Reklama

Urodził się w Polsce, w Kielcach, ale większość życia spędził za granicą. Rafał Olbiński mieszkał w Paryżu, Nowym Jorku, trochę na Martynice. W wywiadzie dla VIVY! mówił: „Kiedyś byłem potwornie nieśmiały. Dopóki nie wyjechałem do Nowego Jorku i musiałem nagle skonfrontować się z życiem na obczyźnie. Dowiedziałem się, że jestem twardy, że potrafię przeżyć wszelkie niepowodzenia, że się tak łatwo nie poddaję. I że mam siłę przebicia i upór. Będąc w Polsce nie miałem zielonego pojęcia, że mam takie cechy. Tutaj żyłem w kokonie wygody, środowiska, rodziny. A tu nagle znalazłem się twarzą w twarz z wielkim Nowym Jorkiem. I wiedzą, że nikt mi nie pomoże, że muszę sam walczyć nie tylko z tym miastem, ale z potwornymi kompleksami - katolicko - nacjonalistycznymi. Kompleksami człowieka z małego kraju, nauczonego, żeby przypadkiem o sobie dobrze nie mówić, nie przepychać się, bo jak jestem wartościowy to i tak się na mnie poznają. Takie pierdoły mama kładła mi do głowy. Walcząc ze stereotypami o Polakach, które mnie potwornie wkurwiały, wyrobiłem sobie kolejny kompleks, tym razem kompleks wyższości. Spotykałem znanych tego świata, ściskałem rękę Giulianiemu. I to mnie z kolei nauczyło arogancji, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nazwijmy to pewnością siebie”.

Reklama

Czytaj też: Malarz Rafał Olbiński stworzył scenografię do Czarodziejskiego fletu Mozarta!

materiały prasowe

Fot. Dostępna tożsamość, 2020

Rafał Olbiński o powrocie do Polski

Dlaczego więc wrócił do Polski? Twierdzi, że przyjechał za córką Natalią (która choć urodzona w Nowym Jorku, postanowiła pomieszkać w rodzinnym kraju ojca), po to, żeby jej pilnować, bo: „Zawsze dobrze jest mieć oko na najbliższych. A przez ocean jest trudniej”.
Nie chciał być też jedynie cegiełką w wielkim Nowym Jorku: „Było też kilka innych powodów. Między innymi znużenie Nowym Jorkiem. Mieszkałem tam 33 lata, szmat życia. Nigdzie indziej nie zagrzałem miejsca tak długo. I bałem się, że już tam zostanę i będę częścią tego miasta, jedną z wielu milionów cegiełek. A generalnie mam awersję do bycia cegiełką. W związku z tym postanowiłem wrócić. Niedawno po raz pierwszy pojechałem do Nowego Jorku jako turysta. Pierwszy raz nie byłem częścią tego miasta, jednym z tych biegnących ludzi. Zacząłem odkrywać rzeczy, których nie odkryłem gdy mieszkałem tam na stałe”.

Okładki Newsweek, Times, der Spiegel

Jest sławny. Jego plakaty, okładki amerykańskiego Newsweeka, Timesa czy Der Spiegel znane są na całym świecie, ale mówi, że nie lubi słowa „sławny”, bo wtedy od razu przychodzą mu na myśl słowa Francisa Bacon: „Sława jest jak rzeka, która wynosi na wierzch przedmioty lekkie, i wydęte, a zatapia ciężkie i solidne”. „I jak to sobie przypominam, to natychmiast zaczynam się bać”, śmieje się.

„Przyjechałem do Nowego Jorku nie znając języka i nie mając żadnych znajomości. Powoli budowałem swoją pozycję. To ma cenę. Miałem wybór - albo zostanę przeciętnym designerem, który utrzyma rodzinę na średnim poziomie, albo się poświęcę i postaram się dostać do najwyższej ligi. Wybrałem oczywiście to drugie”.

