„Cały czas mam nadzieję i wierzę, że kiedyś stanę na własnych nogach”.Monika Kuszyńska kończy 37 lat
1 z 7
Monika Kuszyńska kończy 37 lat!
„Kiedy nie masz nic i nagle dostajesz coś małego, wydaje ci się to wielkim darem od losu” - mówiła o swoim „Drugim życiu” w wywiadzie dla VIVY! z 2015 roku.
Polecamy też: Monika Kuszyńska: "Wypadek i te wszystkie lata po - to są moje powtórne narodziny". Oto dowód
Silna i wrażliwa zarazem, spełniona artystka i kobieta. W swoim życiu przeszła wiele, ale nie ugina się mimo przeciwności losu. Wręcz przeciwnie, uważa, że wszystko ma swój czas i pojawia się wtedy, kiedy powinno. Przez dziesięć lat (od 2000 do 2010 roku) była wokalistką jednego z popularniejszych polskich zespołów rockowych, Varius Manx. W 2001 roku wydali pierwszy wspólny album „Eta”, na którym znalazły się utwory „Maj” czy „Jestem twoją Afryką”. Została trenerką w programie muzycznym „Bitwa na głosy”, a także dla programu „Dzień Dobry TVN” przeprowadzała rozmowy z bohaterami, którzy podobnie jak ona sama, przeżyli w swoim życiu trudne chwile. 28 maja 2006 roku. Ostatni dzień tamtego życia, życia sprzed dramatycznego wypadku, wskutek którego do dnia dzisiejszego pozostaje sparaliżowana od pasa w dół. Dziś ma wspaniałego męża, cudowną siostrę, przyjaciół, koncerty, i tłumy ludzi, którzy ją podziwiają. Dwa lata temu w książce „Drugie życie” autorstwa Katarzyny Przybyszewskiej, redaktor naczelnej "Vivy!", wyznaje, że ma dwa życia. Książka to dramatyczny zapis życia przed i po wypadku, który zmienił cały jej świat. „Za każdym razem, gdy zmagasz się z lękiem o jutro, przywołaj anioły, by cię prowadziły i pomogły znaleźć najlepszą z dróg”, śpiewa w „In The Name Of Love”. Także o sobie. Narodziła się na nowo dzięki najbliższym. Po latach wróciła do śpiewania - swojej największej pasji, na scenę, na koncerty. To ona zbudowała jej poczucie wartości od nowa i pomogła pogodzić się z wózkiem. W 2012 piosenkarka wydała autorski album studyjny „Ocalona”. W 2015 roku Monika Kuszyńska reprezentowała Polskę na festiwalu Eurowizji 2015 w Wiedniu.
Przypominamy poruszający wywiad VIVY!, którego Monika Kuszyńska udzieliła Krystynie Pytlakowskiej. W szczególny sposób opowiedziała o życiowych zmianach, darze od życia, cierpieniu, cieniach kariery i nadziei... Językiem powściągliwym, pełnym elegancji, a jednocześnie pulsującym od uczuć i emocji.
Zobacz też: Monika Kuszyńska: "Cały czas mam nadzieję i wierzę, że kiedyś stanę na własnych nogach"
2 z 7
Książka „Drugie życie” to niezwykła historia Pani życia. A właściwie dwóch żyć. Przed i po wypadku. Jedno trwało 26 lat. Drugie – 9. Dlaczego teraz zdecydowała się Pani o tym opowiedzieć?
Uważam, że wszystko ma swój czas. I pojawia się wtedy, kiedy powinno. Przede wszystkim zaufałam osobom, z którymi zrobiłam tę książkę, co było dla mnie bardzo ważne. Po drugie, taka potrzeba od dawna narastała we mnie, ponieważ bardzo często obcy ludzie pytali mnie, kiedy to zrobię. Może dlatego, że na swoich koncertach dużo mówię. Niekoniecznie o szczegółach z mojego życia, ale o kluczowych doświadczeniach. O przewartościowaniu życia, o tym, co jest ważne, co się zmieniło w mojej mentalności po wypadku. I widzę, że na ludzi to bardzo dobrze działa. Za każdym razem po koncercie podchodzą do mnie i mówią, jakie to są dla nich ważne słowa. I że chcieliby więcej. Bardzo długo się wahałam, bo nie jestem zbyt wylewna, ale w końcu nadszedł ten moment.
