„Dostawałem miliony dolarów!”, Janusz Józefowicz szczerze o tym jak podbijał Rosję
Przypominamy niezwykłą rozmowę w dniu jego urodzin!
Mistrz, artysta, katorżnik pracy. Władca teatru Buffo. Janusz Józefowicz - jego kultowe Metro odkryło dla Polski musical. Dla sztuki poświęcił pierwszą rodzinę. Z drugą ukrywa się na wsi. Jak podbijał Amerykę? Dlaczego rosyjscy biznesmeni płacili mu miliony? Kiedy odkrył, że ma dzieci? W męskiej, życiowej rozmowie z Romanem Praszyńskim
Wywiad z Januszem Józefowiczem
"Z Kamilą teraz mamy fajny kontakt. Długo starłem się odrabiać straty z jej dzieciństwa. Pewnie ma jakiś żal, ale jest już dorosłą osobą, też robi filmy, rozumie na czym ten zwariowany świat polega. Z Kubą było już inaczej. Do Kuby pędziłem po spektaklach, żeby bajkę mu na dobranoc przeczytać. Choć nie mieszkaliśmy już razem. O Kubę walczyłem i teraz mamy fantastyczny kontakt".
Jakie nalewki zrobił Pan w tym sezonie?
Zaczynałem od owocowych. Teraz próbuję ziołowych. W tym roku zrobiłem nalewkę z płatków głogu i jaśminowca . Dosyć upierdliwe jest ich zbieranie. Myślę o produkcji alkoholu. Prawo zezwala.
Postawi Pan fabryczkę?
Nie. Tylko dla siebie i bliskich. Chcę produkować własny alkohol i na nim robić rożnego rodzaju nalewki.
Józefowicz na bani?
Bania u nas – ponieważ dużo w Rosji siedzieliśmy – oznacza saunę. Mamy taką nad stawem, po niej zimą kąpiemy się w przeręblu. Potem pijemy nalewkę z kwiatu czarnego bzu, lipy i akacji. Z krwawnika i dziurawca robię wyciąg olejowy.
Jak u Baby Jagi.
Jak u szeptuchy. Wszystko, co rośnie jest pożyteczne. Od kory dębu, narośli grzybowych na brzozie, przez trawy, korzenie. Nawet to, co uważa się za trujące. Glistnik, który jest trucizną, jest fantastycznym lekiem na gronkowca złocistego, którego trudno wyleczyć czymkolwiek, co bywa w aptece. Ogromna ilość fantastycznych informacji została zapomniana przez nasz świat. Szkoda, bo warto pójść na łąkę i znaleźć sobie coś fajnego.
Czyli jest coś oprócz teatru w Pana życiu?
Co roku odkrywam nowe rzeczy. Zaparzam dziewannę wielokwiatową na gardło, struny głosowe, chrypy. Nad Pilica zbieramy. Dla najbliższych, przyjaciół. Robimy naturalny antybiotyk na bazie octu jabłkowego, który sam produkuję. Mam 65 jabłonek, starych, ekologicznych, wspaniałych. Do octu czosnek, cebulę, chrzan, kurkuma, czuszka. Działa bardzo dobrze. Nasza córka w tamtym roku ani razu nie chorowała zimą.
Kiedy na to czas?
Gdy tylko mogę się wyrwać z Warszawy. Niestety, jabłka gniją, nie jestem w stanie ich zebrać. A znajomym się nie chce ruszyć z Warszawy. A w tym roku był urodzaj na jabłka, śliwki, orzechy. Generalnie, oprócz chleba, nic na wsi nie kupujemy. Mamy owoce, warzywa, mleko, drób, kozy, króliki, owce.
Tego lata upłynęło 10 lat Pańskiego małżeństwa z Nataszą Urbańską.
To tylko cyfra w kalendarzu. Tak naprawdę jesteśmy ze sobą o wiele dłużej. Ślub był formalną sprawą, wzięliśmy go u nas na wsi, na naszym tarasie. Rocznice uczciliśmy wyrywając się gdzieś tylko we dwoje.
