Reklama

Rola Tomasza Komendy w filmie „25 lat niewinności” otworzyła mu drzwi do kariery. Za rolę Patryka Galewskiego w „Johnnym” dostał nagrodę na festiwalu filmowym w Gdyni. W VIVE! Piotr Trojan opowiedział o swoich życiowych wyborach, rodzinie i do czego potrzebna mu była terapia.

Reklama

Przeczytaj cały wywiad opublikowany w 19 numerze VIVY!

Nie jest łatwo umówić się z Tobą na wywiad.

Wiem (śmiech). Od jakiegoś czasu ciągle jestem w zdjęciach. Miałem bardzo pracowite lato. Pierwszy raz zagrałem w filmie kostiumowym. Muszę przyznać, że nie było to łatwe.

Dlaczego?

Z reguły aktor, który wchodzi w kostium, zaczyna „szeroko” grać, inaczej mówić i reagować. Trzeba się pilnować, żeby tego nie robić. Przecież ludzie sto lat temu też się śmiali, płakali i mieli podobne emocje do tych, jakie mamy dzisiaj. Praca z Wilhelmem Sasnalem, który był reżyserem filmu „Człowiek do wszystkiego”, była dla mnie, pod każdym względem, wyjątkowa. Było to jedno z piękniejszych spotkań, jakie wydarzyły się w moim życiu. Dostałem ogromnie dużo wolności artystycznej, co praktycznie na planach zdjęciowych się nie zdarza. Zazwyczaj jest układ reżyser demiurg i aktor, który musi zrobić, co mu się każe. Choć na szczęście jest już tak coraz rzadziej.

Czytaj też: Patryk Galewski był bandytą... Dziś jest szefem kuchni, szczęśliwym mężem oraz ojcem

Olga Majrowska

Byłeś zmuszany do przekraczania swoich granic?

Nie raz. Kiedyś robiłem to dużo częściej. Ale na terapii odkryłem, że wcale nie muszę. Nauczyłem się też słuchania swojego ciała. Kiedyś mi się wydawało, że muszę się zarżnąć, żeby dobrze zagrać. Pamiętam spektakl, podczas którego nagle coś mnie złamało w plecach. Zamiast wejść po schodach na scenę, położyłem się na ziemi i nie mogłem się ruszyć. A to była 18. godzina pracy. Ciało dawało mi sygnały, które ignorowałem. Albo grałem w teatrze, którego nie cierpiałem. Zawsze jak tam jechałem, dostawałem gorączki. Hipochondryk, mówili. A ciało z kolei mówiło: „Nie rób tego, gwałcisz się tam, to nie jest twoje miejsce”.

Teraz Twoje miejsce jest na planach zdjęciowych?

Lubię być na planach zdjęciowych. Buduję z ekipą bliskie relacje. Pracujemy ze sobą nieraz po 14 godzin dziennie, osoby z charakteryzacji widzą mnie i o czwartej rano, i o drugiej w nocy, w każdym stanie, kiedy puszczają wszelkie granice. Zmęczony człowiek jest prawdziwy. Nie mam przed nimi tajemnic. Nie miałbym nawet sił, żeby kłamać.

Jaki jesteś o czwartej rano?

Jestem jak roślina (śmiech). Nastawiam budzik co pięć minut od 4.30. Wstaję o 4.45, ogarniam się w 15 minut i już siedzę w samochodzie, który mnie wiezie na plan. Nikt do mnie nie mówi, w uszach mam stopery, dosypiam. Śpię zresztą w każdym możliwym momencie. Łapię energię do kolejnego ujęcia. Dlatego zdarza mi się odciśnięta poduszka na policzku.

Nie szukasz towarzystwa?

Ludziom się wydaje, że jest inaczej, ale ja jestem introwertyczny. Gdy wokół mnie jest tłum, odbiera mi to energię. Dlatego w wolnych chwilach bywam raczej sam.

Aktorstwo raczej nie sprzyja introwertykom.

Wydaje mi się, że wręcz odwrotnie. Przynajmniej tak jest w moim przypadku. Na terapii zacząłem odkrywać, jak dużo rzeczy mogę i potrafię. Jak za dotknięciem magicznej różdżki uwolniłem mnóstwo emocji, które gromadziłem w sobie. To samo daje mi też praca przed kamerą. Pozwala mi wyrzucić wszystko z siebie. Moja gra jest jak jazzowanie, kiedy muzycy mają dobry warsztat, olbrzymią wiedzę, świetny kontakt z publicznością i improwizują. Tak było na przykład z rolą Patryka w filmie „Johnny”. Jest tam scena, nieplanowana, w której nagrywam odchodzenie kobiety chorej na raka. W tej aktorce widziałem moją ciocię, która umierała na raka. Pamiętam, że mówiliśmy cioci: „Gabrysia, nie martw się, wszystkich nas to czeka”. A ona odpowiadała: „To się ze mną zamień”. Nigdy nie wiedziałem, jak zareagować w takim momencie. Podczas kręcenia tej sceny czułem, że jestem z ciocią, że rozmawiam z nią.