Czytaj też: Marka Misbhv zaprosiła do współpracy artystę Rafała Olbińskiego!

materiały prasowe

fot. Oko meduzy, 2015

Wystawa na 50-lecie pracy

Rafał Olbiński w ubiegłym roku świętował 50 lat pracy twórczej. Niestety z powodu pandemii nie mógł uczcić tego wydarzenia żadną wystawą, dlatego teraz zaprasza do rodzinnych Kielc, gdzie będzie można zobaczyćm.in. wczesne prace artysty – projekty okładek czasopism oraz ilustracje do artykułów różnych periodyków z lat 70. i 80. XX wieku. Będą to m.in. okładki polskiego pisma muzycznego „Jazz Forum”, gdzie przez około dekadę Olbiński odpowiedzialny był za szatę graficzną całości.
Serdecznie zapraszamy na wystawę (1 lipca – 31 października 2021 Dawny Pałac Biskupów Krakowskich)
i załączamy wywiad Katarzyny Przybyszewskiej–Ortonowskiej z artystą, w którym opowiedział o swoim epizodzie paryskim.

materiały prasowe

Rozmowę opublikowano w VIVE! nr.8/2015:

Jak mawiał Gustaw Flaubert: „Dobrze, że znów zobaczyłem Paryż”.
Pochylamy się nad kieliszkami w restauracji na placu Madeleine. Kuchnia już zamknięta, jak to w Paryżu. Pozostaje wino i wyobraźnia. „W Paryżu dobrze byłoby mieć trzy życia”, zaczyna Rafał. „W jednym malować, patrząc na paryskie dachy, w drugim pisać, przesiadując przy stolikach paryskich kawiarni, w trzecim, wdychając zapach miasta miłości, podawać pięknej kobiecie co rano kawę do łóżka”.
W Paryżu wszystko jest możliwe. Wystarczy chcieć.
W 1967 roku, kiedy przyjechał tu pierwszy raz, Paryż wyglądał jak z czarno-białych pocztówek. Miał w kieszeni 100 franków i zmiętą kartkę z adresem, gdzie na chwilę mógł się zatrzymać. I choć spędził tu wtedy jedynie kilka miesięcy, mówi, że to Paryż go ukształtował, zmienił, nauczył, kim chce naprawdę być. Czy gdyby wtedy nie pojechał do Paryża, zostałby malarzem? Czy gdyby kilkanaście lat później Paryż go nie odrzucił, on z kolei sam nie porzuciłby malarstwa na rzecz drugiej pasji – architektury? Znaki zapytania, niedopowiedzenia, nieoczekiwane zwroty akcji. W tle wielkie piękno niezwykłego miasta.
Zamknięty, hermetyczny Paryż zawsze stawiał przed nim wyzwania i granice. Choć dzieła Rafała Olbińskiego wiszą w Bibliotece Kongresu w Waszyngtonie, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Toyamie, Suntory Museum w Osace czy Carnegie Foundation w Nowym Jorku, Paryż pozwolił mu dotychczas na jedną wystawę. Choć jego plakaty zdobyły setki nagród na największych światowych konkursach, Paryż przyznał mu dotychczas tylko jedną nagrodę. Mierzą się więc ze sobą. Boksują. Przeklęci kochankowie.
Miłość i nienawiść. Jak w Paryżu.
Tworząc obrazy, dąży do nieśmiertelności. W życiu ceni wolność, w świecie jego piękno. Kiedy opowiada, czego nauczył go Paryż, śmieje się sam z siebie. Prawie 50 lat później wszystko wygląda inaczej.

Kiedy proponowałam Ci wspólną podróż Twoimi śladami, nawet przez myśl mi nie przeszło, że wybierzesz inne miasto niż Nowy Jork…

Bo to była naturalna myśl. I też moja pierwsza. Spędziłem w Nowym Jorku 33 lata. Nie wiem, czy najważniejsze, ale najbardziej owocne dla mnie jako artysty. A jako człowiek tam właśnie odkryłem w sobie coś, z czego wcześniej nie zdawałem sobie sprawy. Zrozumiałem, że się niczego nie boję. Że mam siłę i cywilną odwagę, żeby zawalczyć o siebie i swoje miejsce. Bo zacząłem, jak każdy emigrant, w strachu, że nie przeżyję albo że będę musiał robić coś, co na zawsze uczyni mnie człowiekiem dziesiątej kategorii. Tymczasem w kilka miesięcy po przyjeździe do Nowego Jorku zacząłem współpracę z najlepszymi i najważniejszymi magazynami na świecie, moje ilustracje spodobały się, a ja szybko wskoczyłem na finansowy pułap, który pozwolił mi dobrze i godnie żyć. Ot, przypowieść o człowieku zaplątanym w historię, bo przecież przyjechałem do Stanów w 1981 roku. Zaraz potem wybuchł stan wojenny i zostałem z biletem w jedną stronę. Wrócić czy zostać? Jak wrócę do Polski, to już nie wrócę do Ameryki. Jak teraz zostanę w Ameryce, to powrotu do Polski nie mam. Decyzje, które twojemu pokoleniu nie mieszczą się w głowie. A my je przeżywaliśmy…

Dlatego nadal nie rozumiem, dlaczego teraz siedzimy w Paryżu?