W jakim miejscu życia Pan jest?
Na progu nowej przygody. Przymierzam się do debiutu filmowego. Będę chyba najstarszym debiutującym reżyserem filmowym w Polsce. To zaszczytny tytuł.
Chce Pan sfilmować Metro?
Zaczynamy od „Polity”, epickiej historii Poli Negri. „Metro” będzie następne. Film daje możliwość zapisania najlepszych wykonań artystów raz na zawsze. Teatr to wieczna walka. „Metro” zrobiłem 28 lat temu, a wciąż nad nim pracuję, żeby utrzymać poziom spektaklu. Dziś parę godzin, wczoraj i tak latami. Szkoda czasu, który można przeznaczyć na nowe rzeczy. Chcę zrobić polski film muzyczny z prawdziwego zdarzenia.
Znów Pan przeciera szlaki. Jak z Metrem.
Mam nadzieję, że tak się stanie.
Ciągle twórczy duch?
Od dziecka to mam. W podstawówce w czasie wakacji zajmowałem się dziećmi rolników. Coś grałem na instrumentach, inscenizowałem piosenki. Po żniwach przyjeżdżali rolnicy, dawaliśmy pokaz. W liceum miałem swój zespół muzyczny. Graliśmy na weselach. Ćwiczyłem taniec towarzyski, zdobyłem trzecią nagrodę na konkursie Koziołka lubelskiego. Pierwszy raz w gazecie o mnie napisali. W Kurierze lubelskim moje nazwisko się pojawiło.
Wyciął Pan?
Mama wycięła. W nagrodę dostałem pieczoną kaczkę na zimno, przyszedłem z nią pijany i bardzo dumny na stancję w Lublinie. Potem było studio taneczno wokalne telewizji polskiej. Dostałem stypendium do Pragi, uczyłem się stepowania. Kiedy inni wyjeżdżali na wakacje, ja w Pradze uczyłem się zupełnie innych technik tanecznych, afrykańskich, jazzowych.
W 1984 roku zrealizował Pan Złe zachowanie i od razu sukces europejski. Dlaczego Pan?
A dlaczego powstało studium taneczno wokalne, gdy zrobiłem maturę? Ani wcześniej, ani później. Jest pewien ciąg cudownych zdarzeń w moim życiu. One mnie niosą.
Ciąg?
Nie wiem, kim bym był, gdybym nie zobaczył filmu Hear Milosza Formana w kinie Kosmos w Lublinie. Byłem oszołomiony tym filmem, obejrzałem go kilkakrotnie. Nie wiedziałem, że można tak śpiewać, tańczyć, że to może być tak organiczne. Wiedziałem, że to jest dokładnie to, co będę robił w życiu. Ale musical w Lublinie? Absurd! Jednak wszystkim opowiadałem o moich marzeniach i wujek pokazał mi wycinek prasowy, że powstaje studium taneczno-wokalne w Koszęcinie. Pojechałem, dostałem się. Była to zbieranina ludzi z całej Polski, mieliśmy świetnych pedagogów. Bajka. Ale skończyła się brutalnie. Z Wolnej Europy dowiedzieliśmy się, że uczyliśmy się w prywatnym burdelu Macieja Szczepańskiego, ówczesnego prezesa telewizji. Gdy zmienił się system, zamknięto szkołę.
Gdy robiłem musical, ludzie się w głowę stukali. Po co nam to? To obce kulturowo!
Dostał się Pan do szkoły teatralnej?
Tam spotykałem Andrzeja Strzeleckiego, który też miał marzenia o musicalu. Na trzecim roku pokazaliśmy kawałek Złego zachowania, wszyscy się zachwycili, powiedzieli: „Róbcie dyplom”. Zrobiliśmy. Okazał się wielki sukcesem, jeździliśmy po świecie, wygrywaliśmy festiwale. I dostaliśmy scenę w Ateneum, gdzie zagraliśmy kilkaset razy. To są cudowne zbiegi okoliczności.
Wybraniec. A kolejne cuda?
