Eugeniusz Korin
Fot. Szymon Szcześniak
TYLKO U NAS!

Dlaczego zamieszkał w Polsce, czy często myśli o śmierci i dlaczego nosi pierścionek z brylantem?

Eugeniusz Korin, dyrektor Teatru 6. piętro po raz pierwszy zdradził swoje tajemnice

Katarzyna Piątkowska 17 listopada 2018 13:58
Eugeniusz Korin
Fot. Szymon Szcześniak

Twierdzi, że w poprzednim życiu był psem, a w następnym będzie kotem. Teraz jest rosyjskim reżyserem, który od wielu lat mieszka i pracuje w Polsce. Wspólnie z Michałem Żebrowskim prowadzi jeden z najpopularniejszych warszawskich teatrów Teatr 6. piętro. W szczerej rozmowie Eugeniusz Korin opowiedział nam dlaczego przyjechał do Polski, dlaczego na jego palcu błyszczy pierścionek z brylantem i jak chciałby umrzeć.

Nie znam żadnego innego mężczyzny, który nosi pierścionek z brylantem.

I to z prawdziwym (śmiech). To pierścionek rodzinny, męski, gdzieś z połowy XIX wieku, dostałem go od taty. W naszej rodzinie z jego strony był jubiler, który dostarczał biżuterię na dwór carski. Mógł posługiwać się stemplem „dostawca Jego Cesarskiej Mości”. Z całego majątku został tylko ten pierścionek. Oddam go mojemu synowi Konradowi. Ciekawe, co z nim zrobi, ale wątpię, żeby go nosił.

Mówi Pan tak, jakby się Pan wybierał na tamten świat.

A wie Pani, że ja się często zastanawiam, jak to będzie, jak mnie nie będzie? Oczywiście nie myślę o tym od rana do nocy, ale człowiek, który traktuje siebie serio, musi się nad tym zastanawiać.

Skąd takie myśli u Pana?

Jestem realistą. Każdy z nas kiedyś przekroczy próg, za którym nie ma nic,więc śmierć trzeba oswajać.

To jak chciałby Pan umrzeć? Jak Tadeusz Łomnicki, na scenie, podczas próby do reżyserowanego przez Pana „Króla Leara”?

Tak, chciałbym umrzeć w biegu, tak jak On. Zazdroszczę Tadziowi, że los oszczędził mu chorób, które powodują zniedołężnienia, zależności od innych i brzydoty. Niestety jestem estetą i tej fizycznej ohydy umierania boję się najbardziej… Tadeusz w pełni zasłużył na taki gest od Losu, był Geniuszem, absolutnym Tytanem sztuki aktorskiej. Żałuję tylko, że zaledwie kilka osób zobaczyło, jak ON gra Króla Leara. Miało się wrażenie, że teatr tylko po to powstał dwa i pół tysiąca lat temu, żeby Łomnicki mógł zagrać Leara… Byłoby sprawiedliwiej, gdyby odbyła się premiera, bo to co się dzieje pomiędzy sceną a widownią, daje aktorom niesamowitą siłę. Nawet uzdrawia.

Wierzy Pan w to?

Ja to wiem! Gdy studiowałem w szkole aktorskiej w Leningradzie miałem otwarty egzamin przed zaproszonymi widzami. Ale tego dnia miałem też ponad 39 stopni gorączki. A to był Związek Radziecki. Student mógł nie przyjść na taki egzamin tylko pod jednym warunkiem – że jest martwy. Poszedłem. I wyszedłem ze szkoły zdrowy. Widownia to jest potężny akumulator. Ludzie zastanawiają się, co aktorów trzyma w teatrze. Przecież pieniądze są niewielkie, a i role nie zawsze wspaniałe. Trzyma ich to, co dzieje się wieczorem między sceną a widownią - to wzajemne przekazywanie energii.

W teatrze woli Pan scenę czy widownię?

Najbardziej lubię pustą scenę i pustą widownię.

Dlaczego pustą?