Bo wolałem ci namalować inną opowieść. O chłopaku z komunistycznej Polski, który odkrył, że za żelazną kurtyną istnieje prawdziwy świat. Świat pełen radości, kolorów, przyjemności. Świat, w którym wszystko jest możliwe.

Opowiedz mi więc coś o tym chłopaku.

Urodził się pod koniec wojny w Kielcach, jako najstarszy z siedmiorga rodzeństwa. Dorastał w zapyziałym miasteczku, gdzie wciąż unosił się duch Klerykowa, żywcem wyjętego z literatury Żeromskiego. Jako dziecko zwykle bawił się w partyzantów, dzięki Bogu nie trafił w lesie na bombę, jak wielu chłopców w tamtym czasie. Między 15. a 17. rokiem życia przeczytał prawdopodobnie wszystko, co było wydrukowane w Polsce. Gdzieś w encyklopedii trafił na hasło „nobliści” i tym kluczem szukał dostępnej literatury. Kipling, Rolland, Shaw, Mann, Faulkner, Heming-
way, Camus… Uciekał w ten świat i to mu zresztą zostało do dziś.

Naprawdę? Teraz też uciekasz w świat literatury, sztuki?

Raczej szanuję zdobycze przeszłości. I lubię na nich opierać sens swojego istnienia. Drażnią mnie ci, którzy drwią z tego, co było, i wciąż rozpętują kolejne kulturalne rewolucje. A jak spojrzeć realnie, to na przestrzeni kilku wieków ludzkość, poza elektroniką, nic nowego nie wymyśliła.

W 1960 roku ten chłopak, czyli Ty, zaczyna studia na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej…

Warszawa otworzyła mi nowe możliwości. Przez pierwsze lata prawie nie studiowałem. Nie było czasu. Co wieczór balanga, alkohol, ciekawi ludzie. Pętałem się na marginesach życia Cybulskiego czy Polańskiego, szczęśliwy, że mogę chłonąć chociaż odpryski z ich artystycznego świata. Byli jak kolorowe motyle w szarym roju much. Różowe lambretty, pasiaste spódnice długonogich dziewczyn, ciemne okulary Cybulskiego – też chciałem takie mieć. Do tego wódka w Kameralnej, zakazane filmy, jazz i przemycane z Zachodu magazyny… Trochę na drugim planie moi koledzy z architektury, profesorowie, którzy zachodzili w głowę, jak w soc-
realizmie opowiadać o renesansie, i pierwsze symptomy gierkowskiej epoki… W tym wszystkim krążący na wydziale paryski mit…

Paryski mit?

Przedwojenni profesorowie wspominali paryskie wyjazdy i kontakty. Kilku z nich tam zostało i odniosło naprawdę spektakularny sukces. Mity nie były bez pokrycia. Każdy student Wydziału Architektury robił więc wszystko, by tam pojechać na wakacje. A ci, którym się udało, wracali odmienieni. Ubrani zupełnie inaczej: garniturki ze sztruksu, sweterki w serek, kolorowe skarpetki i mokasyny. Prawdziwe rajskie ptaki. I te rajskie ptaki opowiadały, co ciekawego można zobaczyć w takim Paryżu. Jakie piękne budynki, jaka architektura, cud nad cudy – wieża Eiffla… Co, my powojenne dzieci, mogliśmy przecież widzieć? Podnoszącą się z ruin i kolan Warszawę? Socrealistyczne „piękno” Nowej Huty?

Słuchałeś więc tego i…

…i kombinowałem, jak urwać się do tego Paryża. Wielu zresztą przede mną o tym myślało. Coś jest takiego w polskiej mentalności, że Paryż jest przedsionkiem do wielkiego świata. Pierwszym jego przystankiem. Przez wieki kto miał coś do powiedzenia, chciał czy nie chciał jechał do Paryża. Mickiewicz, Słowacki, Maria Skłodowska, Tamara Łempicka, Balthus… Nawet Wokulski z „Lalki” spieprzył do Paryża. Nikt nie chciał siedzieć w tym zaścianku świata. Woleli jechać tam, gdzie działy się rzeczy, gdzie były otwarte możliwości, gdzie horyzont nie miał granic.

Ale to nie było takie proste!

