Czy z pisania da się żyć? Po co mu doktorat z prawa? Na co wydaje pieniądze?
Remigiusz Mróz w ogniu pytań VIVY! (nie zawsze dyskretnych)
Remigiusz Mróz podzielił czytelników na tych, którzy go kochają i na tych, którzy nienawidzą. Żadnych jednak nie pozostawił obojętnymi. Po jego książki sięgnęło już ponad dwa i pół miliona osób. To sprawiło, że dzisiaj jest jednym z najlepiej zarabiających pisarzy w Polsce.
35 wydanych książek (na razie) pozwoliło mu spać spokojnie i nie zastanawiać się, czy porzucenie pracy na uczelni było dobrym posunięciem. Z pisarzem na tematy tabu rozmawiała Katarzyna Piątkowska.
Zdarzają Ci się momenty niepisania?
Z wyboru? Nie.
W Wigilię pisałeś?
Tak. Tego dnia skończyłem nawet „Listy zza grobu”. Ukazały się 15 maja.
Masz świadomość, ile książek już napisałeś?
Liczba oscyluje w okolicy mojego wieku. Przynajmniej jeśli chodzi o te wydane.
Policzyłam. Wydałeś 35 książek, a lat masz 32. Piszesz jedną książkę miesięcznie?
Proces samego stukania w klawiaturę tyle mi zajmuje, ale wcześniej są przygotowania, a potem kilkakrotna redakcja, dopieszczanie tekstu i tak dalej.
Po co Ci doktorat?
To była furtka. Nie wiedziałem, czy uda mi się żyć z pisania, więc uznałem, że dobrze jest mieć coś w zanadrzu. Ponieważ doktorat już na tym etapie zacząłem, chciałem doprowadzić go do końca. Ale tak naprawdę ani przez sekundę nie żałowałem, że rzuciłem prawo.
Co powiedzieli Twoi bliscy, gdy postanowiłeś rzucić prawo i zająć się pisaniem?
Uznali, że to bardzo ciekawa przygoda intelektualna (śmiech). Ale nikt mi nie odradzał. Wszyscy wiedzieli, że jeżeli podjąłem taką decyzję, musiałem być pewien – choć sporo ryzykowałem. Mniej więcej w czasie, kiedy wyszła pierwsza książka, byłem w trakcie doktoratu i dostałem propozycję prowadzenia wykładów na uczelni. Pojawiła się więc szansa na stabilną pracę i dobre pieniądze. Zrezygnowałem, chcąc pisać, ale postawiłem sobie dwa warunki. Po pierwsze, dałem sobie tylko rok. Postanowiłem, że jeśli książki nie wypalą, wracam na uczelnię i postaram się kontynuować to, co przerwałem. Drugi warunek był taki, że codziennie siadam do pisania i nic innego nie robię.
Z czego wtedy żyłeś?
Z tego, co nagromadziłem. Jestem z natury raczej oszczędny, więc mogłem pozwolić sobie na przerwę. Nie wiem, ile bym podołał, na szczęście dość szybko wszystko wypaliło.
Jaki był nakład Twojej pierwszej książki?
Tak zwane ilości śladowe – około 3000 egzemplarzy. Teraz pierwszy nakład drukujemy po 100 tysięcy, a ostatnio po tygodniu musieliśmy robić dodruk. W pewnym momencie przebiliśmy Dana Browna, a byłem przekonany, że w polskiej literaturze kryminalnej to niemożliwe.
Ile książek sprzedałeś?
Ostatnie szacunki mówiły o dwóch i pół miliona, ale zapytaj mnie po kolejnym kwartale (śmiech). Jak na rzekomo
nieczytający kraj to chyba całkiem niezły wynik.
Teraz będzie niedyskretnie. Zarobiłeś mnóstwo pieniędzy. Co z nimi robisz?
Moje podejście do oszczędzania wiele się nie zmieniło. Właściwie czasem chciałbym być bardziej rozrzutny, zaszaleć, lekkomyślnie nabyć coś szalenie drogiego. Tymczasem po ostatniej wypłacie pojechałem do sklepu sportowego i kupiłem sobie skarpetki do biegania. Cztery pary (śmiech).
Znów mnie zaskoczyłeś!
Wiem. Czekałaś na więcej? (śmiech). Ale te skarpetki są ze srebrnymi nitkami.
Cały wywiad w najnowszym numerze dwutygodnika VIVA!