciekawe mieliśmy jeden egzaminacyjny garnitur.
Mikołaj: Zdawałem rano egzamin magisterski, nie miałem garnituru, a Andrzej tak, bo mu rodzice kupili na maturę. Wbiłem się w niego i poszedłem bronić magisterium, a Andrzej czekał w akademiku, żeby się w niego przebrać, bo szedł zdawać w tym dniu na pierwszy rok studiów aktorskich. A gdy wrócił z egzaminu, ponownie go założyłem i poszedłem grać audiencję na koncercie zespołu MW2.
Andrzej: Garnitury w ogóle nas łączą. Niedawno podarowałem Mikołajowi piękny lniany, z którego trochę wyrosłem (śmiech), to znaczy garnitur się skurczył.
Ferdek Kiepski
Andrzej: Na początku buntowałem się przeciw tej roli, nie znosiłem jej. Byłem zażenowany, że gram w "Kiepskich". Pamiętam jak sam siebie przekonywałem do nich, wyobraziłem sobie, że mam już lat 74 i rozmawiam ze swoim wnuczkiem. Mówię mu: "Wiesz co Stasiu, dziadek kiedyś miał propozycję zagrania czegoś w takim sitcomie i odmówił". Na to wnuczek: "A czemu dziadku? Miałeś wtedy dużo pracy, nie mogłeś tego zagrać". A ja na to że nie, odmówiłem, bo to było mało ambitne. A wnuczek na to: "Dziadku jakim ty byłeś wtedy głupcem, przecież za tę rolę kupiłbyś mi mieszkanie". I zacząłem myśleć czy ten futurystyczny Stasio czasem nie ma racji. Odmówiłem, chociaż nie jestem bardzo zajęty, zostałem wyrzucony z Teatru Starego. Gdybym tam został nie wypadało by mi przyjąć takiej roli.
Teraz zmieniłem zdanie, uważam że to świetny serial, a ludzie, którzy mi mówili: "Andrzej, w jakim ty gównie grasz" (Iza Cywińska na przykład), teraz twierdzą, że to najlepszy polski serial.
Mikołaj: Wiedziałem, że Andrzej wkracza na nieco mętne wody, ale już początkowe odcinki zapowiadały oprócz rozrywki bardzo dosadną analizę pewnego środowiska Polaków. Nie miałem Andrzejowi za złe, że został Ferdynandem. Wspierałem go: Andrzej broń się, broń tej roli, ten Kiepski Andrzeja jest bardzo silną postacią i „właźliwą”. Wlazł w wielu ludzi, którzy będą go kojarzyć wyłącznie z Kiepskich, ale będą też i tacy którzy go skojarzą z naszym ukochanym Bogusławem Schaeferem i „Opisem obyczajów”.
Andrzej, brat Mikołaja czy Mikołaj, brat Andrzeja?
Andrzej: Już ze sobą nie rywalizujemy. Kiedyś mówiono o mnie Andrzej ten brat Mikołaja, a teraz no nie chcę powiedzieć Mikołaj brat Andrzeja. Ale niektórzy tak myślą.
Mikołaj: Ja w każdym razie cieszę się, że Andrzej jest moim bratem i że jest tak dobrym aktorem.
Andrzej: A mnie sprawia radość każde osiągnięcie Mikołaja, jego reżyserski sukces. No dobra już dosyć tego kadzenia. Jesteśmy naprawdę wyjątkową rodziną, bo nie dość że się kochamy to jeszcze zajmujemy się prawie tym samym. I każdemu taki patent polecamy.
Wywiad Krystyny Pytlakowskiej z Andrzejem i Mikołajem Grabowskimi w najnowszym numerze "VIVY!".