Trochę się nachodziłem, zanim jeden z kolegów załatwił mi tak zwane zaproszenie. I na to zaproszenie mogłem dostać paszport i wizę wakacyjną. Boże, jak pomyślę o sobie z tamtego okresu… Francuski znałem słabo, po angielsku parę słów, po niemiecku fragment wiersza Heinricha Heinego „Die Lorelei”, co mi się oczywiście w Paryżu nie przydało. Pieniędzy nie miałem, bo wymienić przecież nie można było. Zresztą moje stypendium wynosiło 600 złotych. Ktoś mi poradził, by w Cepelii kupić sznurek bursztynów, bo to się dobrze sprzedaje w Paryżu. Ktoś inny polecił wziąć kabanosy do walizki, na pierwszy głód i wszelki wypadek. Na kartce miałem zanotowany adres kolegi, gdzie mogłem przenocować. Do dziś pamiętam go dokładnie: Rue Richepanse 17. Trzymałem kartkę w kieszeni i raz po raz sprawdzałem, czy jej nie zgubiłem.

Jak się dostałeś do tego Paryża?

Inny kolega, syn jakiejś ważnej osoby, miał samochód. Jako jeden z niewielu w Warszawie. To był mały morris, w którym ostatecznie pojechało pięcioro wariatów – nas dwóch i na tylnym siedzeniu trzy stłoczone studentki historii sztuki. Walizki wrzuciliśmy na dach i obwiązaliśmy sznurkiem, żeby nie spadły. Pierwszy przystanek – Strasburg. Wspominałem to z rozrzewnieniem kilka lat temu, gdy miałem wystawę w Parlamencie Europejskim w Strasburgu. I na uroczystej kolacji, gdzie szampan lał się strumieniami, przypomniałem sobie, jak wtedy, w 1967 roku, w Strasburgu właśnie, przeżyłem swoje pierwsze rytualne picie coca-coli. Zapłaciłem za nią połowę pieniędzy, jakie w ogóle miałem. Ale musiałem spróbować… Bo czym była coca-cola dla młodzieży zza żelaznej kurtyny? Napojem bogów i wybrańców. Zakazanym owocem zgniłego Zachodu. Myślałem, że jak ją wypiję, wyrosną mi skrzydła albo doznam jakiegoś olśnienia. Szczęśliwy, mocno ściskałem w dłoni zakupioną butelkę. Otwierałem z nabożeństwem. Napój bogów okazał się ciepłą, przesłodzoną, lepką lurą. Byłem zaszokowany. „Tak smakuje coca-cola? To niemożliwe!”. Nie dopiłem. Butelkę wyrzuciłem do kosza na śmieci. Od tamtego czasu, a minęło już tyle lat, nie tknąłem coca-coli. Tak to bywa, gdy rzeczywistość mierzy się z mitem.

Paryski mit też runął, gdy już wjechaliście Waszym morrisem na ulice Paryża?

O nie… Paryż wyglądał lepiej niż na pocztówkach. Miałem się jednak o tym dopiero przekonać, bo dotarliśmy wieczorem, wykończeni po podróży, niewiele byliśmy w stanie dostrzec. Podrzucili mnie pod mój adres, a ja stanąłem jak wryty pod pięknymi drzwiami okazałej kamienicy. W Warszawie wszystkie drzwi do klatek miały wybite szyby, a klatki były odrapane. A tu stiuki na sufitach, kryształowe żyrandole i kandelabry, wyszywane dywany, mosiężne, wyszorowane klamki. Elegancki konsjerż uśmiechnął się przyjaźnie i zapytał po francusku: „Pan do kogo?”. Wyciągnąłem z kieszeni zmiętą kartkę z nazwiskiem kolegi. Uśmiech szybko zniknął mu z twarzy: „Wejście od podwórza”. Wdrapywałem się z walizką po krętych wąskich schodach na siódme piętro. Już myślałem, że złapałem Pana Boga za nogi, a tu dupa, won, wejście dla służby. Mansarda, w której mieszkał Jacek, bo tak miał na imię mój kolega, była niewiele większa od małej kuchni i miała jedno okno. Spaliśmy razem w wąziutkim łóżku, przewracając się na komendę na drugi bok. Paryż nie przywitał mnie triumfalnie, ale za to rano zapachniało kawą, Jacek poleciał po świeżą bagietkę i ser. To pierwsze paryskie śniadanie wspominałem potem wielokrotnie… Wydawało mi się, że nic lepszego w życiu nie jadłem. Otworzyłem okno i zatkało mnie z wrażenia. Z jednej strony Ogrody Tuileries, z drugiej piękna perspektywa i widok na paryskie dachy. Wciągnąłem powietrze. Było lato, świeciło słońce, byłem młody i miałem Paryż u stóp. Wszystko się mogło wydarzyć.

