Magda Gessler: „Byli w naszym otoczeniu ludzie, którym zależało, abyśmy byli skłóceni”
Restauratorka w szczerej rozmowie z synem Tadeuszem
Powiedzenie „niedaleko pada jabłko od jabłoni” w ich przypadku świetnie się sprawdza. Od niedawna syn Magdy Gessler, Tadeusz Müller, ma program o gotowaniu! Historia życia matki i syna to wielkie emocje i praktyka miłości. On introwertyczny, ona rakieta. On feminista, ona renesansowo-barokowa. Dziś będziemy mieli okazję zobaczyć ich w programie Starsza pani musi fiknąć. Jak uczyli się siebie i kiedy założą wspólną restaurację? O tym opowiedzieli Romanowi Praszyńskiemu w listopadzie ubiegłego roku. Przypominamy tę wyjątkową rozmowę!
W jakim języku śpiewała Pani kołysanki?
Magda: Ja nie śpiewam.
Tadeusz: Przecież śpiewałaś! I to po hiszpańsku! Pamiętam tę piosenkę: „Leche frito”.
Magda: „Był sobie król, był sobie paź”. Śpiewałam ci, ale po polsku. To samo co moja mama mnie. Dużo polskich piosenek śpiewałam, gdy żyliśmy w Hiszpanii.
Tadeusz: Pamiętam tylko hiszpańskie. Może nie pamiętam polskich, bo ich nie rozumiałem.
Magda: Nie rozumiałeś, bo z twoim tatą, Volkhartem Müllerem, niemieckim dziennikarzem, nie rozmawiałam po polsku.
Kiedy nauczył się Pan polskiego?
Tadeusz: Miałem sześć–siedem lat, gdy po śmierci ojca przyjechaliśmy z mamą do Polski. Był rok 1989. Pojechałem nad Bug do babci, mamy mamy. Chodziłem na piechotę kilka kilometrów do wiejskiej nauczycielki. Ona uczyła mnie polskiego i przygotowywała do polskiej szkoły. To było mocne przeżycie dla dzieciaka. Szybki kurs polskości.
Chłopiec z obcego kraju, bez rodziców. Jak było?
Tadeusz: Wesoło. Uczyłem się gospodarskiego życia, doić krowy, jeździć na koniu. Obserwowałem babcię, dla której kuchnia była królestwem. Do dzisiaj jest moją mistrzynią.
Nie mama?
Tadeusz: Obie! Babcia i mama. Pamiętam znakomite kołduny babci. I torty z jajek od kur sąsiadów. Gotowała wybitny kajmak na mleku, które sam udoiłem u sąsiadów. Mieli osiem krów.
Dzisiaj potrafiłby Pan wydoić krowę?
Tadeusz: Tak, ale trzeba ją znać. Krowa musi się czuć bezpiecznie. Kajmak babcia gotowała w żeliwnym garnku na piecu opalanym drewnem. I do tego konfitura z róży damasceńskiej, którą hodowała w ogrodzie.
I najważniejsze na koniec – na wierzch kładła arcydzięgiel cukrzony w miodzie. Tylko babcia wiedziała, gdzie arcydzięgiel rośnie. Na surowo nie do zjedzenia, kandyzowany ma smak koperkowy, ale głębszy. Świetnie kontrastuje z kajmakiem.
U babci miał Pan dziecięcy raj?
Tadeusz: Kawałek raju. Pobyt u niej na pewno mnie ukształtował. Do dzisiaj tam jeżdżę z partnerką – Blanką i naszymi psami. Spacerujemy po łąkach, kąpiemy się w odnogach Bugu. Nic się nie zmieniło. Tylko ludzie. Spędziłem u babci półtora roku. Dzieciństwo pełne smaków, kolorów, zapachów. Do końca życia zapamiętam śpiew ptaków o poranku, najlepsze pierogi ruskie mojej babci, grzyby suszone na kominku.
A jak Pani wspomina powrót do Polski?
Magda: Gdy Volkhart umarł, umarłam wraz z nim. Było mi bardzo trudno. Przyjazd do Polski był jedynym mądrym wyjściem. Tadeusz był u babci i wiedziałam, że ma dobrą opiekę, więc rzuciłam się w wir mojej pasji, czyli gotowania, tworzenia restauracji. Nie było innego wyjścia, musiałam zarabiać. Utrzymywać rodzinę. Dla mnie to był czas dużych zmian, rewolucji!
