Reklama

On jest światowej sławy tenorem. Zabiegają o niego dyrektorzy największych oper – od mediolańskiej La Scali po nowojorską Metropolitan Opera. Ona wszystko podporządkowała karierze męża. Katarzyna Bąk-Beczała i Piotr Beczała opowiedzieli, czy żyją tylko muzyką, czy udało się stworzyć matematyczny wzór na karierę i jak to jest występować przed… zamaskowaną publicznością.

Reklama

Piotr Beczała i Katarzyna Bąk-Beczała: historia miłości

Światowej sławy tenor Piotr Beczała mówi o sobie, że z wyboru i przekonania jest kosmopolitą. Nie ma jednego miejsca, które nazwałby domem, bo bez przerwy podróżuje pomiędzy najsłynniejszymi scenami operowymi świata. Ma apartamenty w Wiedniu, Zurychu, Nowym Jorku i swój azyl – dom w Beskidach. Żyje na walizkach, ale na szczęście nie podróżuje sam.

Wszędzie towarzyszy mu żona Katarzyna, mezzosopranistka, która zamiast kariery wybrała życie u boku męża: „Wiem, w czym jestem dobra, a dobra jestem w byciu żoną”, mówi. Nam opowiedzieli, jak to się stało, że chłopak z technikum stał się gwiazdą w Metropolitan Opera w Nowym Jorku, Staatsoper w Wiedniu czy La Scali w Mediolanie i co po godzinach robi słynny tenor. I jaką rolę w tym wszystkim pełni jego żona.

Spełnił Pan swoje wielkie marzenie i usiadł za kółkiem legendarnego samochodu Aston Martin. Czuł się Pan jak James Bond?

Piotr: Lepiej, bo to nie był samochód Jamesa Bonda, tylko zwycięzca wyścigu Le Mans w 1959 roku wart cztery miliony euro.

Towarzyszyły Panu wielkie emocje?

Piotr: Wszystko mi drżało, bo tam jest tylko silnik, koła i parę blach, więc wytrzęsło mnie na alpejskich drogach (śmiech). Tak naprawdę to drżałem jeszcze parę godzin po wyjściu z niego. To było kosmiczne przeżycie!

Pani też kocha stare auta?

Katarzyna: Od kiedy w naszym garażu znalazł się oldtimer. Wcześniej stare auta zupełnie mnie nie interesowały. Teraz jestem zakochana w naszym zielonym potworze. Pamiętam, jaki mąż był szczęśliwy, gdy po kilku latach restaurowania odebrał w końcu tego swojego jaguara. Cieszył się jak mały chłopiec, który dostał wymarzoną zabawkę. To samo obserwowałam ostatnio, gdy wsiadał do astona martina. Był ogromnie podekscytowany. Z przyjemnością patrzyłam na jego euforię.

A przecież na letni festiwal operowy w Lech przyjechaliście z innych powodów niż wycieczka starymi autami. Ludzie sobie wyobrażają, że dla światowej sławy tenora liczy się tylko śpiew, przedstawienia, próby. A widzę, że Pan lubi też bardziej przyziemne rzeczy.

Piotr: Trudno powiedzieć, że przyziemne, ale na pewno przyjemne (śmiech). Tę przejażdżkę tak naprawdę zawdzięczam koronawirusowi. W tym czasie powinienem być w Peraladzie w Hiszpanii, gdzie miałem debiutować w roli Radamesa w „Aidzie” Verdiego. Niestety, festiwal został odwołany z uwagi na pandemię. Ale tak jest w moim życiu, że jak jeden projekt upada, pojawiają się nowe. Gdyby nie ta sytuacja, nigdy nie zaśpiewałbym w Lech i nie miałbym okazji spełnić jednego ze swoich największych marzeń.

Katarzyna: Gdy ogłoszono stan pandemii, myśleliśmy, że spędzimy czas w naszym domu w Beskidach. Na początku wydawało się, że będziemy tam długo, ale Piotr szybko zaczął dostawać coraz więcej propozycji.

Piotr: Okazało się, że w czasie pandemii jestem bardziej zajęty niż zwykle. Muszę przyznać, że po tygodniach nieśpiewania dla publiczności występ w Lech był wspaniałym doświadczeniem.

To jest to, czego Panu najbardziej brakowało podczas lockdownu?

Piotr: Bezpośredniego kontaktu z publicznością nic nie zastąpi.

Jak to jest śpiewać do zamaskowanych ludzi?

Piotr: To dla mnie nowe doświadczenie i nie ukrywam, że trochę dziwne.

To dlatego, że zazwyczaj jest odwrotnie? To Wy, artyści, zakładacie maski, przebrania…

Piotr: Właśnie!