I co się wydarzyło?

Rzeczywistość dopadła mnie szybciej niż spełnienie marzeń. Zostało mi w kieszeni 50 franków i trzeba było szukać jakiejś pracy i jakiegoś lokum. U Jacka przecież zatrzymałem się na kilka dni, tak się umówiliśmy. I nagle przypomniało mi się, że kiedy pokazywaliśmy paszporty na granicy niemiecko-francuskiej, zauważyłem, że jedna z owych stłoczonych na tylnym siedzeniu naszego morrisa studentek sztuki urodziła się tego samego dnia, miesiąca i roku co ja. Poczułem, że to znak i postanowiłem się z nią skontaktować. Magda miała już nagraną pracę. Cały dzień opiekowała się pewną starszą panią. Miała też mieszkanie wynajęte przez narzeczonego, który był synem znanego polskiego poety. Miał przyjechać za dwa miesiące i planowali się pobrać w kościele Saint-Sulpice. Kiedy się spotkaliśmy, opowiedziała mi to jednym tchem, ale ze sposobu, w jaki na mnie patrzyła, czułem, że nie jestem jej obojętny. Wielka miłość wybuchła błyskawicznie. Jak to w Paryżu. Nie ma pytań, nie ma planów, nie ma jutra. Jest dziś. Zamieszkałem u Magdy, w mieszkanku niedaleko bulwaru Haussmanna i… już nie musiałem szukać pracy z takim zacięciem. Ona na cały dzień znikała u staruszki, ja znikałem w Paryżu.

Czas na smakowanie Paryża… Na odkrywanie Paryża…

Na zgubienie się w Paryżu… Kto z nas dziś go ma? Chodzimy teraz po Saint-Germain, a ty mówisz, że chciałabyś pożyć jak paryżanka, usiąść rano na kawę w kawiarni, przeczytać gazetę, powłóczyć się po ulicach, pójść nad Sekwanę… Ja wtedy to miałem. Zgubiłem się w Paryżu, chłonąc jego piękno. Nigdy potem nie miałem już czasu, nigdy potem też Paryż nie był dla mnie tak świeży, nowy, pierwszy, dziewiczy. Wyobraź sobie, czym jest dla studenta architektury oglądanie tych wszystkich pięknych zabytków. Kilometrami na nogach przemierzałem to miasto szlakiem kościołów, muzeów, wyczekując dni, kiedy będzie można wejść za darmo. Odkrywałem polskie znaki w Paryżu. Czy ktoś w ogóle wie, że w kościele Saint-Germain jest ołtarz, w którym spoczywa serce polskiego króla Jana Kazimierza? Do dziś lubię tam wstąpić i pokontemplować przeszłość. Niestety, moje odkrywanie Paryża musiało się skończyć z przyczyn prozaicznych.

Pieniądze czy kobieta? Bo w życiu podobno wszystko rozbija się albo o kobiety, albo o pieniądze.

I pieniądze, i kobieta. Magda szybko zorientowała się, że jednak woli wyjść za mąż za syna poety niż utrzymywać takiego nieroba jak ja. On wrócił, a ja zostałem bez mieszkania, pieniędzy i bez Magdy. Przeżyłem to rozstanie, choć ponoć w Paryżu ludzie łatwiej się zakochują i łatwiej podnoszą po zdradzie. Miłość tu można spotkać na każdym rogu ulicy, a życie nie znosi próżni. Jej ślub w kościele Saint-Sulpice odbył się, jak odbyć się miał, a ja zrozumiałem, że w życiu piękne są tylko chwile. Znów zamelinowałem się u Jacka, ale znalazłem pracę. Ktoś mi podpowiedział, że jest posada nocnego recepcjonisty w hotelu Deux Continents na rue Jacob. Hotel był własnością dwóch miłych starszych pań, którym widocznie spodobałem się mimo moich językowych braków. I tak następne dwa miesiące spędziłem, stróżując nocami. To jedno łóżko u Jacka „pracowało” więc 24 godziny. Kiedy ja pracowałem w nocy, on spał, wracałem po nocy, on wychodził do pracy. Czasem, gdy nie chciało mi się kłaść do łóżka, w pierwszej otwartej piekarni kupowałem bagietkę z serkiem, w sklepie obok butelkę taniego wina – do dziś pamiętam, kosztowało jednego franka – i szedłem nad Sekwanę. Co się tam działo! Setki młodych ludzi z całego świata robiło dokładnie to samo co ja. Pili wino od rana, jedli bułki, bo na to pewnie tylko było ich stać, patrzyli na mapy miasta, rozmawiali o sztuce, o życiu, o przyszłości. Patrzyłem na wodę i zadawałem sobie pytania: „Kim jestem?”, „Kim chcę być?”, „Czy na pewno chcę jako przyszły architekt projektować betonowe bloki?”, „A może powinienem robić coś innego?”. Wtedy w Paryżu w księgarniach przeglądałem ilustrowane pisma, coś w rodzaju słynnego ostatnio „Charlie Hebdo”. A może rysunek to jest moja droga? Może malarstwo, myślałem, oglądając obrazy w muzeach. Tymczasem zbliżał się termin powrotu. Wiza się kończyła.