Tadeusz: Do drugiej klasy poszedłem do szkoły w Warszawie, na Młocinach. Zderzenie z miastem było ciężkie, czerstwy klimat, wszechobecny smog węgla kamiennego i ponury brak latarń. W roku wyborów Wałęsy na prezydenta byłem w trzeciej klasie i właśnie grałem z kolegami w piłkę, gdy pod dom podjechał samochód. W środku była mama z moją siostrą przyrodnią, Larą.
Magda: To był 19 września, pamiętam tamtą jesień. W Hiszpanii męczył mnie już nadmiar słońca. W Polsce znów poczułam się dobrze. Ale było mi w tamtym czasie bardzo ciężko. Walczyłam, by nie stracić restauracji. A nie jestem stworzona do walki. Moim żywiołem jest kreowanie, gotowanie, tworzenie, budowanie… a nie kłótnie, waśnie. I wiem, że ci, którzy w tamtym czasie nie byli mi przychylni, myśleli, że wypadnę z gry, a ja wiedziałam, że muszę postawić restaurację na nogi. Musiałam zadbać o rodzinę. I to był mój priorytet!
Tadeusz: Ja natomiast uczyłem się życia. Niestety, doświadczyłem przemocy od rówieśników, co jest bardzo częste wśród młodzieży, a ciągle nie mówi się o tym głośno. To było w czwartej klasie, kiedy stawiałem pierwsze samodzielne kroki na ulicach. Pierwsze znajomości, poruszanie się bez opieki rodziców. Szok kulturowy.
Magda: W Hiszpanii żyliśmy w przyjaznym środowisku. Na osiedlu domków jednorodzinnych, gdzie wielonarodowość nie była dla nikogo zaskoczeniem. Świat był otwarty, do tego przyzwyczajałam moje dzieci od maleńkości. Na naszym osiedlu wszyscy mieli mniej więcej to samo. Panowała dobra aura, uśmiech… W Polsce rozwarstwienie było większe.
Tadeusz: Nie czułem stabilizacji. Przeprowadzaliśmy się kilka razy. Nie miałem możliwości zaprzyjaźnienia się z kimś, zbudowania relacji. Na szczęście w naszym życiu pojawił się wujek Irek, współpracownik mamy. Wychował się na Brzeskiej, dzięki niemu mam trochę zaradności i otrzaskania.
Nauczył Pana się bić?
Tadeusz: Bardziej bronić się przed atakami. Sam z siebie nikogo bym nie uderzył.
Był dla Pana wzorem męskości?
Tadeusz: Uczył mnie przyziemnych rzeczy, jak sobie radzić w polskich realiach. Jak załatwiać trudne urzędowe sprawy. Nauczył mnie jeździć samochodem.
A jakie relacje miał Pan z ojczymem?
Tadeusz: Dużo czasu poświęcał dzieciom. Dobrze to wspominam. Spędzaliśmy razem czas na dziecięcych atrakcjach, sporcie, ogólnym rozwoju. Pomagał mi przy szkolnych rzeczach, jeździliśmy na wakacje.
Nie był Pan zazdrosny o mamę?
Tadeusz: Nie. Gdy byłem dzieckiem, podchodziłem do mamy i pytałem: „Czy ten pan może być naszym tatusiem?”. Miałem deficyt ojca. Naturalny objaw. Niestety, kontakt z ojczymem szybko się urwał. Miałem 14 lat, gdy nasza rodzina się rozpierzchła…
Trudna sytuacja.
Magda: To prawda, ale trzeba było i w takiej się odnaleźć. Myśleliśmy, że uda się pogodzić miłość z prowadzeniem restauracji, ale tak się nie stało. Musiałam liczyć na siebie. Życie dało nam wiele, ale w pewnym momencie zdecydowało za nas o rozstaniu.
Tadeusz: Piotr miał wiele innych atutów niż zarządzanie restauracją.
Magda: Był bardzo dobrym człowiekiem, uczciwym. Do dziś żyjemy w przyjaźni. To ojciec Lary. W tamtym czasie musiałam jednak sama zawalczyć o przyszłość, byt dla moich dzieci. Porzuciłam malarstwo dla biznesu. Być może dzięki temu bardzo trudnemu czasowi moje dzieci są dziś, jakie są. Jestem dumna z ich charakterów, tego, co osiągnęli. I choć wiem, że nie było mnie przy nich w wielu momentach, to staramy się to dziś nadrobić. Rozmawiać, spędzać czas. Nie jest sztuką zgrywać twardziela. Sztuką jest
wyciągnąć rękę, poprosić o kolejną szansę. A jak się chce, ona zawsze nadejdzie!
Panu coś dała szybka samodzielność?
