Reklama

Reklama

Jeden z najbardziej utalentowanych polskich kompozytorów, który zrobił wielką karierę w Mieście Aniołów. Za swoją wspaniałą muzykę był wielokrotnie nominowany do prestiżowych nagród Grammy i Emmy. Ze swoim przyjacielem z dzieciństwa, reżyserem Borysem Lankoszem założył się, który z nich pierwszy zdobędzie Oscara. Abel Korzeniowski śmieje się, że byłby to najciężej zarobiony dolar w jego życiu.

Tylko w VIVIE! opowiada o swoim życiu w Los Angeles, współpracy z Madonną, Tomem Fordem i niezwykłej więzi jaka łączy go od ponad 20 lat z żoną Miną.

Wywiad z Ablem Korzeniowskim

- Co napędza młodego, utalentowanego mężczyznę, który wsiada z żoną do samolotu, z biletem w jedną stronę, do obcego Los Angeles?

Niewiedza. I idealistyczna pogoń za marzeniami. Bardzo wierzyliśmy z Miną w to, że lepiej ponieść porażkę niż nie spróbować. Dla mnie to było zaczynanie po raz drugi od zera. Miałem wtedy 33 lata i dobrze rozwijającą się karierę w Polsce. Na tyle dobrze, że czuliśmy się tutaj bezpiecznie. Ale tylko tyle. Jak sobie wyobraziłem siebie za pięć lat, to miejsce, które sobie wyobraziłem było bardzo bliskie tego, gdzie jestem. Czyli nadal stabilne, może ciut bardziej stabilne ale bez żadnych fajerwerków. Natomiast w Los Angeles nasze życie kompletnie się zmieniło.

- Bał się Pan?

Z dzisiejszego punktu widzenia wyjazd w takich warunkach, czyli bez żadnego filmu, który tam na mnie czekał, bez czegokolwiek uznałbym za bardzo ryzykowny. Wyjechaliśmy z czterema walizkami, na początku mogliśmy się zatrzymać u naszych przyjaciół z Krakowa, żeby mieć chwilę na poszukanie mieszkania. Mieliśmy pieniądze wyliczone na jakieś pół roku, ale takiego życia z ołówkiem w ręku. Z zakupami w sklepie „99 centów”. Musieliśmy kupić każdą łyżeczkę, każdą rzecz do domu. Plus samochód na starcie, który kosztował dwa razy więcej niż planowaliśmy, bo okazało się, że za kwotę, jaką założyliśmy były same rzęchy. I w zasadzie przez pół roku byłem bez pracy.

- Co Pan robił?

To była taka naprawdę walka o przetrwanie, na zasadzie robienia wszystkiego, co się da. Łącznie z pójściem do kina, gdzie był festiwal jakiś filmów. Starałem się przełamać nieśmiałość i rozmawiać z ludźmi, bo a nuż uda się kogoś spotkać. Akurat wtedy poznałem syna Sylwestra Stallone, nawet mieliśmy w planach jakąś współpracę, czyli gdzieś to - teoretycznie- mogło zaowocować, ale niestety zmarł parę lat temu. Podstawowy sposób w jaki kompozytor dostaje w Los Angeles pracę, to jednak przez agentów.

- Ale Pan przecież miał agenta.

Tak. Nawet załatwił mi ważne spotkanie na dzień po naszym przylocie. Tylko, że ja miałam wielki jet lag, czułem się źle, a to było moje pierwsze zetknięcie z profesjonalnym angielskim. Nie łapałem szybkich odniesień, bo to jest jednak kompletnie inny poziom rozmowy niż towarzyska pogawędka. Byłem oszołomiony. I to spotkanie poszło koszmarnie.

- Wychodząc ze studia, już Pan czuł, że nic z tego nie będzie?

Byłem zbyt śpiący, żeby o tym myśleć. Było mi wszystko jedno. Ostatecznie film dostał inny kompozytor, po czym minęło pół roku i okazało się, że ta współpraca im nie wyszła. Wtedy producenci z HBO ponownie wrócili do mnie. W momencie kiedy wpadłem już w totalny popłoch, bo na koncie mieliśmy z Miną niemal zero środków, dostałem swój pierwszy czek, z którego zresztą większość pieniędzy wydałem na nagranie muzyki. To był „The Half Life of Timofey Berezin”, mój debiut w Hollywood, który rzeczywiście bardzo mi pomógł i otworzył drogę dalej.

- Dzięki niemu Pana muzyka dotarła do Toma Forda.

Edytorka, która pracowała przy tym filmie dla HBO podsunęła Tomowi płytę z moją muzyką i coś tam w nim „kliknęło”. To było tyle. Potem zrozumiałem, że Tom jest człowiekiem absolutnie odpornym na wszelkie zewnętrzne sugestie. W momencie, kiedy podejmie decyzję i jest przekonany, że to jest to, nie ma mowy, żeby ktoś go od tej decyzji odwiódł: „Słuchaj, ale to jest nowy kompozytor. Masz tu tylu już sprawdzonych do wyboru...”. Nie zmienił zdania. Umówiono nas na spotkanie. To był jakiś piątek, usłyszałem od agenta: „Jutro masz spotkanie z Tomem Fordem”.

- Przychodzi Pan i… ?

Przychodzę, Tom się ze mną wita w drzwiach i mówi: „O, pięknie pachniesz” (śmiech).

- Czym Pan pachniał?

Nie mam pojęcia (śmiech). I to było wejście w inny świat. W świat, w którym każdy szczegół ma sens, jest przemyślany i tworzy w jakiś sposób rzeczywistość. Pamiętam na samym środku recepcji w jego biurze był piękny akt. To było zdjęcie. Pierwsze zaskoczenie, myślałem, że to jest akt kobiecy, a był męski. Postać leżąca, heterogeniczna. Niesłychanie wysublimowane, czyste piękno. Ten świat, jeszcze bardziej wzmocniony, zobaczyłem potem w jego filmie. Estetyka Toma Forda jest dla mnie nowym ekspresjonizmem filmowym. Każdy moment jest nasycony i ma bardzo wiele pokładów.

Reklama

Zobacz także: Elton John o znanym Polaku: „Jestem dumny, że mogę być jego przyjacielem” O kim mowa?

Reklama
Reklama
Reklama