Monika Jaruzelska: „Czas po śmierci mamy był bardzo trudny”
Pisarka po raz pierwszy o śmierci ukochanych rodziców
Uświadomiłam sobie, że nie przeżyłam prawdziwej żałoby po ojcu. I tak naprawdę po śmierci mamy zaczęła się żałoba po obojgu rodzicach, po świecie, który nieodwołalnie się skończył”- Monika Jaruzelska w niezwykle szczerej, intymnej rozmowie z Alina Mrowińską. O samotnych wieczorach w domu rodziców po śmierci mamy, pożegnaniu z dawnym życiem i przemijaniu. I o sile, jaką znalazła w sobie, bo sprawdziła się w sytuacjach ostatecznych. Dziś kocha i jest kochana.
Alina Mrowińska: Rozmawiamy tuż przed dniem zmarłych. Od śmierci Twojej mamy minął już ponad rok. Pamiętasz Wasze ostatnie spotkanie?
Monika Jaruzelska: Byłam u mamy trzy dni przed jej śmiercią. W Dzień Matki. Przyniosłam bukiet bladoróżowych kwiatów, coś słodkiego. Siedziałyśmy w ogrodzie.
O czym rozmawiałyście?
Mama już nie była w dobrej formie intelektualnej, trochę niedosłyszała. Mówiłyśmy jak zawsze o psach, kwiatach na klombie. Martwiła się, że peonie nie kwitły, a były to jej ulubione kwiaty. Miłe, dobre spotkanie. Piękna pogoda. Następnego dnia mama miała badania i wszystko było w porządku.
A nazajutrz po śniadaniu zmarła. Piła herbatę, jadła ulubioną „góralkę”, to taki wafelek. Był poniedziałek. Gustaw wyjechał na zieloną szkołę, a ja miałam jechać na kilka dni na Mazury, do miejsca, w którym najbardziej się regeneruję. Rano zadzwoniła mamy opiekunka, powiedziała, że wszystko dobrze, że szykuje mamie leżak, żeby posiedziała na słońcu. I za piętnaście minut drugi telefon, że mama nie żyje… Zmarła w swoim domu, w swojej kuchni, ze swoim ukochanym psem przy nogach. Jeśli można mówić o dobrej śmierci, to to była dobra śmierć.
Rozmawiałaś z rodzicami o śmierci, odchodzeniu?
Niestety, robiłam to, co jest błędem większości z nas. Nie chcemy rozmawiać z bliskimi o końcu, chociaż oni wiedzą, że odchodzą. I my też to wiemy, ale sami boimy się ich śmierci, uciekamy od niej, a przez to nie dajemy naszym bliskim szansy na oswojenia jej poprzez rozmowę. Kiedy rodzice chcieli o tym porozmawiać, zbywałam ich, mówiłam, że jeszcze mnie przeżyją albo milczałam nadęta.
Jaki był ten czas po śmierci mamy?
Bardzo trudny. Kilka miesięcy po jej śmierci zmarła na raka piersi moja przyjaciółka Monika, młodsza ode mnie o kilkanaście lat. Po śmierci Goni Wielochy wydawało mi się, że już nigdy z nikim się nie zaprzyjaźnię, nie osiągnę z nikim takiej bliskości, porozumienia. I zupełnie nieoczekiwanie poznałam mamę kolegi z klasy Gustawa. Dużo wniosła do mojego życia, rozmawiałyśmy o naszych synach, wspierałyśmy się. Mama odeszła w maju i w tym samym czasie choroba Moniki nasiliła się.
Już nie mogłyśmy godzinami rozmawiać przez telefon. A wcześniej dochodziłyśmy do trzech i zastanawiałyśmy się, kiedy pobijemy rekord. W ostatnich miesiącach nie mogła już mówić. Zmarła we wrześniu, miała tylko 41 lat.
Siedziałam w domu rodziców, z 18. letnią Lulą, ukochanym psem mamy, który też odchodził. Żyłam na dwa domy. Przyjeżdżałam rano, żeby zająć się Lulą, wracałam do siebie, żeby synowi zrobić obiad, porozmawiać o szkole, a wieczorem wracałam do domu rodziców. Często oglądałam horrory. Ten stary dom i świat ludzi umarłych na ekranie w jakiś przedziwny sposób pomagały mi. Pamiętam, że jeden z moich przyjaciół zapytał: „A ty znowu siedzisz i oglądasz te truchła? Musisz się tak pognębiać?”. Powiedziałam, że wręcz przeciwnie, oglądam je, bo ich bohaterowie mają znacznie gorzej. Rozczulanie się nad sobą 55. letniej „sierotki”, to groteska.
Pełny wywiad przeczytasz w najnowszym numerze magazynu VIVA!, dostępnym na rynku od czwartku 15 listopada z Magdą Gessler i Tadeuszem Mullerem na okładce