– O swoich doświadczeniach, o życiu „przed i po” opowiada Pani w sposób szczególny. Językiem powściągliwym, pełnym elegancji, a jednocześnie pulsującym od uczuć i emocji. Na pierwszej stronie znalazłam taki fragment: „Od samego początku z całych sił pragnęłam uwierzyć, że to, co mnie spotkało, wydarzyło się po coś. Bo przecież nie mógł to być jedynie głupi przypadek, niefortunny splot zdarzeń, zależność miejsca, czasu, ludzkich błędów albo zwykły pech… To byłby absurd”.
Nie zakładałam innej możliwości. Myśl, że to, co mi się przydarzyło, nie miało sensu, przekracza ludzką wytrzymałość. Jest nie do zniesienia. Dlatego od początku kurczowo trzymałam się myśli, że był w tym jakiś plan, że moje cierpienie jest po coś. Że nie jest bezsensowne. I nadal chcę w to wierzyć. Oczywiście człowiek zawsze ma masę wątpliwości, zastanawia się, czy istnieje opatrzność, przeznaczenie, zwłaszcza kiedy patrzy nie tylko na swoje cierpienie, ale też na ból innych. W mojej długiej wędrówce po szpitalach byłam świadkiem rozpaczy, nieszczęścia, ale też optymizmu, wiary i nadziei. Skoro więc ten wypadek się wydarzył i nie było odwrotu, postanowiłam potraktować go jako szansę na nowe, może lepsze życie.
– W Pani opowieści na początku jest rozpacz. Ale uderzyło mnie, że potem nie ma wściekłości ani gniewu na świat, na ludzi: dlaczego nie ty, nie on, nie ona. Tylko ja. Dlaczego mnie to spotkało?
Też mnie to zadziwiło. Nie miałam w sobie nienawiści. Nie wiem dlaczego. Teraz, kiedy mówi pani o tym tak wprost, pomyślałam, że mam cechę, która sprawia, że potrafię wszystko sobie wytłumaczyć. Ludzkie błędy na przykład. Zawsze znajdę milion usprawiedliwień dla innych, dla siebie. Nie umiem oceniać rzeczy jednoznacznie. Może to mi właśnie pomogło? Oczywiście, że mogłabym obwiniać, oskarżać…
– Szczególnie tę jedną osobę, która wtedy prowadziła samochód.
Ale nie zrobiłam tego. Nie wiem skąd, ale miałam w sobie taką wiedzę, a może przeczucie, że nienawiść i wściekłość odbiją się źle na mnie. Intuicyjnie czułam, że muszę tego unikać. Dla siebie. Poza tym byłam wychowana w specyficzny sposób. Po pierwsze – nie obarczać innych swoimi problemami. Nie być dla nikogo ciężarem. Ale przede wszystkim nauczono mnie, żeby przypadkiem nigdy nikomu nie zrobić krzywdy. To zawsze była moja obsesja.
Polecamy też: Monika Kuszyńska: "Wypadek i te wszystkie lata po - to są moje powtórne narodziny". Oto dowód
Zobacz też: Monika Kuszyńska: "Cały czas mam nadzieję i wierzę, że kiedyś stanę na własnych nogach"
3 z 7
– Liczyła Pani dni, które spędziła w szpitalu?
Nie. Ale po wypadku spędziłam tam pół roku non stop. Od końca maja do listopada. Potem były pojedyncze szpitalne epizody.
– Kiedy dopuściła Pani do siebie myśl, że powrót do świata to będzie długa droga?