Tadeusz: Siłę budowania samemu. Nie szukania wsparcia. To na pewno wzmacnia człowieka. Z drugiej strony dobrze jest mieć się na kimś oprzeć.
Jak Pan wspomina „tamtą” matkę?
Tadeusz: Widziałem osobę, która stara się być opiekunką, malarką, a jednocześnie wpadła w objęcia poważnego biznesu, gdzie reguły są dość brutalne. Ale jej udawało się zachować swój artystyczny świat, swoje twórcze ekspresje.
Magda: Malowałam w domu, malowałam restauracje, tworzyłam wnętrza. Miałam największy sklep z dekoracją wnętrz w Polsce. Byłam pierwszą osobą, która zaczęła robić coś na słynnej dziś Mokotowskiej w Warszawie. To był ogromny sklep, 350 metrów. Od ulicy Chopina prawie do Pięknej.
Jak się żyje z kobietą rakietą?
Tadeusz: Życie zmusiło mamę do emancypacji. Ten wzorzec mnie ukształtował, jestem mocnym feministą. Choć, paradoksalnie, mama nie do końca przyznaje się do feminizmu. Jako dorosły człowiek wylądowałem, podobnie jak ona, pomiędzy światem sztuki a biznesu.
Ale najpierw został Pan psychologiem?
Tadeusz: Poszedłem na studia psychologiczne, bo zawsze interesowały mnie relacje i pomaganie ludziom. Przez trzy lata pracowałem z autystami w różnych ośrodkach. Z dorosłymi autystami, którzy się samookaleczali. Mam certyfikat indywidualnego asystenta osoby autystycznej. I to była praca, która mnie najbardziej satysfakcjonowała ze wszystkiego, co robiłem.
Dlaczego ją Pan zostawił?
Tadeusz: Zarabiałem miesięcznie 600 złotych. Realia, niestety, są ekstremalne. Dla idealistów straceńców. Miałem wtedy 20 lat, mogłem pozwolić sobie na działanie charytatywne. Jeżeli znajdę czas w dorosłym życiu, chcę czymś podobnym się zająć.
Co Pani sobie myślała, gdy Pani syn zarabiał tyle, ile kosztuje obiad dla dwojga w Pani restauracji? Nie martwiła się Pani o jego przyszłość?
Magda: Nie martwiłam się o niego. Wiedziałam, że jest fantastyczny i działa z pasją. Tadeusz ma wrażliwość moją i mojego męża. Sama okazałam się w życiu bardziej przedsiębiorcza, niż mi się wydawało, że mogę być. Zrewolucjonizowałam polską kuchnię. Mój syn bez przyszłości? Nigdy w życiu!
Miała Pani zaufanie do syna?
Magda: Do życia.
Tadeusz: Mamy też dużo wzorców w mojej niemieckiej, protestanckiej rodzinie ze strony ojca. Utrzymuję z jego siostrą i krewnymi silny kontakt. Praca społeczna i bezinteresowne pomaganie to normalność dla protestantów.
Co robił Pan po psychologii?
Tadeusz: Pomiędzy psychologią a gastronomią była fotografia. Do dzisiaj się nią zajmuję.
Magda: Jego ojciec był jednym z najlepszych prasowych fotografów w Europie.
Tadeusz: Był na wojnie w Angoli. Towarzyszył jako pierwszy fotoreporter „rewolucji goździków” w Lizbonie na początku lat 70. Dekonspirował faszystów, którzy uciekli z Niemiec i schowali się w Hiszpanii pod skrzydłem Franco.
Szczęście czy nieszczęście, że ma się takich mocnych rodziców?
Tadeusz: W każdej sytuacji trzeba szukać atutów. U mnie dzieje się tak, że na zmianę mam epizody artystyczne, a później epizody, które pozwalają mi się utrzymać w dorosłym świecie. Przez dwa lata byłem asystentem fotografa. Jeszcze wcześniej zajmowałem się didżejowaniem. Byłem didżejem na weselach, gdzie naprawdę dobrze zarabiałem. Później grałem w klubach w ciągu tygodnia. Etapami się utrzymywałem.
Magda: A w razie potrzeby byłam ja. Zawsze gotowa do pomocy.
Tadeusz: Po dwudziestce zająłem się fotografią, byłem asystentem w studiu fotograficznym. Zacząłem też pracować w restauracjach. Stylizowałem książki kulinarne Hanny Szymanderskiej. I to przybliżyło mnie do poważnej gastronomii.
Wpływ mamy?
Tadeusz: Nie. Acz nasze działania często się zazębiały.
Magda: Zaproponowałam, żebyś poprowadził restaurację Casa To Tu, a ty się zgodziłeś. Prowadziłeś swoją restaurację.
