Reklama

Kiedyś Przemysław Kossakowski był nauczycielem plastyki, malował, miał nawet swoje wystawy. Co więc się stało, że rzucił to wszystko. Czy u tego nie brakuje? I czego w związku z tym nauczył się od uczestników programu, którego jest gospodarzem "Down the road".

Reklama

Znamy Cię jako pana z telewizji. A Ty wcześniej uczyłeś plastyki i malowałeś.

To było kiedyś. Teraz już nie maluję i to wzbudza we mnie pewien żal. Mam jednak tyle zobowiązań, że nie jestem w stanie robić tego regularnie. A w procesie tworzenia jest to bardzo ważne. Nie da się tworzyć sztuki na ćwierć etatu. A szkoda, bo akt kreacji jest rzeczą, która uszlachetnia człowieka. Niestety, złożyłem malarstwo na ołtarzu kariery zawodowej. Oczywiście robię inne wspaniałe rzeczy i ta świadomość mi pomaga, ale to, że nie mam czasu na malowanie, bo pracuję w mediach, jest dla mnie zawstydzające.

Nie malujesz tylko z braku czasu?

Już wcześniej dopadła mnie niemoc twórcza. To zdarzyło się po wernisażu mojej wystawy. Wyszedłem z niego i wyświetliła mi się w głowie myśl, że chyba się wypaliłem. Obezwładniła mnie, bo wiedziałem, że to jest prawda. Czułem, że maluję automatycznie, że nie mam już tej ekscytacji, która towarzyszyła mi kiedyś. Przeżyłem wstrząs, ale z czasem pogodziłem się z tym i po prostu przestałem malować.

Malarstwo jednak nadal jest Ci bliskie. Podobno lubisz flamandzkie?

Mówiłem też, że lubię balet i boks (śmiech). A wiesz dlaczego? Gdy zaczynałem pracę w mediach, byłem na tyle egzotyczny, że przeciętnie raz na kwartał ktoś prosił mnie o napisanie czegoś o sobie. W pewnym momencie zacząłem wymyślać dziwne rzeczy, żeby trochę urozmaicić mój życiorys.

Kłamałeś?

Nie kłamałem, ale też nie do końca mówiłem prawdę. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, że kłamstwo jest jedną z norm, która determinuje nasze życie. Ale od uczestników programu „Down the Road” nauczyłem się, że cudownie jest mówić prawdę. To oni pokazali mi, że zasady są ważne. I że bycie szczerym nie jest takie groźne i karkołomne, jak się czasem wydaje. Boimy się prawdy, bo cały czas kalkulujemy i szacujemy, jaki może być wynik tej szczerości.

Co sobie wykalkulowałeś, mówiąc, że lubisz malarstwo flamandzkie?

W tym przypadku nic. Lubię. Nawet jestem fanem, ale nie jestem znawcą.

Czymś zastąpiłeś malowanie?

Wtedy, w zakresie działalności artystycznej – niczym. Kiedy zrozumiałem, że jestem artystą, który właściwie nie ma nic do powiedzenia, postanowiłem zamilknąć. Chciałem być uczciwy wobec siebie i innych. Równolegle zaczął się jeden z najbardziej frustrujących okresów w moim życiu. Nie miałem żadnej perspektywy zawodowej. Życie osobiste też pozostawiało wiele do życzenia. Tracąc tę ostatnią iskrę żaru, która mnie niosła, poczułem się pogubiony i zawieszony. Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić.

To wtedy „nie istniałeś”? To Twoje własne słowa.

W jakimś sensie tak. Miałem takie okresy w życiu, w których po prostu zastygałem. Ostatnio to przytrafiło mi się jakieś cztery lata temu.

Co się wydarzyło?

Po prostu poczułem, że muszę coś zmienić w życiu. Nie wiedziałem jak. Zareagowałem więc instynktownie, w najprostszy sposób. Uciekłem. Spakowałem rzeczy, wynająłem dom na Podlasiu i zupełnie sam przemieszkałem tam rok.
Oczywiście prowadziłem regularne życie zawodowe – przyjeżdżałem do Warszawy albo jechałem na plan, ale potem zaszywałem się w mojej głuszy. Jeżeli zapytałabyś mnie, co robiłem przez ten czas, miałbym kłopot, żeby odpowiedzieć.

Nie mogę nie zapytać… Co robiłeś?

Głównie siedziałem i gapiłem się na podwórko.

I tak cały dzień?

Aż tak to nie, ale miewałem długie momenty takiej dziwnej kontemplacji. Nie malowałem, nie rysowałem, nawet nie czytałem. Mam wrażenie, że tak po prostu tkwiłem. Można powiedzieć, że też w jakimś sensie nie istniałem.

Reklama

Cały wywiad z Przemysławem Kossakowskim w nowej VIVIE! od 11 lutego w punktach sprzedaży w całej Polsce i w formie e-wydania na hitsalonik.pl.

Mateusz Stankiewicz/SameSame
Reklama
Reklama
Reklama