Czy to prawda, że na koncie ma miliony złotych? Dlaczego rozstał się z pisarką Katarzyną Bondą?
Jaki naprawdę jest Remigiusz Mróz, najlepiej zarabiający pisarz w Polsce?
Pierwszy milion zarobił kilka lat temu. „Milionerem zostałem przed trzydziestką i było to dla mnie kompletnym zaskoczeniem, bo przecież nikt nie pisze powieści po to, żeby realizować się finansowo. Jeśli się tym kieruje, to raczej w ogóle nie skończy pierwszej książki, a po drodze pewnie sam wybije sobie ten pomysł z głowy”, mówi pisarz, który od dłuższego czasu znajduje się na szczycie wszelkich rankingów. Jest fenomenem wśród polskich autorów. Żaden nie pisze książek w takim tempie jak Remigiusz Mróz. Żaden też w takim tempie jak on ich nie sprzedaje.
Gdy pod koniec ubiegłego roku tygodnik „Wprost” opublikował listę najlepiej zarabiających pisarzy, nikogo chyba nie zdziwił fakt, że na pierwszym miejscu, nie tylko wśród autorów kryminałów, znajduje się właśnie Mróz. W tyle zostawił nawet Olgę Tokarczuk, która od lat ma się świetnie, a po przyznaniu jej Literackiej Nagrody Nobla sprzedaż jej książek wzrosła kilkukrotnie. „Wprost” podsumował zarobki. Mróz, według ich szacunków, mógł zarobić 1 821 944,20 złotych, Tokarczuk 908 819,87. Na drugim miejscu, pomiędzy nimi, uplasowała się Blanka Lipińska, która mogła wzbogacić się o 958 323,20. Remigiusz Mróz twierdzi, że te kwoty nie do końca są zgodne z prawdą. „Dobrze, że takie zestawienia powstają, bo po pierwsze, w końcu mamy realną analizę rynku książki w Polsce, po drugie, ściągamy łatkę tabu z zarobków osób publicznych. A jak niewiele wiadomo o tej sferze, dowodzi sam ranking – wyliczenia dochodów, które tam się pojawiły, w rzeczywistości
odpowiadają… podatkowi, jaki płaci większość wymienionych tam pisarzy”, mówi. A czy zazdrości Nobla Oldze Tokarczuk? „Nobel jest bezcenny, więc Olga jest z urzędu na szczycie każdego zestawienia niezależnie od kryteriów. Ale pewnie, to bardzo miłe, bo pokazuje, jak wielu ludzi sięgnęło po moje książki”.
Milioner w T-shircie
Nigdy publicznie nie pokazuje się w innym stroju niż nienagannie wyprasowana marynarka, koszula i krawat. W swojej głuszy pod rodzinnym Opolem korzysta z pisarskiego uniformu – koszulki Iron Maiden i spodni dresowych. „Krawat i marynarka to tylko zbroja, w której wychodzę do ludzi”, tłumaczy. Robi to rzadko, tylko z powodu wyjątkowych okazji, jak wręczenie nagród czy spotkanie z czytelnikami. Mówi, że nie boi się niewygodnych pytań, czego dowodem jest jego udział w programie Kuby Wojewódzkiego. „Kuba podobno jest straszny i powoduje drżenie różnych części ciała u różnych ludzi”, żartuje. Jednak najbardziej szczery jest, pisząc. W poprzednim wywiadzie, którego mi udzielił, mówił, że lepiej można go poznać, czytając jego książki, bo w każdej przemyca kawałek siebie. Gdy rozmawia, często stawia wokół siebie mur, gdy pisze, nigdy. „Pisząc, mogę ci opowiedzieć o wszystkim, a w innym wypadku trafisz na zasieki – albo zmienię temat, który mi nie leży, albo wymigam się od odpowiedzi. Przypuszczam, że dokładnie odwrotnie jest w przypadku aktorów czy polityków, ale pisarze z pewnością nie należą do ekstrawertyków – wpuszczamy ludzi do swojego świata na kartach książek, co w gruncie rzeczy tworzy dość intymną relację, bo odkrywamy przed odbiorcą całą naszą psychikę. Może dlatego drzwi do naszego życia zazwyczaj są zamknięte”.
Jaki jest Remigiusz Mróz?
Nie używa telefonu komórkowego, bo nie lubi, gdy w pracy coś go rozprasza. „Sprawy urzędowe załatwiam mailowo, bo mogę to robić wieczorem, po skończonej robocie. Gdybym używał komórki do celów służbowych, nie robiłbym nic poza wiszeniem na telefonie”. Czy dla tak zapracowanego człowieka liczy się coś poza pracą? Rok temu mówił, że „miłość zawsze sama zrobi sobie tyle miejsca, ile potrzebuje”. I zrobiła.
Na początku ubiegłego roku media obiegła wiadomość, że jest w związku z równie popularną jak on pisarką Katarzyną Bondą. Już wcześniej były sygnały, że tych dwoje łączy przynajmniej przyjaźń. Gdy dwa lata temu Mróz wydał drugi tom z cyklu „W kręgach władzy”, zatytułowany „Większość bezwzględna”, znalazła się tam dedykacja: „Dla Kasi Bondy z podziękowaniem za to, że wygoniła mnie na urlop”. W odpowiedzi, na swoim profilu na Facebooku, pisarka napisała: „Dziękuję! Jeszcze nikt nigdy nie zadedykował mi książki. Ale to jest superuczucie! Nie wiem doprawdy, czym zasłużyłam, ale i tak się raduję!”. Czy byli zazdrośni o swoje sukcesy? „W naszym wypadku było dokładnie odwrotnie – bardziej cieszyły sukcesy drugiej osoby niż własne”, odpowiada Remigiusz. I przyznaje, że to był jedyny moment, kiedy pisał odrobinę mniej, ale tylko trochę. „Jeśli jesteś z kimś, kto zajmuje się tym samym co ty, zachodzi nieustanne wzajemne ładowanie akumulatorów”.
Remigiusz Mróz i Katarzyna Bonda rozstali się pod koniec 2019 roku. Dlaczego ich związek przeszedł do historii, żadne z nich nie chce zdradzić. Jedyny komentarz pisarza: „Słusznie zauważyłaś, że prowadzę pustelnicze życie – samotność to więc mój tryb domyślny. W tym wszystkim najważniejsze jest dla mnie to, że Kasia i ja rozstaliśmy się jako przyjaciele, dalej się lubimy, kibicujemy sobie i wspieramy się”.
Akt tworzenia
Nawet więc miłość nie była w stanie sprawić, by zmienił tryb swojej pracy, bo „kiedy dana historia chce być opowiedziana, nie masz innego wyjścia. Musisz siadać i pisać, bo nie da ci spokoju. Jest z tobą cały czas, snuje się jak cień, nie pozwala o sobie zapomnieć i domaga się, by została opowiedziana”.
W swoich podziękowaniach Katarzyna Bonda napisała jeszcze: „A teraz errata: wygoniłam Remka na urlop, żeby się trochę polenił, gdyż miałam w tym swój niecny interes. Pragnęłam uratować siebie i innych autorów powieści rozrywkowych, coby Remek dał nam szansę się ogarnąć, coś popisać, a ten cholernik stuknął na urlopie powieść. Ten facet jest nie do wytrzymania!!! Zęby mnie bolą z zazdrości nad zorganizowaniem i szybkością działania wspomnianego wyżej Autora”. On sam mówi, że nawet na wakacje ciężko mu wyjechać, bo ma wrażenie, że to jest strata czasu. Gdy go pytałam o urlop, odpowiedział: „W kwietniu 2018 roku byłem w Rzymie przez tydzień i to był ostatni dłuższy wyjazd. Zazwyczaj staram się je łączyć z czymś konstruktywnym, na przykład jakiś czas temu odwiedziłem Zamość, bo miałem tam spotkanie autorskie w ramach Festiwalu Języka Polskiego. Wtedy nie czuję wyrzutów sumienia, że mitrężę czas”.
Nic dziwnego, że od zeszłego roku wydał sześć powieści, do kilku sprzedał prawa, napisał jeszcze parę nowych. Zarzuty o to, że ktoś mu w tym pomaga, odpiera bez mrugnięcia okiem. „Znów Cię o to zapytam, ktoś Ci pomaga?”, drążę. „Chciałbym!”, odpowiada i od razu tłumaczy: „Nie tyle jeśli chodzi o pisanie, ile o sprawy poboczne. Samego aktu tworzenia nigdy nie scedowałbym na kogoś innego, bo jaki miałbym w tym cel? Odbierałbym sobie to, co kocham najbardziej, w zamian nie dostając niczego. Poza tym jestem zwolennikiem – żeby nie powiedzieć fanatykiem – kontroli. Muszę trzymać pieczę nad każdym zdaniem, słowem i znakiem interpunkcyjnym. Nad ułożeniem tekstu, nad okładką, nad grzbietem książki i tak dalej. Nie potrafiłbym z tego zrezygnować, ale chętnie odciążyłbym się trochę pod względem researchu. Problem polega na tym, że jeśli nie wykonam go sam, nie czuję się związany z książką. To trochę tak, jakby dobiec na metę biegu po dołączeniu w połowie trasy. Cel osiągnięty, ale satysfakcji brak”. I choć co chwila pojawiają się plotki, że na jego sukces pracuje cały sztab ghostwriterów, wygląda na to, że Mróz jest po prostu dobrze zorganizowanym pracoholikiem. „Nawet gdy jest trudno, to wciąż najprzyjemniejsza praca na świecie”, twierdzi. Nic więc dziwnego, że właściwie oddaje się jej bez reszty. „Jeśli zajmuję się jakąś powieścią odpowiednio długo i intensywnie, to staje się ona całym moim życiem, a ja wchodzę w stan ciągłego gromadzenia pomysłów”. I przyznaje, że pisarze „są trochę jak narkomani, kiedy wpadną w swój wir, wszystko inne przestaje mieć znaczenie”.
Porwany przez historie
Chęć opowiadania historii była w nim od zawsze, ale tak na dobre dopadło go na studiach prawniczych. „Skończyłem wtedy czytać trylogię Stiega Larssona i odczuwałem czytelniczą pustkę. Zacząłem sprawdzać inne skandynawskie kryminały, ale za każdym razem brakowało mi czegoś, czego nawet nie potrafiłem nazwać. Pomyślałem wtedy, że spróbuję sam wykreować historię, którą chciałbym przeczytać. Ostatecznie w okolicy dwusetnej strony uderzyła mnie myśl, że to jest to, co chcę robić. I to, co muszę robić”.
Domknął sprawy uczelniane, zrobił magisterkę, a potem, gdy już zajmował się pisaniem, obronił doktorat. Był dla niego furtką na wypadek, gdyby mu się nie powiodło i okazałoby się, że z pisania nie da się żyć. „Postawiłem sobie dwa warunki. Po pierwsze, dałem sobie tylko rok. Postanowiłem, że jeśli książki nie wypalą, wracam na uczelnię i postaram się kontynuować to, co przerwałem”. Na szczęście dla niego i dla czytelników wszystko wypaliło. Choć pierwszy nakład jego książki to były, jak sam mówi, ilości raczej śladowe – około trzech tysięcy egzemplarzy – dzisiaj każda jego powieść sprzedaje się w kilkuset tysiącach egzemplarzy.
Na rynku właśnie ukazał się „Chór zapomnianych głosów”. Tym razem Mróz przerzucił się na science fiction, bo mówi, że lubi płodozmian. „Najlepiej pisze mi się te książki, które fabularnie i stylistycznie są najdalsze od poprzednich. Nigdy więc nie biorę się od razu do czegoś podobnego lub kolejnego tomu danej serii, bo zwyczajnie straciłbym zapał i nie skończyłbym projektu. A inna sprawa, że science fiction uwielbiam i gdyby ktoś kazał mi wybrać jeden gatunek, w którym będę pisał do końca życia, to padłoby właśnie na ten. Możesz tam zrobić absolutnie wszystko. Puścić wodze wyobraźni, cofać czas, tworzyć nowe technologie, obce światy… ale też komentować otaczającą nas rzeczywistość i poruszać ważkie tematy”.
Zwolnić? Nie mam zamiaru
Nie jest tajemnicą, że tempo pracy Mroza może wkurzać kolegów po fachu. W każdej księgarni, gdzie nie spojrzeć, leżą książki z jego nazwiskiem. W większości domów na półce jest przynajmniej jedna powieść, a w telewizji „leci” Chyłka z Magdaleną Cielecką w roli głównej. „Środowisko literackie jest bardziej skore do wyrażania opinii o kolegach po fachu niż inne. Wystarczy przypomnieć sobie konflikty między Hemingwayem i Faulknerem, Trumanem Capote i Vidalem albo Koontzem i Kingiem. Jakaś doza zawiści pewnie występuje i u nas, ale wydaje mi się, że nie większa niż w innych krajach”.
I deklaruje: „Zwolnię dopiero, kiedy zacznie mi brakować pomysłów. Tak naprawdę to jedyne, co się liczy – jeśli kłębią mi się w głowie idee, z których może powstać dobra powieść, siadam i podejmuję próbę. Czasem kończy się sukcesem, czasem po kilkudziesięciu stronach okazuje się, że nic z tego nie będzie. Biorę się więc do kolejnego pomysłu. Chcę opowiadać historie i dopóki będę miał ich pod dostatkiem, dopóty będę je spisywać”.