Tadeusz: Mama zapoznała mnie z ludźmi, którzy wzięli mnie do spółki. Stworzyliśmy wspólną firmę, przez parę lat prowadziłem hiszpańską restaurację. Jedną z pierwszych w Polsce.
Mama delikatnie popchnęła?
Magda: Nie musiałam pchać. My wszyscy całe życie byliśmy zafascynowani jedzeniem. Pierwsze poważne szlify Tadek zdobył w hotelu na Ibizie, gdzie poznał prawdziwą gastronomię. Pracował u naszych przyjaciół. Załadowywał cateringiem prywatne jachty, był opiekunem dzieci właścicieli hotelu.
Tadeusz: Gotowałem dla pięciorga dzieci. To była frajda. Na ogniu w starym młynie oliwnym, w którym nie było światła. Takie alternatywne życie wybrali
multimilionerzy. Lubię się zajmować dziećmi. Na Ibizie miałem dobrą szkołę życia.
Mieliście przerwę w kontaktach matka–syn?
Tadeusz: Zdystansowałem się w pewnym momencie. Musiałem sobie wszystko poukładać, a przede wszystkim odnaleźć siebie.
Magda: To są trudne sprawy, o których nie chcemy rozmawiać. Powiem jedno – byli w naszym otoczeniu ludzie, którym zależało, abyśmy byli skłóceni. Długo trwało, zanim nauczyliśmy się rozmawiać ze sobą szczerze. Oboje mamy mocne charaktery. Ale zależało nam na sobie zawsze. Nigdy nie zwątpiliśmy w szczerość naszej relacji. Byliśmy za sobą. Nawet jak przez moment życie nas rozdzieliło.
Kiedy znów się zbliżyliście?
Tadeusz: Parę lat temu.
Magda: Tadek miał już swoją pozycję. Czuł się zrealizowany.
Tadeusz: Myślę, że to dzieje się w każdej rodzinie. Odsuwamy się i zbliżamy. Najważniejsze jednak, aby nie oddalić się za bardzo, aby chcieć znaleźć drogę powrotną do ludzi, których kochamy.
Magda: My ją znaleźliśmy. Dla mnie, matki, to największa radość.
Czego się Pan uczy od swojej mamy?
Tadeusz: Siły działania. Pewności realizacji celów. Brawury. Gdy w Polsce nie było odpowiedniego zaopatrzenia restauracji, jeździła po jedzenie do Berlina.
Ogląda Pan jej programy?
Tadeusz: W niedzielę w dresie (śmiech). Nie znaczy, że traktuję je niepoważnie. Ten program dużo mówi o nas samych. O tym, jakich mamy sąsiadów. Jak wygląda Polska poza dużymi miastami.
Magda: Dzięki „Kuchennym rewolucjom” zrozumiałam, że moją największą satysfakcją jest pomoc innym. Dzięki temu mogłam wrócić do Magdy, którą byłam, gdy żyłam z ojcem Tadeusza. On miał filozofię niesienia bezwarunkowej pomocy. Robię coś więcej, niż widać na ekranie. Jeżeli ktoś jest chory, szukam lekarza. Niedawno dwóch młodych ludzi pod Namysłowem oskarżano, że są homoseksualistami, że są chorzy i nikt nie chodził do ich lokalu! Nie mogłam uwierzyć w takie podejście, w tak wąskie horyzonty i niechęć do drugiego człowieka! Przekonałam wieś, że oni są absolutnie zdrowi, normalni i że jest z nimi wszystko dobrze. Ruszyło się, restauracja działa! Mebluję ludziom kuchnie i głowy. Otwieram na nowe. Dostaję masę wiadomości od właścicieli, którym pomogłam. Wysyłają mi zdjęcia z kolejkami do ich lokali. Piszą, że spłacili kredyty, długi. Dla mnie i całej produkcji „Kuchennych rewolucji” nie ma nic cenniejszego!
Uzdrowicielka Polaków?
Tadeusz: Mamę porusza los innych. Działa pod wpływem impulsu. Widzi jakąś niesprawiedliwość, coś się komuś dzieje, wtedy wkracza. I to nie jest przesadzone. Ona miała tak zawsze, ma to w genach.
Teraz Pan szykuje swój program?
Tadeusz: Nagrywamy już odcinki dla „Food Network”, zostaną pokazane wiosną. Pomysł wziął się stąd, że na poważnie zajmuję się warzywami. Od roku nie jem mięsa. Pokażemy niebanalne przepisy z warzyw. Bez ortodoksji. Naukowcy dowiedli, że ograniczenie czy w ogóle odstawienie mięsa, najlepiej wpływa na samopoczucie, leczy schorzenia.