Nie wiem, czy miałam jeden taki moment. Może w szpitalu w Bydgoszczy? Trafiłam tam, żywiąc, po raz kolejny zresztą, wielką nadzieję, że wreszcie postawią mnie na nogi. Chyba na drugi dzień spotkałam rehabilitanta, młodego chłopaka, który zapytał prosto z mostu: „Czego oczekujesz po naszych zajęciach?”. Byłam zdziwiona: „No jak to, czego? Ja chcę chodzić. Chcę stąd wyjść na własnych nogach”. Spojrzał na mnie, prawdopodobnie zupełnie nieświadomie, nieco pobłażliwie i spokojnie powiedział: „A może coś bardziej realnego?”. To mnie uderzyło. Było jak publicznie wymierzony policzek. TAKĄ prawdę ja wypierałam. Wkurzył mnie wtedy strasznie, oskarżałam go w myślach, że to on prawdopodobnie jest słabym terapeutą, skoro nie wierzy, że mi się uda. Ale kiedy mój pobyt w szpitalu dobiegał końca, zaczęło do mnie docierać, że to nie będzie takie proste i że stamtąd na pewno nie wyjdę na własnych nogach. Byłam podłamana…
– …bo nie zakładała Pani takiej opcji, że to się może nigdy nie wydarzyć?
Cały czas mam nadzieję i wierzę, że kiedyś stanę na własnych nogach. Ale wiem już, że jeśli to się nie wydarzy, nie uznam tego za koniec świata. To jest wielki przełom w moim myśleniu, który całkiem niedawno nastąpił. Nie wszyscy potrafią się z czymś takim pogodzić.
– Pani też nie było łatwo. „W moim mniemaniu to wózek czynił z człowieka kogoś pokracznego, odpychającego. Wózek był nie do przyjęcia. Chodzić. Jakkolwiek, ale chodzić!”.
Paradoksalnie, nie patrzyłam z odrazą na wózek. Patrzyłam z odrazą w lustro, kiedy widziałam siebie na wózku. Długo nie mogłam pogodzić się z tym obrazem. Z tą parą – wózek i ja. Zresztą miałam podobne doświadczenie z włosami, które strasznie mi się zniszczyły w szpitalu i musiałam je zafarbować. Nagle z jasnej blondynki stałam się ciemną szatynką. Moje niemal białe włosy stały się czarne i kiedy przechodziłam obok lustra czy witryny, w której odbijała się moja postać, to długo miałam taki bolesny skurcz, lęk, że patrzy na mnie obca osoba. Z wózkiem było to samo. Oswajałam się z nim wiele lat.
– „Podczas bezsennych nocy z całej siły skupiałam się na swoich stopach, prosząc, by wykonały choćby najmniejszy ruch. Wpatrywałam się w nie, ledwo widoczne w blasku księżyca, i powtarzałam w głowie: rusz się, rusz się, rusz się, proszę… Nic. Znowu nic. Wciąż nie chciały mnie słuchać”.
Cały czas próbowałam z nimi negocjować. Ktoś mi powiedział, że to jest bardzo ważne, żeby pracować nie tylko fizycznie – czyli ćwiczyć, ale też mentalnie. Potraktowałam to bardzo poważnie. Zanim mogłam siadać, prosiłam kogoś, żeby odsłonił mi stopy i wpatrywałam się w nie tak intensywnie, że dostawałam zawrotów głowy. A ponieważ nic się nie działo, czasami wpadałam we frustrację. Zresztą przyznam się pani, że do tej pory to robię. Mam nawet poczucie, że gdybym była bardziej konsekwentna, mogłabym coś osiągnąć… Wie pani, że nasze ciało, którego nie czujemy, staje się nagle obce? Bo nie ma z nim kontaktu. Ono się nawet fizycznie zmienia: moje stopy, łydki, kolana są inne, ponieważ mięśnie nie pracują tak jak kiedyś. Po tylu latach przyzwyczaiłam się już do tego wyglądu, ale na początku miałam wrażenie, że ktoś przyszył do mojego ciała zupełnie obce kończyny.
Polecamy też: Monika Kuszyńska: "Wypadek i te wszystkie lata po - to są moje powtórne narodziny". Oto dowód
Zobacz też: Monika Kuszyńska: "Cały czas mam nadzieję i wierzę, że kiedyś stanę na własnych nogach"
4 z 7
„Kiedy nie masz nic i nagle dostajesz coś małego, wydaje ci się to wielkim darem od losu”.