Odważyłeś się zostać?

Nie wiem, czy w ogóle chciałem zostać. Chciałem raczej nauczyć się życia w Paryżu, poszukać siebie, znaleźć swoją drogę. Wizę udało się przedłużyć o kilka miesięcy, co pozwoliło mi odetchnąć z ulgą, bo ktoś mi nawciskał do głowy, że kiedy zostanę tu bez wizy, na pewno zastrzelą mnie komunistyczni tajniacy. Tymczasem stróżowałem w Deux Continents, podrywając jednocześnie mieszkającą tam Żydówkę z Nowego Jorku, Sarę. Ponieważ miałem klucz do barku, kiedy nikt nie widział, popijaliśmy wino i dzieliliśmy się swoimi przeżyciami. Nie wiem, dlaczego, może by dodać sobie fasonu, wymyśliłem, że pochodzę ze zubożałego rodu polskich hrabiów. Wojna zabrała nam majątki, domy na Kresach i jedyne, co pozostało, to rodowa biżuteria, którą tu przywiozłem, by sprzedać. Mówiąc to, miałem przed oczami mój kupiony w Cepelii skromny sznureczek tłuczonych bursztynów. Kilka dni później Sara z drżeniem w głosie oznajmiła mi, że uruchomiła kontakty swojego ojca i jego różnych paryskich znajomych i zorganizowała mi spotkanie z panem Cartier, który skupuje starą biżuterię. Wprawdzie nie miałem pojęcia, kim jest pan Cartier – w Polsce nikt przecież nie słyszał o takiej biżuterii – ale i tak włos zjeżył mi się na głowie. Potem, jak już się zorientowałem, kim jest pan Cartier, marzyłem, by nigdy do tego spotkania nie doszło. A jednak… Spotkanie odbyło się w pięknej kamienicy. Wysoka sekretarka w koku i perłach wprowadziła mnie do gabinetu z kryształowymi lustrami. Za wielkim antycznym biurkiem siedział siwy, starszy pan. Przywitał się miło. Popytał o Polskę, o moją architekturę. Z każdą minutą byłem coraz bardziej spocony, licząc, że zapomniał o moim rzekomo rodowym naszyjniku. A jednak nie zapomniał… I kiedy zapytał: „Gdzie ma pan to cudo?”, zbladłem i powolnym ruchem zacząłem wyciągać z kieszeni moje bursztynki. Pan Cartier spojrzał tylko i powiedział: „Nie, nie, takie rzeczy nas nie interesują”. Tu zawiesił głos: „Ale gdyby pan kiedykolwiek potrzebował pomocy w Paryżu, z przyjemnością pomogę”. I dalej poprowadził rozmowę, słowem nie wspominając o mojej kompromitacji. Pomyślałem wtedy: Gdzie ty, marny człowieku z Kielc, pchasz się na te paryskie salony? Czego tu szukasz? Nigdy więcej nie możesz pozwolić sobie na taki wstyd, takie upokorzenie. To była wielka lekcja pokory.

Na Twoim miejscu wrzuciłabym ten sznurek bursztynów do Sekwany.