Olga Majrowska

Za tę rolę dostałeś nagrodę na festiwalu w Gdyni i odbierając ją, podziękowałeś sobie. Wtedy też improwizowałeś czy byłeś przygotowany?

Jak byłem małym chłopcem, wyobrażałem sobie, że odbieram nagrody i wygłaszam przemówienia. Okazało się, że w realnym życiu to nie jest takie proste. To są tak wielkie emocje, nad którymi trudno jest zapanować. Dlatego nie pamiętałem, co powiedziałem, dopóki znajomi mi nie puścili nagrania. Wiem, że jakieś negatywne komentarze potem się pojawiły, ale co złego jest w tym, że podziękowałem sobie? Komu jak nie sobie? Zawsze wiedziałem, że jestem zdolny, tylko wcześniej świat tego nie wiedział (śmiech). Oczywiście jestem tu, gdzie jestem, bo spotkałem na swojej drodze genialne osoby, które mną pokierowały. Ale gdybym ja nie podjął pewnych decyzji, nie dokonał pewnych wyborów i ciężko nie pracował nad sobą, spotkanie z nimi by nie wystarczyło. Wiesz, że kiedyś od logopedy usłyszałem, że nie mam szans być aktorem? Powiedział mojej mamie, żeby mi to przekazała.

Zrobiła to?

Podchodziła parę razy do tej rozmowy. Ale jak powiedzieć dzieciakowi, który przebiera się i bawi się w „Opowieści z Narnii”, „Czarodziejki z księżyca”, gra króla, księdza, mordercę, że jego największe marzenie nigdy się nie spełni? Zasugerowała mi, że może być problem, a potem zabrała do innego specjalisty. Okazało się, że tych problemów jest mnóstwo, na przykład nie słyszałem, że zaciągam po śląsku.

I to był problem?

W szkołach teatralnych w Polsce, gdzie wszyscy mają być identyczni, jest. Daleko nam do Zachodu, gdzie docenia się, że ktoś ma inny akcent, inaczej wygląda, nie mówi perfekcyjnym brytyjskim. Tam to są atuty, bo to powoduje, że ktoś jest wyjątkowy. A tymczasem pamiętam stres, jaki towarzyszył mi w szkole. Dopiero po jej ukończeniu zacząłem być aktorem bez kompleksów i lęków.

Bałeś się oceniania?

Też. Ale bardziej tego, że jestem niewystarczająco dobry, że mój głos jest za słaby, dykcja kuleje i nie jestem sprawny fizycznie. Na szczęście w pewnym momencie odkryłem, że wszystkie te braki powodują, że jestem wyjątkowy. To, że nie jestem doskonały, powoduje, że mogę się zbliżyć do widza.

Nawet tylko przez szkło kamery?

Pewnie. Mogę sprawić, że ktoś się śmieje, wzrusza, płacze, bo to jest mu bliskie. Bo jest taki sam jak ja. Nieidealny – czyli piękny.

Szkoła wywołała w Tobie te wszystkie lęki, o których mówisz?

Dopóki nie poszedłem do szkoły, z wielu rzeczy nie zdawałem sobie sprawy. Ludzie przychodzący do szkoły aktorskiej często mają już za sobą jakieś kursy przygotowawcze. Ja tego nie miałem. Nie umiałem stać na scenie, nie wiedziałem, czym jest oddech, co to jest przepona. Co prawda wcześniej występowałem w teatrze niezależnym, ale robiliśmy przedstawienia awangardowe. A to zupełnie coś innego, niż stanąć na scenie i deklamować „Pana Tadeusza”. Nie szło mi nawet na zajęciach z szermierki. Byłem jedynym leworęcznym studentem, a prawą nie umiałem fechtować.

A potem przyszła pora na castingi.

Wyobraź sobie, że wchodzę na casting, a tam siedzi 15 Piotrków Trojanów, w takim samym wieku, podobnych do mnie i udających, że się nie stresują. Jak się nie stresować? Przecież szedłem tam po to, żeby przeżyć. Żeby mieć z czego zapłacić rachunki, żeby ktoś mnie w końcu zobaczył. Zdarzało mi się, że wchodziłem do miejsca, gdzie się odbywały przesłuchania, i od razu wychodziłem. Wiedziałem, że już na wstępie jestem przegrany.

Skąd w Tobie taka niewiara we własne możliwości?

To nie to. Chyba chodzi o system, z którym musiałem się zmierzyć. W szkole teatralnej raczej nikt cię nie chwali, a potem na castingach jesteś cały czas oceniany. Czułem, że muszę być jak ci wszyscy koledzy z castingu, że jak oni muszę być super.