Pamiętam pierwszy moment, kiedy usiadłam. Wcześniej przez kilka tygodni mogłam wyłącznie leżeć płasko. Dziś wydaje mi się to w ogóle niemożliwe, nie do wytrzymania. Mimo że przeżyłam to osobiście w bólu i cierpieniu. I nagle mogłam usiąść, wyobraża to pani sobie? Przecież to jest takie nic – usiąść na łóżku. Każdy się roześmieje – co za głupota. A ja usiadłam i zobaczyłam świat przez okno. To była jedna z najszczęśliwszych chwil w moim nowym życiu. Albo przejazd karetką, kiedy musiałam ze szpitala w Konstancinie pojechać do Warszawy, żeby zrobić rezonans magnetyczny przed kolejną operacją. Karetka okazała się starym, rozklekotanym polonezem kombi. Na noszach włożono mnie do środka, ale okazało się, że… nie mieszczę się i nie można było domknąć klapy.
– No tak, zawsze miała Pani piękne, długie nogi.
(śmiech). Strasznie chciało mi się śmiać, a fakt, że byłam na morfinie, dodatkowo sprawiał, że wszystko wydawało mi się zabawniejsze. Absurd i komizm tej sytuacji były rodem z filmów Stanisława Barei. Tylko mój tata stał kompletnie bezradny, nie wiedział, co się dzieje, co zrobić, co teraz będzie. Dopiero jakiś pielęgniarz wpadł na pomysł, że wejdzie do środka, uniesie moje stopy i spróbuje zamknąć drzwi. No i pojechaliśmy. Była piękna pogoda, widziałam tylko gęste korony drzew i słońce. Promienie padały mi na twarz, a ja chciwie ją wystawiałam. Byłam tak szczęśliwa, że nawet teraz, kiedy o tym pani opowiadam, mam ciarki. Czasami myślę o tym, że człowiekowi tak niewiele trzeba, żeby poczuł radość (milczenie). Pamiętam, kiedy po wielu tygodniach po raz pierwszy wyjechałam na wózku ze szpitala. Jak człowiek długo leży i nagle usiądzie, to wszystkie nierówności i wertepy sprawiają, że płuca rozrywa mu potworny ból. Ale to nie było ważne. Jechałam na tym wózku obolała, milcząca, chłonęłam wszystko wzrokiem, chciałam zapamiętać każdy zapach. Poczułam się, jakbym odzyskała wolność, wyszła z więzienia.
– Przez te wszystkie lata walki – chyba mogę użyć tego słowa – o siebie, ze sobą, dla siebie – co było dla Pani najtrudniejsze do zniesienia? Ludzka litość, obojętność, opryskliwość, bezradność…?
Wszystko po trochu. Niesamowicie dużo czasu zajęło mi zrozumienie, że to, co ludzie o mnie myślą, było wyłącznie w mojej głowie. Bardzo długo czułam przed tym strach. Często spotykałam ludzi na wózku, którzy mówili, że najbardziej nienawidzą litości. Ale czym jest ta litość tak naprawdę? Nie wiadomo do końca. Mnie bolały ludzkie spojrzenia. Pamiętam, jak pojawiłam się w centrum handlowym, to było jakieś zwyczajne wyjście na zakupy – zresztą przez długi czas wychodziłam tylko wtedy, kiedy musiałam, czyli rzadko – to szłam ze wzrokiem wbitym w podłogę. Żeby tylko nie widzieć innych. I żeby oni mnie nie widzieli.
Polecamy też: Monika Kuszyńska: "Wypadek i te wszystkie lata po - to są moje powtórne narodziny". Oto dowód
Zobacz też: Monika Kuszyńska: "Cały czas mam nadzieję i wierzę, że kiedyś stanę na własnych nogach"
5 z 7
– To zabrzmiało tak, jakby żyła Pani w poczuciu zagrożenia.