A ktoś inny pewnie poszedłby go sprzedać pod polski kościół. Ja jednak za nic nie chciałem być małym polskim handlarzem. Dałem więc go w prezencie mamie na Boże Narodzenie. Była bardzo zadowolona. Po tej historii zrozumiałem, że muszę zrobić wszystko, żeby sprostać klasie osób pokroju pana Cartiera, z całym jego obyciem, wiedzą i charyzmą. Lubiłem siadać na Saint-Germain i patrzeć na ludzi w kawiarni Café de Flore czy Deux Magots. Tam odbywał się show. Mężczyźni w garniturach zajeżdżali czerwonymi kabrioletami, kobiety w kostiumach od Chanel zakładały nogę na nogę. Paliły długie papierosy. Wszędzie unosił się zapach drogich perfum. Na moich oczach Paryż puszył się dumnie w swoim pięknie i szaleństwie. To było centrum jego mitologii. Dowiedziałem się, że do Deux Magots przychodzi Pablo Picasso, do Café de Flore – Catherine Deneuve. Zaraz obok było kino. Zabrałem tam Sarę na kilka seansów. Właśnie grali film Claude’a Leloucha „Kobieta i mężczyzna” z Jeanem-Louis Trintignant i Anouk Aimée. Hotel, w którym się spotykali filmowi kochankowie, był zresztą nieopodal na rue Bonaparte. Pięknie było… A wiza znów się

Jednak dokonałeś wyboru.

Wróciłem do Polski, skończyłem studia. Zacząłem rysować, mając w głowie te francuskie rysunki z magazynów. Moje ilustracje zaczęły się pojawiać w „Szpilkach”. Jeszcze jako student wziąłem udział w konkursie na plakat przygotowywany na 100-lecie urodzin Lenina. Zająłem drugie miejsce i wygrałem 15 tysięcy złotych. Przy moim 600 złotych stypendium to była fortuna. Los mi sprzyjał. Pamiętając paryskie klimaty, zmieniłem styl ubierania się, kupiłem pierwszy samochód, zrozumiałem, że żeby w ogóle być, trzeba być kimś. Po epizodzie z architekturą zostałem dyrektorem artystycznym „Jazz Forum”. Jednak ten pobyt w Paryżu spowodował, że już chciałem dalej, już chciałem być częścią tamtego, lepszego świata, w którym nie ma granic, nie tylko w sensie dosłownym, ale i w przenośni. Moja wyobraźnia pracowała, rysowanie stało się pasją. Coś trzeba było z tym zrobić.

I tak uciekłeś do Nowego Jorku…

…który jest zupełnie innym miastem. I ludzie są inni. W Nowym Jorku każdy czuje się jak u siebie. Paryż jest jednak hermetyczny. Pozwala się podziwiać, ale nie każdemu daje zaproszenie, by w nim zaistnieć. Przyjechałem do Nowego Jorku i w kilka miesięcy znalazłem się na szczycie. Do Paryża wracałem jeszcze kilkakrotnie i zawsze, niestety, pokazywał mi drzwi. Cztery lata po tym, jak wyemigrowałem do Ameryki, przyszedł pierwszy kryzys. Był początek czerwca, gorąco. Miałem już wtedy pracownię na 27. Ulicy przy Ósmej Alei. Wyskoczyłem około południa po sandwicza. Szedłem po ulicy, gdy nagle poczułem coś mokrego. Spojrzałem do góry, a tam jakiś człowiek sikał z okna na ulicę. I wtedy pomyślałem: Mam tego dość! Dość tego smrodu, brudu, nowojorskich szczurów i chamów. Jadę do Paryża. Zadzwoniłem do kolegi, który tam zamieszkał i zameldowałem: „Będę za tydzień”.

I wtedy Paryż wydał Ci się inny niż kilkanaście lat wcześniej?

Taki sam, tyle że miałem w końcu pieniądze, by kontemplować jego piękno. Już nie musiałem podziwiać z daleka pięknych kobiet w Café de Flore. Mogłem usiąść, zamówić szampana i obserwować paryżan. Nie ma chyba człowieka na świecie, który nie lubi ich obserwować. To cały rytuał. Zamawiasz kawę czy kieliszek wina, otwierasz gazetę, ale o wiele bardziej cię interesują przechodzący ludzie. Próbowałem wtedy w Paryżu pokazać swoje rysunki w redakcjach francuskich magazynów. W Nowym Jorku miałem okładki w „Time Magazine”, zarabiałem po cztery tysiące dolarów za rysunek, a tu nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Bo nie znałem tego czy tamtego, bo trafiłem do redakcji, a akurat zaczynała się przerwa na lunch. Kontakty z galeriami też nie wypaliły. Po kilku miesiącach uświadomiłem sobie, że nic w zasadzie nie zrobiłem. I tak Paryż na zawsze pozostał dla mnie mitem, a nie konkretem. Choć znów los się mną zabawił, przez Paryż uciekłem od architektury, a zająłem się rysunkiem i Paryż też mógł mnie z powrotem pchnąć w kierunku architektury. Razem z kolegami stanąłem w 1982 roku do konkursu na projekt nowej paryskiej opery. Przegraliśmy z naprawdę gównianym projektem…Sama wczoraj widziałaś.