Nie musisz być super.

Potrzebowałem to sobie uświadomić, że kamera kocha mnie najbardziej, kiedy nie jestem super.

Olga Majrowska

Czego szukasz w swoich rolach?

Nazywamy to prawdą, ale to energia, w której czujesz, że coś się między aktorami wydarzyło niesamowitego. Kiedy ona jest, wszystko działa, jak trzeba. Kiedy przyszedłem na casting do „25 lat niewinności”, Agata Kulesza przerwała zdjęcia. Wydarzyło się wtedy między nami to COŚ – coś pięknego. O to chodzi w byciu aktorem, tego szukamy. Mam to szczęście, że teraz już gram z ludźmi, którzy szukają tego samego co ja. To powoduje, że aktorstwo jest dla mnie czymś więcej niż pracą. COŚ po nas pozostaje.

Po rolach Patryka Galewskiego w „Johnnym”, Tomasza Komendy w „25 latach niewinności” czy Emila Chorczyńskiego w „Ukrytej sieci” czujesz się zaszufladkowany jako aktor dramatyczny?

Przez całe gimnazjum i liceum robiłem kabaret, a obsadzają mnie w dramatach (śmiech). Na szczęście coraz więcej osób dostrzega mój talent komediowy. Wierzę, że na wszystko przyjdzie czas. Traktuję ten zawód długodystansowo. Nie chodzi o to, żebym w jednym roku zagrał wszystkie wspaniałe role. Najtrudniejsze jest teraz dla mnie, jak pokierować swoją karierą. Które rzeczy wybierać, z kim pracować, żeby się nie zatracić w tym wszystkim.

Żeby mieć czas na życie?

Dokładnie. I na nudę. Mam nadzieję, że będzie na to czas w grudniu, jak zakończę obecne projekty. Marzy mi się, że kiedyś będę miał domek z dala od Warszawy. Spędzę tam czas z najbliższymi.

Z rodziną?

Jestem z nią bardzo związany. Latem, gdy byłem na planie pod Krakowem, przyjechał po mnie mój brat, żeby mnie zabrać na urodziny do taty, który specjalnie z Anglii przyjechał. Byli moi bracia, ich żony i dzieci. Mama, jak to na Śląsku, zrobiła mnóstwo jedzenia. My mieliśmy tylko być razem. Gdy następnego dnia musiałem wracać na plan, wszyscy wstali o piątej rano, żeby zjeść ze mną śniadanie. Kiedy córki mojego brata usłyszały, że nie mogę spać, długo tłumaczyły mi, jak mam ułożyć pluszowe misie pod głową, żeby zasnąć. To wszystko daje mi radość.

W „Johnnym” pada zdanie, że czas to jest najcenniejszy prezent, który możesz dać drugiemu człowiekowi.

Dlatego nie dajemy sobie prezentów (śmiech). Ale zabrałem mamę na Sycylię. Tak, ja, 37-letni mężczyzna, spędziłem wakacje z mamusią. Wszyscy się ze mnie śmiali, a my mieliśmy boski czas. Kłóciliśmy się, śmialiśmy, zwiedzaliśmy, piliśmy wino. Pierwszy raz mogliśmy pobyć tylko ze sobą. Nie robiliśmy tego, odkąd wyjechałem z domu na studia. Mam w rodzicach wielkie oparcie. Wiem, że jak coś się wydarzy, zawsze mogę zadzwonić, przyjechać. Wiesz, że kiedy byłem na studiach i nie powodziło mi się najlepiej, to mój brat wysyłał mi pieniądze na życie? Jesteśmy jak włoska rodzina. Kłócimy się, ale zawsze stoimy za sobą murem. Miałem wspaniały kontakt z babcią, która zawsze mówiła: „Powiedział Święty Ignacy, nie wszyscy są jednacy”, co miało usprawiedliwić to, że poszedłem zupełnie inną drogą niż moi bracia. Miała wydrukowane moje zdjęcie w formacie A4 i wszędzie je ze sobą nosiła, żeby się mną chwalić. Chociaż wtedy moim największym dokonaniem była rola narkomana w serialu „Na Wspólnej”. Tak, jesteśmy ze sobą bardzo blisko. Do tego stopnia, że zanim podpiszę kontrakt na kolejną rolę, dzwonię do domu, żeby się dowiedzieć, czy w tym terminie nie będzie się działo coś ważnego. Kiedyś wszyscy razem wyjedziemy do Włoch.

Reklama

Na stałe?

Mamy takie rodzinne plany, żeby kupić wspólnie mały domek i tam zamieszkać… Patrzymy na zachód słońca nad morzem w Porto Selvaggio, jemy pizzę, pistacjowe cannoli i pijemy winko, a potem jeszcze na koniec espresso. Jak zasypiam po każdym dniu na planie, mam taki właśnie obraz przed oczami.

Reklama
Reklama
Reklama