Teraz siedzimy w kawiarni przy stoliku, jesteśmy na tym samym poziomie, ale kiedy tylko pani wstanie, ja będę niżej. My, na wózku, jesteśmy zazwyczaj niżej. Na poziomie dzieci…
– Nigdy nie myślałam o tym w takich kategoriach. Faktycznie… Jednym zdaniem pokazała mi Pani rzeczywistość z innej perspektywy…
Poza tym tak jak dzieci jesteśmy słabsi, na dodatek nawet nie możemy uciec, schronić się, gdyby coś się wydarzyło. Zwykłe schody stają się przeszkodą nie do pokonania, co sprawia, że czujemy się bezradni i bezbronni. W zwykłym codziennym życiu często towarzyszy nam poczucie braku bezpieczeństwa i niższości w każdym znaczeniu tego słowa. Wie pani, bardzo długo pracowałam nad tym, żeby stworzyć relację partnerską z ludźmi, którzy stoją. Podanie ręki, wymiana słów, spojrzeń… za każdym razem to ja muszę patrzeć w górę, a ten ktoś na dół, na mnie. W podświadomości natychmiast sama pozycjonuję się niżej. Jestem niżej, czyli jestem słabsza. To oczywiście nieprawda, ale jakoś cholernie trudno zrozumieć i zaakceptować ten stan, ten układ sił. Dziś wprawdzie nie mam już z tym problemu, ale minęło dużo czasu, zanim doszłam do tego momentu. Nieraz ludzie na wózku muszą mieć znacznie większą pewność siebie, żeby dorównać tym, którzy stoją na własnych nogach.
– „Trudno dokładnie określić, kiedy zdecydowałam, że chcę znów żyć. I się tym życiem cieszyć”.
Rzeczywiście trudno, ale na pewno poczułam coś takiego, jak wróciłam z Indii. Tam nic spektakularnego się nie wydarzyło. Zostały mi po raz pierwszy wszczepione komórki macierzyste i trzeba było czekać na jakiś postęp. Jak zwykle. Ale odebrałam tam bardzo znaczącą lekcję. Po pierwsze, że potrafiłam poradzić sobie w tak ekstremalnej sytuacji. Bo wylądować w Indiach na wózku to jest ekstremalna sytuacja: w kompletnie obcej kulturze, przy 50 stopniach, przetrwać długi lot, poradzić sobie na olbrzymich lotniskach, z tubylcami, którzy ledwo mówią po angielsku, z lekarzem, który na znak, że jest dobrze, kiwa przecząco głową… To były dla mnie zupełnie nowe rzeczy. Nigdy nie zapomnę, jak na pożegnanie starszy brodaty Hindus, właściciel malutkiego baru, gdzie Marta zamawiała dla nas jedzenie, przyszedł z bukiecikiem kwiatów i powiedział: „Pamiętaj, że to ty decydujesz o swoim szczęściu”. Kiedy wróciłam, poczułam się bardzo silna.
– I gotowa na to, żeby spróbować być samodzielna?
Tak. Po raz pierwszy poczułam, że mogę i chcę sama sobie poradzić. Marcie, mojej siostrze, skończył się urlop dziekański, namówiłam ją, żeby wróciła na psychologię i zajęła się swoim życiem. Kolejny raz dotarło do mnie, że mój powrót do chodzenia może potrwać dłużej i muszę sobie jakoś z tym życiem w międzyczasie poradzić. Nie mogę za długo obarczać sobą innych. Ale przede wszystkim zachciało mi się coś zmienić. Wtedy właśnie udało mi się samodzielnie osiągnąć pierwsze sukcesy.
– Na przykład?
Przesiadłam się sama pod prysznic. W mieszkaniu, które wynajmowałam, prysznic miał brodzik, dość wysoki, i tam było wstawione krzesełko. Nawet dziś bałabym się sama tam wejść. Żeby się wykąpać, musiałam przesiąść się z wózka na krzesełko. Odległość była dość duża, więc codziennie modliłam się, żeby się nie przewrócić, nie uderzyć. Za każdym razem traktowałam to jako wyzwanie ekstremalne i zawsze kiedy mi się udawało, byłam z siebie dumna i czułam się silna. Cieszyłam się, że mogę sama zapakować się do taksówki i pojechać na rehabilitację. Oczywiście pan taksówkarz musiał mi pomagać, ale ważne było to, że sama potrafię to zorganizować. Sama wyrzucałam śmieci. Wiem, jak to brzmi dla człowieka, który jest sprawny: „Wow, czym ona się podnieca?! Wyrzucić śmieci, wielka mi sprawa!”, ale moje priorytety były inne. Teraz, po latach, kiedy patrzę na życie z dystansu, myślę, że to była moja wielka siła, że umiałam tak przekierować swoje myślenie, że zamiast użalać się nad sobą, cieszyłam się z takich drobiazgów.