W Paryżu przypadkowo dostałem do Zuzi Olbrychskiej tekst Metra. A może nie przypadkowo? Zapracowałem sobie Złym zachowaniem. Janusza Stokłosę poznałem wcześniej, też przez przypadek. Zaczęliśmy razem pracować. Ale nie tak, że aktorzy nauczą się śpiewać, a ja im ustawię kroczek w prawo kroczek w lewo. Zaczęliśmy wymyślać razem, jak aranżacja muzyczna może wesprzeć moją koncepcję choreograficzną i odwrotnie. Nikt tak w teatrze wcześniej nie myślał.
Skąd Pan wiedział, jak pracować?
Do Witkacego ojciec pisał: „Synku otaczaj się ludźmi mądrzejszymi od siebie również przez literaturę i sztukę”. Nie miałem w Polsce wzorców, ale oglądałem wszystko, co się robiło na świecie. Filmy moich mistrzów: West Side Story Jerome Robbinsa i Kabaret Boba Fosse’a. Pod koniec szkoły dostałem stypendium, pojechałem do Londynu, zobaczyłem jak oni tam to robią. Wreszcie cudownym zbiegiem okoliczności pojawił się mister Kubiak.
Cudowny Wiktor Kubiak?
Zrobiłem spektakl „Ćwiczenia musicalowe”, w którym chciałem udowodnić, że aktor może jednocześnie śpiewać, tańczyć i grać. I robić to na profesjonalnym poziomie. Pokazałem fragment tych ćwiczeń musicalowych w telewizji. I właśnie ten program oglądał w hotelu Victoria szwedzki biznesmen Wiktor Kubiak. Ale gdyby nie socjalistyczny system telefonii, być może nigdy byśmy się nie spotkali.
Zaciekawia mnie Pan.
Żeby zadzwonić za granicę, czekało się po parę dni na poczcie. Ale, jeżeli miało się znajomego w centrali telefonicznej, za niewielką opłatą można było uzyskać połączenie szybciej. Miałem taki kontakt, musiałem mieć, wiele rzeczy robiłem za granicą. Okazało się, że „mój” gość na centrali międzynarodowej pracował także dla Kubiaka. Którejś nocy Kubiak czekając na połączenie z Ameryką, opowiedział mu, że widział w telewizji show Józefowicza. Na to gość z centrali: „Ja go też łączę!”. I połączył nas. Spotkaliśmy się, zaczęliśmy gadać. Po spotkaniu byłem przekonany, że Kubiak to...
Krętacz?
Gej. Że mnie rwie. Patrzył mi głęboko w oczy. Pytał „Jakie są twoje marzenia?” Nikt tak ze mną wcześniej nie rozmawiał. Dzwonię do Stokłosy: „Więcej nie idę. Idź ty”. Stokłosa poszedł, stwierdził: „Normalny facet. Tylko trochę szalony”. Kubiak okazał się dobrą wróżką. Powiedział: „Jak chcesz zrobić musical, musisz natychmiast wyjechać do Ameryki”. Ale jak, gdzie, za co, człowieku! „Jedź, załatwię”. Mówię mu: „W Polsce nie ma szkół, nie ma ludzi”. On: „To trzeba ich wykształcić”. Ja: „Nie ma teatru”. On: „Wynajmiemy”. Nagle się okazało, że nie ma rzeczy niemożliwych, że można wszystko zrobić.
Wyciągnął portfel? Prawdziwe pieniądze?
Prawdziwe, najprawdziwsze. Na castingi w Polsce i za granicą - w Bratysławie, Pradze, Moskwie. Wysłał mnie do Ameryki na Broadway, żebym zobaczył spektakle. Wynajął Teatr Dramatyczny.
Ropa?
Wszystko. W tylu sferach robił biznesy, że trudno nadążyć było. Wynajął AWF na wakacje, wszystkie sale, akademiki. Potem dla ekipy wynajął na mieście 20 mieszkań Wyposażył w lodówki i je napełnił. „Oni nie mają czasu po sklepach chodzić. Ty masz z nimi pracować”.