Udziela Pani rad synowi, jak dobrze wypaść przed kamerą?
Magda: Nigdy w życiu. Nie mam wątpliwości co do jego zdolności. Tadek mnie wręcz zadziwia. To prezent, że bardzo nieśmiały człowiek, który przeszedł w życiu wiele burz, raptem odzywa się głosem i sposobem mówienia mojego męża, a swojego ojca. Jego publiczne wypowiedzi i zachowanie przed kamerą ogromnie mnie budują. Nawet mu o tym nie powiedziałam.
Tadeusz: Dziękuję. Lepiej późno niż wcale.
O czym zwykle rozmawiacie?
Tadeusz: O moim kocie, Todzie, ma 18 lat. Czasem zostawiam go u mamy. Rozmawiamy o zdrowiu, leczeniu, mama jest specjalistką od leczenia. Dzwonię zapytać o poradę przy grypie lub urazie.
Magda: To samo miała moja mama. Była alfą i omegą leczenia.
Tadeusz: Babcia znała wszystkie dzikie rośliny. Od niej się nauczyłem, że liść bobkowy uśmierza ból.
O jedzeniu rozmawiacie?
Magda: Bez przerwy.
Tadeusz: Dzwonię do mamy i nie pytam „Jak leci?”, tylko „Co jesz?”. Mama dzwoni do mnie z Polski i zaczyna rozmowę, jakbyśmy skończyli ją przed chwilą – opowiada, że jest w Gorzowie i je pierogi z gęsiną.
Jest autorytetem kulinarnym?
Tadeusz: Jest mistrzynią. Nieustannie mogę się od niej uczyć. Sięgam po telefon i mam żywą encyklopedię.
Magda: Mam to samo. Tadeusz jest dla mnie chodzącą encyklopedią. Ma inne spojrzenie, rozwijam się przy nim. Dzięki niemu praktycznie nie jem mięsa. Tylko w momentach, gdy muszę degustować.
Zaprasza Pan mamę na kolację?
Tadeusz: Tak. Ostatnio zrobiłem wegańską lazanię.
Jaki werdykt?
Magda: Werdykt zawsze jest cudowny. Problem, że mama nie jest cudowna.
Tadeusz: Wpadła i wypadła. Ale wiem, że to praca…
Magda: To się zmieni. Pół roku temu stwierdziłam, że zwariowałam. Tylko pracuję, zapomniałem całkiem o sobie. Potrzebuję zmiany. Poprzestawiałam sobie tak nagrania „Kuchennych rewolucji”, że dwa tygodnie w miesiącu odzyskałam dla siebie. Mam nadzieję, że wszystkim to wyjdzie na dobre. Kontakty z synem i moją córką Larą wiele mnie uczą. Pokory i szacunku dla innych. Chcę mieć czas dla ludzi, których kocham.
A co Pani powie o dziewczynie syna?
Magda: Bardzo się cieszę, że Tadeusz jest szczęśliwy. Po nim to widać. To dla mnie najważniejsze.
Dyplomatyczna odpowiedz. Panie w ogóle rozmawiają ze sobą?
Tadeusz: Oczywiście i bardzo się lubią. Ich dyskusje przy stole są niezwykle interesujące. Zderzenie feministki i osobowości barokowo-renesansowej. Blanka – moja partnerka – czuwa nad atmosferą takich spotkań, jest niezwykle otwarta i umie jak nikt inny sprawić, aby każdy przy stole w domu czuł się dobrze. To niezwykła cecha, którą bardzo cenię.
Jak to jest mieć dorosłego syna?
Magda: To chyba największe szczęście w życiu. W dodatku mam syna, który rozumie mój świat. Jestem szczęśliwa i dumna. Mam cudowne dzieci. Pełne ciekawości świata, niezależne, mądre, uczciwe, kochające zwierzęta, ludzi. Jestem dumna. A najważniejsze, że Tadeusz, Lara i ja kochamy kuchnię! I kochamy gotować i mówić o tym, żyjemy tym. Przeszłość dużo nas nauczyła. Dziś doceniamy każdy wspólny moment. I patrzymy do przodu z nadzieją. Czasem jak tak wspólnie gotujemy, chodzi nam po głowie rodzinna restauracja. Kto wie, może kiedyś cię do niej zaprosimy…
1 z 4
Magda Gessler z synem
2 z 4
Magda Gessler z synem
3 z 4
Magda Gessler z synem
4 z 4
Magda Gessler z synem