Polecamy też: Monika Kuszyńska: "Wypadek i te wszystkie lata po - to są moje powtórne narodziny". Oto dowód
Zobacz też: Monika Kuszyńska: "Cały czas mam nadzieję i wierzę, że kiedyś stanę na własnych nogach"
6 z 7
– Ma Pani niezwykłą siostrę. Taka siostra to dar…
Przez długi czas myślałyśmy z Martą, że taka relacja jak nasza jest oczywista, ponieważ od samego początku byłyśmy ze sobą bardzo blisko. Jako że dzieli nas pięć lat różnicy, ten związek nie był partnerski, tylko ja byłam opiekunką Marty, i to nawet dość długo, bo chyba do jej 20. urodzin. I nagle, po wypadku, wszystko drastycznie się odwróciło. Znajomi często nam opowiadają, że rzadko się spotykają ze swoim rodzeństwem, bo siostra mieszka daleko, brat się obraził albo są kompletnie inni i wręcz się nie lubią. Na początku oburzałyśmy się, jak tak można, ale w końcu dotarło do nas, że to nie relacje tych ludzi są dziwne, tylko nasza jest niestandardowa. Moja siostra jest moją najbliższą przyjaciółką. Nie wyobrażam sobie, że mogłoby jej nie być. Nie chodzi o to, że ona cały czas przy mnie była. Tylko jaka była: zadaniowa, spokojna, dojrzała, odpowiedzialna, czuła. Ona najdzielniej wszystko uniosła. Była najbardziej dorosła z całej mojej rodziny.
– Przez wiele tygodni była obok dzień i noc. Żyła Pani życiem.
Przez pewien czas to było nasze wspólne życie, bo wszystko toczyło się wokół mojego zdrowia. Nie musiałam nic jej mówić, ona wszystko widziała, czuła, rozumiała. Była i jest absolutnie niesamowita. Ja potrafię takie rzeczy docenić. Powiedzieć sobie i innym, że w tym nieszczęściu miałam bardzo dużo szczęścia. Cieszę się, że odnalazła swoją drogę. Skończyła psychologię, potem drugi kierunek, czyli projektowanie na ASP, ma swoją pracownię, projektuje ubrania, dla mnie również, znalazła swoją pasję i totalnie się jej oddała.
– „Od kilku miesięcy nie patrzyłam w lustro. Nie miałam takiej potrzeby” – zaskakujące wyznanie w ustach dziewczyny, która…
…dużo patrzyła w lustro wcześniej. Ale to prawda. Przez długi czas leżałam, więc nie miałam kontaktu z lustrami. Oczywiście mogłam jakieś wziąć do ręki, ale po co? Moje ciało stało się źródłem bólu i udręki. Przestało być obiektem adoracji. Nie było sensu mu się przyglądać. Niesamowite, że od tamtego czasu zaczęłam oglądać swoje ciało głównie pod względem zdrowotnym: czy nic się nie odcisnęło, nie spuchło, nie ma ran. Tylko o to się dba, to jest najważniejsze. Wygląd nie ma już żadnego znaczenia. Kiedy zaczęłam się przemieszczać, tak się szczęśliwie składało, że wszystkie lustra były umieszczone wyżej, czyli dostosowane dla ludzi chodzących, mimo że przebywałam w szpitalach rehabilitacyjnych. Nie musiałam konfrontować się ze sobą.
Polecamy też: Monika Kuszyńska: "Wypadek i te wszystkie lata po - to są moje powtórne narodziny". Oto dowód
Zobacz też: Monika Kuszyńska: "Cały czas mam nadzieję i wierzę, że kiedyś stanę na własnych nogach"
7 z 7
– A kiedy pierwszy raz Pani spojrzała…?