Co on z tego miał?
Otóż miał niezwykłą satysfakcję. Bardzo lubił energię powstawania musicalu. Chodził na próby, przeżywał piosenki, które powstawały. Angażował się. Ale biznes is biznes, gdy zaczęliśmy grać „Metro” w Warszawie, inwestycja zwróciła mu się po roku. Założył, że w Polsce otwiera się rynek na show biznes. I miał racje.
Bez niego nie byłoby Pana?
Być może bym był, ale zajęłoby mi to nie wiem ile lat. I czy w ogóle by się udało? Gdy robiłem musical, ludzie się w głowę stukali. Po co nam to? To obce kulturowo. A w dodatku wpuściliśmy na scenę amatorów. Pamiętam te awantury, sprzątaczka krzyczała: „Tu Łomnicki siedział, a teraz jakiś brudny szczyl z Włocławka!”
Edyta Górniak to amatorka?
To były dzieci. Nigdy wcześniej w Polsce nie wpuszczono na profesjonalną scenę ludzi w takim wieku. Kasia Skarpetowska, która teraz jest świetną choreografką amerykańską, miała 15 lat. Energię, o jaką mi chodziło można było wygenerować tylko z takich ludzi. Mało tego. Tylko takim ludziom można było powiedzieć: „Zostaw wszystko”. Tym, którzy wygrali casting powiedziałem: „Zapominamy o rodzinach, o przyjaciołach, o miłościach. Zamykamy się w klasztorze na dwa lata, albo trzy. I zapierdalamy”.
Zabrał im Pan życie?
Z jednej zabrałem, z drugiej dałem. Gdyby Pan zobaczył twarze tych ludzi, jak stali przed publicznością, która ich przyjmowała owacyjnie. Andrzej Wajda powiedział mi na generalnej w Dramatycznym: „Wiesz czego ci zazdroszczę? Że ty z takimi młodymi ludźmi pracujesz. Zazdroszczę ci tej energii”. Takiej bomby energetycznej jeszcze nigdy nie było w polskim teatrze. Takich głosów. To ludzi wbijało w fotele. W Ameryce tak samo. Wyrobiona amerykańska publiczność nie tylko biła brawa, ale tupała z emocji.
To dlaczego Ameryka Was wypluła?
Dlatego, że nie można przyjechać do Ameryki i dać wywiad na całą stronę w New York Timesie, że jak Metro odniesie sukces to ja będę ustalał zasady na Broadwayu. Kubiak tak powiedział. Gdy to przeczytałem, jęknąłem: ”Kurwa, Wiktor, czy ty zwariowałeś? Możemy się już pakować i wracać do domu. Przecież ciebie zjedzą”.
Zjedli?
Pokazali miejsce w szeregu. Druzgocąca recenzja Metra w New York Timesie została napisana przez Frankiego Richa przed premierą.
Chciał Pan sobie w głowę strzelić? Był taki moment, że coś takiego mi chodziło po głowie.
Korupcja?
Oczywiście, że tak. Wtedy podejrzewałem, teraz z dobrych źródeł wiem na pewno. Pan Rich pisał na zamówienie.
Dostał Pan depresji?
Bardzo. Jedno z najgorszych przeżyć w moim życiu.
Myślał Pan o zmianie zawodu?
Gorzej.
Chciał Pan sobie w głowę strzelić?
Był taki moment, że coś takiego mi chodziło po głowie. Chociaż w Stanach dostałem propozycje pracy. Ale nie byłem w stanie nawet iść na spotkanie. Byłem załamany.
W Polsce wbili Wam kołek?
Jasne. Że kompromitacja, wstyd dla Polski, hańba. I kto to mówił? Moi dawni przyjaciele, ludzie z którymi pracowałem.
Jak Pan dzisiaj patrzy na tamtą porażkę?
Przede wszystkim nie patrzę jak na porażkę. To był mój największy życiowy sukces. Gdy zobaczyłem twarze tych młodych ludzi przyklejone do szyby w autokarze na Manhattanie – dzieciaków, które często po raz pierwszy wyjechały za granicę – wzruszyłem się. Pomyślałem: „Kurwa, to naprawdę się staje. Naprawdę stoję na Manhattanie. Te dzieciaki naprawdę tu przyjechały”. To była bomba. Stokłosa nie mógł utrzymać amerykańskich muzyków, bo zamiast grać, wyskakiwali z kanału dla muzyków patrzeć na swoje ulubione momenty spektaklu. Te dzieciaki narobiły tyle fantastycznego zamieszania. Pamiętam reakcje publiczności. Ścięliśmy się z Kubiakiem, trochę mnie poniosło. „Zobaczysz”, powiedziałem mu. „Po tym numerze nie będzie braw, tylko amerykańscy widzowie będą wyli!”. I rzeczywiście na pierwszy spektaklu cisza i nagle wielkie wow! Zagraliśmy 40 razy. Na tyle mieliśmy zezwolenie od związków zawodowych. I te spektakle były przyjmowane fantastycznie. Owacyjnie. Tego nikt nam nie zabierze. Byliśmy jedynymi Polakami, którzy grali na Broadwayu. Środowisko fajnie nas przyjęło. Dostaliśmy nominację do Tony Awards już po recenzji w NYT. Mam na ścianie list od dyrektora związku reżyserów i choreografów: „Janusz, dziękujemy ci za to, że przywiozłeś tyle dobrej, młodej energii w miejsce, w którym dawno czegoś takiego nie było”.
Co ten sukces Pana nauczył?
Byłem na Broadwayu. Nie mam żadnych kompleksów na ten temat. Wiem, że to nie moje miejsce. Mój Broadway mogę robić w Polsce, w Rosji w dowolnym teatrze, to nie miejsce, to pewna jakość.
Z Kubiakiem podbił Pan Rosję?
To następna historia. Prowadziłem w Moskwie casting do pierwszego Metra. Przyszła dziewczyna z koleżanką. W tłumie wypatrzyłem tę koleżankę. Zapytałem, czy chce wziąć udział w castingu. „Nie, ja tylko towarzyszę”. Potem była w Ameryce, widziała Metro na Broadwayu i zapragnęła zrobić je w Moskwie. Zadzwoniła do mnie. Pojechałem do Moskwy, znaleźliśmy teatr, pieniądze, ludzi. Teraz w Rosji mam to samo, co w Polsce. Gdy w Moskwie włączam telewizor, to widzę „moich” chłopaków i „moje” dziewczyny z Metra. Robią kariery.
Znalazł się rosyjski Kubiak?
Było trzech producentów. I wielki kasowy sukces. To samo co w Polsce. Też młodzi ludzie, rewolucja, trzy lata grania, fan cluby, wariactwo. Dostaliśmy Złota maskę za najlepszy spektakl. Ja za reżyserię. A Polita to początek kolejnej historii o cudownych zbiegach okoliczności. Przyjeżdża facet do Warszawy na Euro. Bogaty Rosjanin z kochanką. Idą na Torwar obejrzeć Politę. On skacowany śpi. A jego kobiecie tak się podoba, że musi to zrobić w Petersburgu. Chce być producentką, ma kasę od kochanka. Dzwoni do mnie, jadę, gadamy. Ona zwołuje konferencję prasową na 12.00, ale o 6.00 rano dostaję sms, że ona z nim zrywa. Że ma w dupie. Dzwonię do faceta: „Czy mam się pakować?”. A facet ma trzydzieści statków, które pływają po morzu Barentsa i ma wyłączność na sprzedaż krabów na Rosję, więc na musicalach się nie zna. Ale ryzykuje i robimy.
Co on miał z tego?
To samo, co Kubiak. Radość. A po roku, gdy nakłady mu się zwróciły, był zachwycony. W żadnym innym biznesie nie wychodził na czysto już po roku. Powiedział, że chce robić tylko w show biznesie. Żadnych ryb.
Współpracujecie dalej?
Rozstaliśmy się z nim w tamtym roku. Kolejna historia - przyjeżdżają do mnie ludzie, żebym zrobił Czarownice z Eastwick w Moskwie. Mówię: „Nie robię cudzych tytułów, szkoda mi życia”. Ale ta młoda para, która przyjechała, była taka sympatyczna i upierdliwa „Dobra, wyjątkowo zrobię”. Pojechałem do Andrzeja Worona do Berlina, znakomitego polskiego artysty, o którym w Polsce nikt nie wie, a jest wybitny na rynku niemieckim. Wymyślił strasznie trudną scenografię, płaszczyzny składane, jak w ruchomych książeczkach. Wysłaliśmy do Londynu, żeby zatwierdzili. Z biura Camerona Mackintosha, który ma prawa autorskie, dostajemy pismo, że to jest tak tragiczne, beznadziejne, że nie mamy pojęcia o musicalu. Nie wierzę własnym oczom, zostaliśmy sprowadzeni do kompletnego parteru. Mówię: „Słuchajcie, to jest najlepsze, co mogłem wymyślić na ten temat. Nie chcę nic zmieniać. Muszę porozmawiać z producentem w Moskwie”. Chciałem się osobiście wytłumaczyć facetowi, który dał nam pieniądze. Spotykamy się w restauracji, w której poprzedniego dnia był Putin. Widzę, siedzi przy stole kark w garniturze, Igor. Za nim stoi Wania. Przedstawiam się, rozmawiamy, pytam, czym się zajmuje. Igor pyta: „Wania, czym my się zajmujemy?”. Wania odpowiada, że budują osiedla mieszkaniowe. Wyjaśniam Igorowi, że Anglicy nie docenili naszej pracy. Pyta, ile wydaliśmy. Mówię, że 900 tys. dolarów. Patrzy na mnie: „A to chuj, nie róbmy!”. I każe podać whisky.
Serio? Milion?
Za licencję, wynajęcie teatru. Kelnerzy przynoszą whisky. Pijemy, rozluźniony mówię: „Igor, ten list z Londynu napisał jakiś asystent Camerona Mackintosha. Gdybym się spotkał z Cameronem na pewno bym to wyjaśnił”. „To się spotkaj”, mówi Igor. Łapię za telefon, dzwonię do Londynu. Niestety, słyszę, reżyser jest teraz Australii, przygotowują premierę Czarownic z Eastwick. „To leć do Australii”, mówi Igor. Polecieliśmy w środę, w piątek była próba generalna. W sobotę mieliśmy 20 minut na rozmowę.
Akcja jak w porządnym hollywoodzkim filmie.
Jesteśmy w Sydney na próbie generalnej. Żona rosyjskiego producenta i Natasza. Zaczyna się spektakl i jest to coś strasznego. Szkolna scenografia, jakieś tekturowe płotki, a gościu, który gra Van Horne’a jest ewidentnym gejem, co całą historię czyni niewiarygodną. Ma rozkochać w sobie trzy kobiety, w filmie tę postać gra Jack Nicholson. Pytam żonę rosyjskiego producenta: „Podoba ci się?”. „Nie!”. Idziemy do hotelu, całą noc nie śpię, myślę, jak rozegrać rozmowę. Rano idziemy na śniadanie. Przychodzi Cameron, mnie pomija, gada tylko z żoną rosyjskiego producenta. Czas mija, w końcu pyta: „ A pan to kto jest?”. „Jestem reżyserem, twórcą koncepcji, która nie została zaakceptowana przez pańskie biuro”. Widzę, że on nie wie, o co chodzi. Wyciągam zdjęcia z koperty, rozkładam na stół, tłumaczę. Pierwszy raz widzi je na oczy. „Wiem, że sir Mackintosh nie ma czasu”, mówię. „Więc chciałem zadać tylko dwa pytania. Pierwsze do mojej rosyjskiej producentki Tania, czy chciałabyś mieć w Moskwie taki spektakl, jaki widzieliśmy wczoraj?”. Tania czerwienieje, ale odpowiada szczerze: „Nie”. „Drugie. Cameron, chcesz mieć Czarownice z Eastwick w Moskwie?”. On odpowiada, że tak. „Więc tylko ta wersja wchodzi w rachubę”, pokazuję na zdjęcia. On patrzy, milczy, ale widzę, że jest ok. Dogadaliśmy się. Jeszcze nas zaprosił na premierę. Dzielnie znieśliśmy jeszcze raz ten dramat. Po premierze bankiet. Cameron wisi na mnie pijany: „Janusz, ty powinieneś, kurwa zagrać tego Van Horne’a”. Dał mi wszystkie prawa. Wróciliśmy do Moskwy, mogliśmy robić co chcemy.
Piękna historia.
Rosyjski producent zapytał „Jaki chcesz budżet?”. Po raz pierwszy w życiu nie miałem żadnych ograniczeń finansowych.To było piękne i trochę straszne.
Za Pana filmem Polita też stoi bogaty Rosjanin?
Na razie nikt nie stoi. Tylko my i PISF, który dał nam dofinansowanie na development.
Jaka jest cena za życie, które Pan prowadzi?
To się zmienia.Za Metro cenę zapłaciła pierwsza rodzina. Mnie praktycznie nie było w domu. Przychodziłam przebrać się, przespać parę godzin i znów znikałem
Warto było?
Nie było innego wyjścia. To było nie do pogodzenia. Moi bliscy zapłacili cenę, ja byłem w swoim żywiole, robiłem to, co chciałem robić. Zmęczony, ale szczęśliwy.
Druga rodzina też płaci?
Dzisiaj wiem więcej. Wiem, że dziecko jest jak uciekające zdjęcia. Albo dzisiaj je zobaczę, albo stracę ten moment bezpowrotnie. W hierarchii ważności rodzina, dziecko są tak samo ważne, o ile nie ważniejsze od tego, co człowiek robi. Kiedyś tak nie myślałem. Miałem 22 lata, gdy urodziła mi się córka Kamila.Trochę nie byłem na to gotowy. Bardzo późno dojrzałem emocjonalnie.
Jak późno?
Bardzo późno. Długo po 40-tce.
Co się stało?
Nic konkretnego. Po prostu zacząłem zauważać rzeczy, których wcześniej nie zauważałem. Najprostsze. Na przykład bardzo długo myślałem, że rozmowa polega na tym, że ja mówię, a ktoś słucha. Gdy zrozumiałem, że słuchanie jest fajne, wiele dobrych rzeczy z tego wynikło.
Ładne odkrycie. Poszerza świat.
Bardzo. Albo wakacje. Długo nie rozumiałem tego fenomenu, że Warszawa w lecie pustoszała. Gdzie oni jadą? Czego im tutaj brakuje?
A Pan maszyna do pracy?
Nie, ale nie rozumiałem potrzeby wakacji. Po co ludziom wakacje? Albo spotkania z przyjaciółmi. Ja całe życie nie miałem przyjaciół. Jeżeli jakieś bliższe związki, to tylko w pracy. Nie rozumiałem potrzeby, że ludzie się spotykają, żeby gadać o wszystkim. Ja, gdy kończyłem próbę, to myślałem o tym, co będzie na próbie jutro. Albo spotykałem się z kompozytorem czy scenografem, żeby obgadać projekt. Czasem zmuszałem się do czytania, ale dobierałem lektury zawodowe.
Janusz Stokłosa to przyjaciel?
W pracy. My się w życiu rzadko spotykamy.
Odkrył Pan coś takiego jak przyjaciele?
Odkryłem zmianę środowiska. Że można się spotkać z kimś z innej bajki, przyjrzeć na spokojnie jego życiu.
Natasza jest Pana przewodniczką po tym innym życiu?
Natasza, od kiedy jesteśmy razem ,towarzyszy mi we wszystkich ważnych momentach mojego życia. Ona świetnie się wpisała w mój świat - dyscyplina, praca, praca. Zaczynała od sportu. Przez całe młode życie nie wychodziła z sali na Legii, chciała zostać mistrzynią świata w gimnastyce artystycznej. Została tylko mistrzynią Warszawy. I dzięki temu mamy w Polsce tak fantastyczną artystkę. Natasza pasję do sportu zamieniła na pasję do teatru. I to jedna z wielu rzeczy, które nas łączą. Pojawiła się Kalina i to z nią się zmieniamy. Cieszę się, że mogę być częścią tej wspaniałej przygody, którą wspólnie przeżywamy. Z Nataszą i Kaliną.
Dwoje pierwszych dzieci Pan przegapił?
Kamilkę kochałem z doskoku, wiem, że nie poświęciłem jej tyle czasu, ile by chciała. W tygodniu pracowałem, w weekendy uczyłem w szkole w Berlinie. Przywoziłem jej Barbie, soczki z Pewexu i gumy do żucia i byłem przekonany, że wszystko jest ok. Ubranka miała cudne, chodziła do prywatnej szkoły amerykańskiej.
Super tata.
Ale go nie było. Wpadał na chwilę, był super, ale gdy dziecko potrzebowało, nie było go.
Co ona mówi o tamtym czasie?
Z Kamilą teraz mamy fajny kontakt. Długo starłem się odrabiać straty z jej dzieciństwa. Pewnie ma jakiś żal, ale jest już dorosłą osobą, też robi filmy, rozumie na czym ten zwariowany świat polega. Z Kubą było już inaczej. Do Kuby pędziłem po spektaklach, żeby bajkę mu na dobranoc przeczytać. Choć nie mieszkaliśmy już razem. O Kubę walczyłem i teraz mamy fantastyczny kontakt.
Jest ktoś taki o kim Pan mówi: „mój przyjaciel?”
Wie pan co, jeżeli zdefiniujemy przyjaźń w ten sposób, że wybacza się więcej niż innym, to tak.
A jeżeli jako kogoś z kim ma się bliską więź?
…są tacy ludzie w moim życiu, ale żebyśmy mogli nazywać siebie przyjaciółmi , to musimy jeszcze trochę na to popracować
Pomyślałem, że ja kiedyś będę dla młodych ludzi tym kimś, kogo sam nie mogłem znaleźć. Będę... mistrzem!
Co by chciał Pan zostawić po sobie?
Na to pytanie Panu nie odpowiem. Jeszcze nie teraz. Ale powiem panu o tym, kim staram się być. Jak byłem młody, szukałem swoich mistrzów i oczywiście w Polsce ich nie znalazłem. Było mi trudno i zmarnowałem dużo czasu. Pomyślałem, że ja kiedyś będę dla młodych ludzi tym kimś, kogo sam nie mogłem znaleźć. Będę...
Mistrzem?
Nie chciałem tego słowa użyć, aczkolwiek ono czasem pada tu i ówdzie. Nie podejrzewałem się w życiu o taką konsekwencję.
Jest Pan mistrzem?
Czasami mi się wydaje, że tak. Przynajmniej tak jestem czasami postrzegany. Dla tych „dzieciaków”, z którymi pracuję, z którymi robię teatr. Pada to słowo.
Jak się Pan z nim czuje?
Cieszę się, że maja kogoś takiego. Że mogę im pokazać właściwy kierunek, podpowiedzieć jak to się robi, zmobilizować do wysiłku i przekraczania granic. Ja nie miałem. Choć spotykałem cudownych ludzi. Pracowałem z Andrzejem Wajdą w Izraelu. Pracowałem z Erwinem Axerem w Wiedniu. Z Andrzejem Woronem w Berlinie i Bremen.
Wajda stepował słabo.
I śpiewał nie najlepiej, a mimo to był wielki. Jednak moimi mistrzami pozostają Jerome Robbins i Bob Fosse - co ciekawe, obaj byli twórcami teatralnymi i w końcu dojrzeli do kina.
Pana droga.
Myślę, że podobnie kombinowali. Trzeba złapać, zapisać, bo inaczej nic nie zostaje.