Dlatego, że w tej pustce i ciszy czai się przyszły doskonały spektakl. Jeszcze wszystko może się zdarzyć. Siadam na jakimś fotelu, myślę o nowej premierze i wierzę, że nareszcie złapiemy teatralnego pana boga za nogi. I zrobimy coś niesamowitego. I widzowie będą szczęśliwi.

Widzowie są dla Pana najważniejsi?

Niestety współcześni twórcy teatru często odstraszają widzów od teatru, robiąc hermetyczne przedstawienia dla siebie, no i oczywiście dla krytyków, traktując widza jako zło konieczne, natarczywego klienta, który płaci i wymaga… A tak naprawdę Sztuka jest Spotkaniem - z widzem, z czytelnikiem, ze słuchaczem. Bez tego aktu Spotkania to, co tworzymy jest jak nienarodzony płód – niby serce już bije, ale prawdziwe życie jeszcze dopiero przed nim… Na pustej widowni myśląc o tym wspaniałym przyszłym życiu mojego spektaklu uspokajam się i mogę siedzieć tak godzinami.

Gdzie Pan się chowa podczas premiery?

Na premierze muszę siedzieć na dyrektorskich miejscach, pełnić razem z moim wspólnikiem Michałem Żebrowskim rolę gospodarza i udawać „pana dyrektora”, ale na próbach generalnych siadam w ostatnim rzędzie. To jest dla mnie wtedy najbezpieczniejsze i zarazem najstraszniejsze miejsce. Wtedy naprawdę widzę, jakie zrobiłem przedstawienie, bo widzę reakcje moich widzów. I jeśli okazuje się że do nich trafiliśmy, że znika podział na scenę i widownię, że powstaje emocjonalna jedność, która według mnie i jest istotą TEATRU, to jestem szczęśliwy, czuję się po prostu uzdrowiony.

A gdy zdarzy się przedstawienie, kiedy wszystko jest nie tak?

Wtedy jestem chory. Właściwie to nie lubię oglądać swoich przedstawień, bo widzę każde odstępstwo od tego, co było osiągnięte na próbach, każdy błąd, a nawet najbłahszy z nich urasta dla mnie do rozmiarów artystycznej klęski. A jeśli jeszcze na dokładkę zauważę jakiegoś widza, który dyskretnie zerka na esemesa w swojej komórce, to jestem niemal fizycznie chory, nawet jeśli reszta widowni bije frenetyczne brawa. Wtedy wątpię w swoje umiejętności reżyserskie, w talent moich aktorów i najlepiej bym zebrał ich wszystkich do kupy i znów rozpoczął próby.

Po prostu jest Pan perfekcjonistą.

Niestety. I powiem pani, że jest to okropna cecha. Mówię to bez żadnej kokieterii. Przez to nie potrafię się cieszyć. Michał Żebrowski zawsze ma o to do mnie słuszne pretensje. „Dlaczego nie cieszysz się? Zrobiliśmy przecież świetne przedstawienie!”. Wiem, że jest w porządku, ale… przecież mogłoby być jeszcze lepsze.

To w pracy, a w życiu prywatnym?

Na szczęście chyba mniej. Prywatnie lubię normalność i spokój.

Umie Pan cieszyć się życiem?

Słabo. Ale się staram. Na starość wiem, że pewne rzeczy po prostu trzeba nauczyć się robić. Ale powiem pani co mnie cieszy. Bezwarunkowo. Każde napotkane zwierzę. Sam mam tylko dwa koty, bo to jest wielka odpowiedzialność, a w moim zawodzie nie da rady zajmować się większą ilością zwierząt. Moja siostra Irina zawsze żartuje, że nie przylatuję do Los Angeles do niej, tylko do jej gryfoników belgijskich. To takie trzy rude psie kulki bardzo podobne do małpek, w całości wypełnione miłością do człowieka. Każdego. Uwielbiam psy, bo w poprzednim życiu sam byłem psem. Wiem to. A w przyszłym chciałbym być kotem. Bo psy kochają bezwarunkowo i człowiek często i okrutnie to wykorzystuje, a koty są bardzo ostrożne i u nich na miłość trzeba zasłużyć. Ale wszystkie są wspaniałe, zwierzęta bezwarunkowo udały się Panu Bogu czy ewolucji lepiej niż homo sapiens. Niedawno się dowiedziałem, że słynny rosyjski reżyser Andriej Tarkowski kręcąc scenę do filmu „Andriej Rublow” spalił żywcem konie. Nie mieści mi się w głowie, że dla jakiegokolwiek dzieła można skrzywdzić niewinne istoty. To się niby nazywa „bezwzględnością wielkiego artysty”, tylko że dla mnie to jest oksymoron. Tam, gdzie zaczyna się bezwzględność, kończy się sztuka. I Tarkowski dla mnie przestał być artystą. Gdy w 1986 roku kręciliśmy we Wrocławiu spektakl telewizji według mojej adaptacji „Kosmosu” Gombrowicza i potrzebny był zgodnie ze scenariuszem powieszony na drucie wróbel, przedsiębiorstwo oczyszczania miasta dwa miesiące szukało dla nas zdechłego ptaka. W końcu znaleźli. Jaskółkę. I ją nakręciliśmy. Zresztą „zagrała” rewelacyjnie.

Jest Pan dobrym człowiekiem?

Próbuję. A bywa różnie.

Zrobił pan w życiu coś złego?

Na pewno!

Z premedytacją?

Z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że nikomu nie zrobiłem niczego złego świadomie. Ale nieświadomie to na pewno.

Wróćmy do tego co Pana cieszy.

Kiedyś książki dawały mi radość, ale to się akurat zmieniło. Mam często wrażenie, że te najlepsze już przeczytałem… Muzyka mnie cieszy. Słucham różnych gatunków muzycznych - od poruszającego do łez Glassa przez oniryczny jazz zespołu GoGo Penguin i wyszarpane z trzewi piosenki Marii Peszek, po progresywnego rocka grupy The Dream Theatre.

Niech się Pan nie obrazi, ale o słuchanie progresywnego rocka Pana nie podejrzewałam.

Śmieję się, że dla Polski odkryłem zespół Archive, bo wykorzystałem ich utwory w moim filmie „Sęp” i w kilku przedstawieniach. Sam zresztą też chciałbym być muzykiem.

Nie miał Pan predyspozycji?

Raczej chęci. Kiedy miałem sześć lat, mama przyprowadziła nauczycielkę gry na pianinie. A ja idiota uciekałem z lekcji. Machnęła więc na mnie ręką i odpuściła. A dzisiaj wiem, że byłbym szczęśliwszym człowiekiem, gdybym mógł usiąść przy fortepianie.

Cały wywiad w 23 numerze dwutygodnika VIVA! 

Eugeniusz Korin
Fot. Szymon Szcześniak

okładka Viva! 23/2018 lekka
Fot. Marta Wojtal

Redakcja poleca

REKLAMA

Wideo

Maciej Musiał zadzwonił do Dagmary Kaźmierskiej z przeprosinami. Wcześniej zamieścił w sieci niestosowny komentarz

Akcje

Polecamy

Magazyn VIVA!

Bieżący numer

FILIP CHAJZER w poruszającej rozmowie wyznaje: „Szukam swojego szczęścia w miłości, w życiu, na świecie…”. GOŁDA TENCER: „Ludzie młodzi nie znają historii. Patrzą do przodu (…). A ja robię wszystko, by ocalić pamięć”, mówi. JAN HOLOUBEK i KASPER BAJON: reżyser i scenarzysta. Czego nie nakręcą, staje się hitem. A jak wyglądają ich relacje poza planem filmowym? MONIKA MILLER od lat zmaga się z depresją i chorobą dwubiegunową, ale teraz za sprawą miłości pierwszy raz w życiu jest szczęśliwa.