Przeraziłam się. Przez długi czas mój widok w lustrze bolał, bo widziałam zupełnie obcą osobę. Wcześniej zapytała mnie pani o ten wózek jako element, który człowieka czyni oszpeconym. Pamiętam, kiedy po raz pierwszy weszłam do restauracji. Jest w książce opowieść o tym, że przesiadałam się wtedy na zwykły fotel i nagle poczułam się dużo lepiej. Nie mogłam pojąć, jak to możliwe, przecież ja tylko zmieniłam jeden mebel na drugi. Nie zmieniłam siebie. Ale w moich oczach już nie byłam dziwna, tylko „normalna”.
– Taka sama jak wszyscy.
Niesamowite jest, że kiedy po latach wróciłam do śpiewania – mojej pasji, na scenę, na koncerty – to zbudowało na nowo moje poczucie własnej wartości i pomogło pogodzić się z wózkiem. Czy może raczej w końcu zaakceptować siebie na tym wózku. Dzisiaj, w jakimś sensie, zupełnie tego wózka nie zauważam. Jest częścią mnie. Ale nigdy nie przypuszczałam, że kiedykolwiek się sobie na nim spodobam (śmiech).
– A jednak! Wiem – z książki – że bardzo Pani pomógł mąż Kuba. Z elegancką dyskrecją opowiada Pani o tej miłości.
Nie chciałabym, żeby to, co o nim opowiadam, było ckliwe czy tandetnie romantyczne. Kuba jest bardzo ważną postacią w moim życiu, ale historia, która nas łączy, jest niesłychanie intymna i nie lubimy o tym mówić innym. To on stworzył mi to muzyczne poczucie bezpieczeństwa, o którym przed chwilą pani opowiadałam. A jednocześnie jego obecność jest też dla mnie ogromnie ważna z punktu widzenia osoby, która po wypadku całkowicie utraciła swoją kobiecość. To właśnie dzięki Kubie odzyskałam ją na nowo. Trzy, cztery lata temu nie uwierzyłabym, że kiedykolwiek coś takiego głośno powiem. Z drugiej strony ja mam specyficzny charakter, nie jestem ckliwa. Dla mnie znacznie więcej znaczą czyny niż słowa, a jednak przy Kubie doceniłam wartość słów: jesteś piękna, kocham cię. Każdego dnia od nowa budowały moją wiarę w siebie i moją kobiecość. Poza tym nasza relacja rozwijała się długo, bez pośpiechu, zaczęła się od przyjaźni, bo poznaliśmy się kilka lat przed wypadkiem. Kuba istniał w moim pierwszym życiu, ale wtedy byliśmy na dwóch różnych biegunach. Czas pozwolił nam wspólnie dojrzeć.
– Na początku książki napisała Pani: „28 maja 2006 roku. Ostatni dzień mojego życia. Tamtego życia”. Dziś ma Pani wspaniałego męża, cudowną siostrę, przyjaciół, koncerty, występ na Eurowizji i tłumy ludzi, którzy Panią podziwiają. Narodziła się Pani na nowo?
Wypadek i te wszystkie lata po – to są moje bardzo długie, powtórne narodziny. W wielkich bólach się rodziłam. Ale ta data – to jest dla mnie kolejny znak od losu – która miała być tragiczna, jest datą urodzin Wojtka, mojego najbliższego przyjaciela i terapeuty. Zamiast opłakiwać straty, świętujemy razem z nim, wznosząc toasty za szczęście i zdrowie. Wie pani, jak brzmi niepisane hasło kliniki, w której poznałam Wojtka i w której do dziś się rehabilituję? „W życiu nie było lepiej” (śmiech). Kiedy pierwszy raz przekroczyłam jej próg, pomyślałam, że ci ludzi muszą być chyba niespełna rozumu. Jak można cieszyć się, żartować, bawić i śmiać z siebie, skoro wszyscy są tacy biedni, poszkodowani i chorzy. Otóż można. Można zresztą znacznie więcej.
Polecamy też: Monika Kuszyńska: "Wypadek i te wszystkie lata po - to są moje powtórne narodziny". Oto dowód
Zobacz też: Monika Kuszyńska: "Cały czas mam nadzieję i wierzę, że kiedyś stanę na własnych nogach"