Katarzyna: Najważniejsze, że było widać oczy, prawda?

Piotr: Na szczęście nawet na zamaskowanych twarzach widać emocje.

Katarzyna: Nie zapominajmy też o owacjach.

Piotr: Aplauz jest dla artysty bardzo ważny.

Zamiast życia śpiewaczki wybrała Pani życie u boku śpiewaka i świadomie zrezygnowała z tego wszystkiego.

Katarzyna: Życie czasem każe dokonywać wyborów. Nigdy nie miałam wątpliwości, czego naprawdę chcę. Gdy zakochałam się w Piotrze, poczułam, że znalazłam to, co dla mnie jest najważniejsze. Miłość. Wybór był oczywisty.

Nie miała Pani wątpliwości, czy wybrać ślub, czy premierę w La Scali, która miała się odbyć mniej więcej w tym samym czasie?

Katarzyna: Już jako studentka zakosztowałam życia śpiewaczki operowej. Wiedziałam, że gdybym się zdecydowała na kontynuowanie kariery mezzosopranistki, skazałabym się na życie w samotności. Gdy stałam na scenie, byłam szczęśliwa, ale to była tylko chwila. Potem zabierałam bukiety kwiatów i szłam do pokoju hotelowego. Sama. Tak naprawdę jedyne, co wtedy czułam, to strach. Nie chciałam takiego życia. Bałam się samotności.

A Pani ambicje?

Katarzyna: Po pewnym czasie to Piotr zaczął je zaspokajać swoim śpiewem i to mnie uczyniło ogromnie szczęśliwą. Nie dość że znalazłam miłość, to żyję z muzyką i z wielkim artystą, którego podziwiam i wspieram.

Piotr: Otwieram szampana!

Jest szansa, że razem coś zaśpiewacie?

Piotr: Chciałem, żeby żona zaśpiewała ze mną na mojej ostatniej płycie „Vincerò!”, ale nie udało mi się jej namówić. To jest trudny temat. Gdyby Kasia znów zaczęła śpiewać, skomplikowałoby to nasze życie.

Dlaczego?

Piotr: Kasia ma swój udział we wszystkim, co robię. Jest najważniejszym krytykiem, mam do niej absolutne zaufanie. My, śpiewacy, nie słyszymy siebie sami. Dlatego polegam na niej. Jeśli żona mówi, że nad czymś muszę popracować, coś zmienić, tak jest i koniec. W domu permanentnie prowadzimy na ten temat dyskusje. Gdyby zdecydowała się śpiewać, zajęłaby się tylko swoim śpiewaniem.

Katarzyna: To jest jedna strona medalu. Druga jest taka, że ja nie tylko pomagam Piotrowi od muzycznej strony, ale również jestem wsparciem psychicznym. Artyści to bardzo wrażliwi ludzie. Ponieważ też jestem artystką, dobrze to wiem. Poza tym zawsze byłam perfekcjonistką i dlatego nie chcę już śpiewać. Nie potrafiłabym już dać słuchaczom tego, co bym chciała. Wiem za to, w czym jestem dobra… w byciu żoną.

Od początku wierzyła Pani, że będzie z męża porządny śpiewak?

Piotr: Porządny zawsze byłem (śmiech).

Katarzyna: Pamiętam, jak siadałam na widowni podczas pierwszych spektakli z jego udziałem i zadawałam sobie pytanie: „Boże, z czego my będziemy żyć?”. Na szczęście już w drugim sezonie tytułową rolą Wertera po raz pierwszy wzruszył mnie do łez. Wtedy zaczął się otwierać. Pomyślałam, że drzemie w nim wielki talent.

Piotr: Nie zapominaj, że po prostu nauczyłem się śpiewać. Kasia tak lubi opowiadać o tym emocjonalnym otwarciu, a nie bierze pod uwagę spraw technicznych. Można być otwartym i szafować uczuciami, ale jeśli nie umie się tego przełożyć na głos, wszystko jest daremne.

To przewrotność losu? Przecież to Pani od najmłodszych lat szkoliła się, by śpiewać. A Pan Piotr w technikum uczył się…

Piotr: …spawać. Mechanik automatyki przemysłowej – to mój wyuczony zawód.

Pełny wywiad z Piotrem Beczałą i jego żoną Katarzyną Bąk-Beczałą przeczytasz w najnowszym numerze magazynu „VIVA!”, dostępnym na rynku od czwartku 17 września 2020 roku.

Bartek Wieczorek/LAF AM
Reklama

Piotr Beczała i Katarzyna Bąk-Beczała w sesji dla VIVY!:

Łukasz Kuś
Reklama
Reklama
Reklama