Coś z architekta Ci jednak pozostało… Wciąż opowiadasz o zabytkach i kamienicach, kościołach i operach…

Bo w Paryżu nie można przejść obojętnie wobec żadnego miejsca i kamienia. Uwielbiałem zawsze włóczyć się po Marais, starej żydowskiej dzielnicy. Dziś już wygląda dobrze, ale pod koniec lat 60. była lekko zaniedbana i wariacka. Pamiętam, jak 14 lipca przypadkiem trafiłem na plac Contrescarpe. Ze zdziwieniem obserwowałem radość paryżan świętujących Dzień Niepodległości. Śmiechy, zabawa, wino. W Polsce Dzień Niepodległości kojarzył się z pochodem, filmem o PRL-u puszczanym w telewizji i zawieszonymi wszędzie flagami. Nie wiedziałem, że aż tak można się cieszyć z tego, że przynależy się do jakiegoś kraju i społeczności…

Cały czas obserwujesz ludzi.

Bo są dla mnie inspiracją. Ładuję akumulatory zawsze i wszędzie. Jednak przyznaję, że Paryż jest dla mnie niezwykłą inspiracją. Mógłbym bez końca opowiadać o rzeczach, które mnie tu zainspirowały, o obrazach, na które mógłbym patrzeć godzinami…

I ciągle mówisz o sztuce. Czy ona zdeterminowała Twoje życie?

Niestety. Byłem trzykrotnie żonaty, mam dzieci, które kocham, ale nigdy nie było to dla mnie najważniejsze na świecie. Rodzinę, dom traktowałem jak bazę, pas ratunkowy. Sztuka to zazdrosna i niewdzięczna kochanka. Która kobieta to wytrzyma?

Opłaciło się?

Nie robię podsumowań. Zawsze miałem w życiu taką idée fixe, by pozostać nieśmiertelnym. W życiu nieśmiertelność to przedłużenie gatunku, w sztuce – stworzenie dzieła, które cię przeżyje. Mówisz: Leonardo da Vinci i widzisz jego freski. Mówisz: Mozart i słyszysz jego muzykę. Czyli dzieło jest ważniejsze niż człowiek.

A sztuka ważniejsza niż biografia.

Coś w tym jest. Dlatego poświęciłem życie, by stworzyć coś, co po mnie pozostanie. Czy się uda, ocenią przyszłe pokolenia. Ale nie myśl, że chcę stworzyć dzieło, które spodoba się wszystkim. Sztuka nie jest demokratyczna. W demokracji najważniejszy jest kompromis, a kompromis w sztuce to przecież nieporozumienie. Dlatego zawsze idę własną drogą i nie oglądam się za siebie.

Jednak mimo że jesteś obywatelem świata, po ponad 30 latach emigracji wróciłeś do Polski.

Bo tu zaczęły dziać się ważne rzeczy. Jesteśmy krajem głodnym sukcesu, rozwijającym się szybciej niż Zachód. Nawet jeśli ten Zachód wciąż gonimy. Dobrze jest być obserwatorem tych zmian. Poza tym jako ktoś, kto pamięta granice, cieszę się, że mogę podróżować po Europie z dowodem. Wczoraj byłem w Warszawie, dziś jestem z tobą w Paryżu, a jutro może polecę do Wiednia.

Jaką drogę przeszedłeś od tego chłopca, który w 1967 roku wybrał się do Paryża zobaczyć świat?

Wtedy byłem znakiem zapytania. I ten znak zapytania chciał się odkształcić w wykrzyknik. Wielu rzeczy nauczył mnie Paryż, ale jednej, może najważniejszej: Jak to cudownie, że nie wiemy, co nas czeka za zakrętem.

Co byś stracił w życiu, gdybyś wtedy nie pojechał do Paryża?

Nie byłbym malarzem. Ale gdybym z drugiej strony wygrał konkurs na projekt opery, może wróciłbym do architektury. Kocham Paryż za nieprzewidywalność, za szaleństwo. Za to, że jedziesz tam i za każdym razem masz ochotę zmienić swoje życie.

Kim więc będziesz chciał zostać po tej naszej wizycie?

Może pisarzem… Wyobraź sobie. Siedzisz w kawiarni z kieliszkiem wina, skrobiesz arcydzieło na serwetkach. Albo pijesz calvados, jak Ravic, bohater „Łuku Triumfalnego” Ericha Marii Remarque’a. Czego więcej potrzeba do szczęścia?

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama