Karolina Sulej: „Ubrania to był w obozie skrawek prawa do życia”
Czerwona wstążka we włosach. Elegancka koszula pod pasiakiem...
- Krystyna Pytlakowska
Czerwona wstążka we włosach. Elegancka koszula pod pasiakiem… Z pozoru nieznaczące namiastki kobiecości czy męskości. Zaklinanie przerażającej obozowej rzeczywistości w obliczu śmierci? Wyraz buntu przeciwko oprawcom nazistowskim? „Ubrania to był w obozie skrawek prawa do życia”, mówi Karolina Sulej, antropolożka mody, autorka książki „Rzeczy osobiste” w rozmowie z Krystyną Pytlakowską.
Wpadłaś na pomysł napisania książki „Rzeczy osobiste”, bo jesteś znawczynią mody?
Jestem antropolożką kultury. I reporterką. Interesuje mnie rola ubrań w momentach kryzysów.
Wtedy stają się czegoś symbolem…
Chodzi o realne sytuacje ucisku, opresji, kulturowej katastrofy. Moda w Polsce, a raczej sposób, w jaki posługujemy się ubraniem i wyglądem, to historia następujących po sobie niedoborów, kryzysów, nieustannego radzenia sobie w stanach wyjątkowych. To historia o życiu z dnia na dzień i przetrwaniu w trudnych okolicznościach społeczno-politycznych XX wieku. Wykształciliśmy w sobie szczególne umiejętności w posługiwaniu się ubraniem, które ujawnialiśmy w najtrudniejszych momentach historycznych. Ale nie jest to cecha wyjątkowo polska. To nasza uniwersalna kulturowa umiejętność jako ludzi, nasz instynkt przetrwania, że nawet w najbardziej straszliwych okolicznościach odruchowo sięgamy po codzienne nawyki, po codzienne rytuały. Także te związane z ciałem, ubraniem. Chciałam w swojej książce pokazać, że kultura osobista ma wielkie znaczenie w walce o to życie.
Czerpiemy siłę z tego, że przyczepimy sobie do włosów wstążkę, jak więźniarki Auschwitz-Birkenau?
Moja opowieść o ubraniach w obozach koncentracyjnych traktuje o znaczeniu ubioru w całym spektrum lagrowego doświadczenia – zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn, u więźniów, jak i oprawców. Ubranie, rzeczy osobiste są dla mnie soczewką, przez którą przyglądam się, czym były lagry – jak zostały wymyślone, jak realizowało się w nich okrucieństwo, ale też jak możliwe było w nich przetrwanie. I tak symboliczne przyczepienie sobie do włosów wstążki mogło oznaczać dla więźniarki zwiększenie szansy na przetrwanie poprzez obudzenie nadziei, odzyskanie poczucia godności. Wejście do obozu oznaczało przecież absolutne ogołocenie – z ubrań, z przedmiotów, z prawa do intymności. Kobiety przeżywały to jako ogołocenie z kobiecości. Wszyscy więźniowie przeżywali ten proces wcielenia jako odebranie tożsamości, prawa do istnienia. I kiedy okazywało się, że w obozie, który odebrał im wszystko, jednak żyją, wbrew śmierci codziennie wstają i idą, to kobiety i mężczyźni też zaczęli marzyć o tym, żeby szmaty, pasiaki, które dostali przy rejestracji, które miały być dla nich upokorzeniem, jakoś dla siebie przysposobić. I ważne jest słowo „osoba” w tym czasowniku, bo oni chcieli te szmaty więzienne naznaczyć swoją osobą, swoją indywidualnością. Zamanifestować – ja, Zofia Krzyżanowska, ja, Maria Jezierska, ja – Edward Anders nadal żyję. Udawało im się to dzięki praktykom, które więźniowie nazwali „organizacją”, a był to po prostu zestaw umiejętności radzenia sobie, który dawał szansę na życie. Do tych umiejętności zaliczano zdobywanie lepszych ubrań, wymianę ubrań, zdobywanie przedmiotów, które realnie, ale też psychologicznie pomagały w przetrwaniu. W obozach bowiem znajdowało się mnóstwo rzeczy. Jak mówił Richard Glazer we wspomnieniach z Treblinki: „To wielki jarmark staroci, gdzie jest wszystko, poza życiem”. Są więc rzeczy odebrane przybyłym, Żydom, są rozmaite zrabowane rzeczy innych więźniów z tak zwanych depozytów, przychodzą paczki. Załoga obozu nieustannie próbuje uszczknąć z tego bogactwa coś dla siebie, a więźniowie zatrudnieni przy porządkowaniu tych rzeczy starają się sobie dzięki temu zasobowi pomóc. Największy kompleks magazynów rzeczy tak zwanych pożydowskich nazywano Kanadą – od nazwy przedwojennej powieści Arkadego Fiedlera „Kanada pachnąca żywicą”, którą opisywał jako krainę dobrobytu. I rzeczywiście, dla więźniów, ale i dla ich oprawców, owa obozowa Kanada była iluzją dobrostanu. Można było stamtąd przemycić dodatkowy sweter, lepsze buty, stamtąd rzeczy trafiały na tak zwaną czarną giełdę, gdzie więźniowie przychodzili, żeby sprawdzić, za co warto oddać z poświęceniem odkładany chleb. Mnie najbardziej poruszył obraz magazynów odzieży z obozu w Treblince. Richard Glazar opisuje ją jako makabryczny dom handlowy. Był częścią niewielkiej grupy ludzi, którą zatrudniono przy porządkowaniu rzeczy, które zostały po zagazowanych. Czasami czuł się jak dandys makabry – jeden z nielicznych, który miał dostęp do tych wszystkich ubrań, tego luksusu, który pozostał po żywych. I często zakładał je na siebie. Im lepiej się bowiem wyglądało, tym większa była szansa, że nie pójdziesz do gazu. Oprawca zatrzyma się i pomyśli: O, to może jest osoba, a nie przedmiot.
A wynikała z tego taka prawda, że nawet w obozie ludzie walczyli o swoją indywidualność, płeć i tożsamość…
Walczyli każdego dnia, w każdej chwili. Także poprzez ubrania i wygląd. I w obozach ludzie również używali ubrań – oprawcy po to, aby krzywdzić, więźniowie, aby ratować, aby szukać kobiecości czy męskości, aby pamiętać o przeszłości, mieć nadzieję, odróżniać się.
Jak trafiłaś na taki temat?
Przeglądając „Gazetę Żydowską” ponad dekadę temu w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie. Periodyk ten w czasie wojny ukazywał się w warszawskim getcie. Była to taka „gadzinówka” propagandowa, ale również z miejscem na lżejsze treści, między innymi kącikiem porad dla kobiet w kwestii kuchni i stroju. Czytałam tam zdania w rodzaju: „Wojna wojną, ale kaprysy pani mody trwają nadal”.
Jak można myśleć o modzie, gdy stoi się w obliczu śmierci?
Gdy zaczęłam zajmować się szukaniem znaczenia rzeczy materialnych w miejscach tak straszliwych jak obozy koncentracyjne i zagłady, zauważyłam, że opowieścią o nich nie jest jedynie śmierć, ale także życie i codzienność. I nie chodziło o to, żeby o tej śmierci zapomnieć, ale żeby podkreślić, czym było życie wobec codziennej świadomości zagłady. Jedna z więźniarek, która przeżyła – Alicja Gawlikowska-Świerczyńska – powiedziała mi: „Czy ty myślisz, że my tam tylko wyliśmy z rozpaczy od rana do wieczora? Przecież gdyby tak było, byśmy nie przeżyli”. Dziś ma prawie 100 lat. Wciąż wierzy w siłę codziennego rytuału.
Tą odskocznią były stroje, ubrania?
Tą odskocznią była troska o siebie i o innych, również poprzez strój.
I podkreślanie swojej kobiecości?
Staranie się o odzyskanie choć namiastki kobiecości, walczenie o posiadanie jakiejkolwiek własności, odrastających włosów na głowie i w miejscach intymnych, szukanie w sobie siły do dbałości o higienę. To wszystko dawało nadzieję, a człowiek ogołocony z tak intymnych potrzeb był w oczach więźniów umarły za życia. Ten najstraszliwszy w obozie stan nazywano „zmuzułmanieniem” – więzień wpadał w nie, kiedy nie miał siły się buntować, walczyć. Pisze o tym przejmująco Primo Levi, który sam przeszedł przez takie doświadczenie. Nic go już nie obchodziło. Dziwił się, że jego kolega tak obsesyjnie się myje, nawet pozoruje mycie, kiedy nie ma wody. Zapytał go, czemu tak robi, przecież i tak zaraz umrze. On na to odparł, że chce w ten sposób zasygnalizować prawo do posiadania godności i że wciąż pozostaje sobą. Te najprostsze czynności, które wykonujemy, wstając z łóżka, wkładając coś na siebie, czesząc włosy, sprawiają, że niejako prostujemy się mentalnie. Maria Jezierska, jedna z najważniejszych dla mnie postaci w tej książce, twierdziła, że dla niej, w owym czasie, poświęcanie uwagi ubraniu, rzeczom było oczywiste. Napisała wprost, cytuję: „Zmiany obozowej mody wiele mówią o prężności ducha, który nie chciał się poddać” oraz: „Człowiekowi nieznającemu obozu nawet nie postanie w myśli, jakie kłopoty i cierpienia wiązały się z odzieżą, jej brakiem i niedogodnością”. I podsumowuje tak: „Życie w obozie to była też sprawa odzieży. Więcej – przeżycie obozu zależało także i od odzieży”. A jednak – mimo świadectwa Marii Jezierskiej i wielu świadectw, które zawierały temat odzieży, wyglądu, higieny – przez dekady temat takiego doświadczenia obozu był przemilczany. A przecież te opowieści, które przytaczam w książce, nie były schowane gdzieś głęboko w archiwach muzealnych, niektóre nawet znajdowały się w lekturach szkolnych. Takich jak Szmaglewska, Kossak-Szczucka czy Żywulska. Nawet u Hanny Krall. Kobiety w obozach bardzo dbały – wbrew wszystkiemu – o kobiecość, o wygląd, nawet jeśli dbanie to wyrażało się tylko w wieczornych rozmowach z koleżankami, w których fantazjowały o przyszłych toaletach albo wspominały dawne czasy.
To było wyrazem buntu przeciwko oprawcom nazistowskim?
Maria Jezierska wspomniała o chusteczkach w Birkenau, które dla niej były dowodem na istnienie obozowej mody. Opisywała, że różne grupy kobiet – w zależności od narodowości, komanda – nosiły chustki wiązane na odmienne sposoby. Nazywała je „proporczykami walki z wrogiem”.
Skąd brały te chusteczki?
Dostawały przy wejściu do obozu. Można było dostać piękną chustkę ludową we wzory albo marną szmatkę. Żeby polepszyć szanse na skuteczniejszą ochronę głowy przed zimnem czy spełnić marzenie o odrobinie czegoś pięknego, można było lepszą chustkę sobie załatwić, kupić na obozowym „bazarze”.
Skąd miały na to środki?
Każdy dostawał kawałek chleba, więc pajdka to była waluta najbardziej rozpowszechniona. Na przykład dzienna koszula na „czarnej giełdzie” w Birkenau kosztowała dwie porcje chleba.
Chęć dbania o siebie, podkreślenia kobiecości była silniejsza niż głód?
Często tak. Także dlatego, że chroniło to przed szykanami kapo lub aufzejerki. Więźniowie, jak Hermann Langbein na przykład, notowali wprost: „Powiedzenie, jak cię widzą, tak cię piszą, miało w obozie większe znaczenie niż gdziekolwiek indziej”. W obozach istniała cała piramida społeczna, a na „awans” często wpływało to, jak więzień wyglądał. „Strój elegancki” wywoływał odmienne traktowanie i to nie złośliwych kapo, ale także SS.
„Czy ty myślisz, że my tam tylko wyliśmy z rozpaczy od rana do wieczora? Przecież gdyby tak było, byśmy nie przeżyli”
Nie wiem, czy byłabym zdolna walczyć o swoją kobiecość, gdybym umierała z głodu, chorób i bólu.
Nikt z nas nie jest sobie w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Trzeba pytać kobiet, które tam były.
Rozmawiałaś z nimi?
Tak, zarówno poprzez ich świadectwa, wspomnienia, rzeczy, jak i osobiście – z tymi, które nadal żyją. Ewa Żelechowska, Anna Szałaśna, Alina Dąbrowska, Helga Hoskova, Zdenka Fantlova, Elżbieta Sobczyńska, wspomniana już przeze mnie Alicja Gawlikowska-Świerczyńska. Zauważały różnorodność strojów w obozie. Zauważały zmiany psychiczne u kobiet, które pozbawiono włosów, a potem ich reakcje, gdy te włosy odrastały i mogły już zakręcić loczka wystającego spod chusteczki. Najbardziej uciemiężone były Żydówki, które nie mogły dostawać paczek z domu, często były wybierane do najcięższych komand, były częściej uśmiercane w selekcjach.
Ale też dbały o wygląd?
Zdarzało się. Nie można nic uogólniać. Bardzo o to dbam w mojej opowieści. Ma pokazać różnorodność więźniarskich doświadczeń. Jak mówi jeden z moich bohaterów, Leon Weintraub: „Obozów było wiele, każdy miał swój”. Bardzo dbały o wygląd Żydówki słowackie, które przybyły do Auschwitz jednymi z pierwszych transportów. Były bardzo młode. W 1943 roku z 50 tysięcy zostało ich zaledwie kilkadziesiąt Te, które przeżyły, uznały obóz za swój dom. Zaczęły tam tworzyć elitę administracyjną. Hertha Ligeti tak opisuje jedną ze Słowaczek: „Nosiła kwiecisty, jedwabny szlafrok i podbite futrem pantofelki. Bujne, kruczoczarne włosy związane były na karku olbrzymią błękitną jedwabną chustką”. Najsłynniejszą ze Słowaczek była niejaka Katja Singer – legendarna postać, która miała ponoć zauroczyć całą kadrę obozową.
Była podobno bardzo piękna.
Jej uroda budziła zachwyt u nazistów do tego stopnia, że uważano ją nawet za Aryjkę, która przez przypadek zaplątała się do grupy Żydówek. Było jej dużo wolno, mogła się farbować, nosiła się na niebiesko, miała niebieski pokoik z niebieską pościelą, czerpała garściami ze swoich przywilejów, bo uwielbiała o siebie dbać. Ale wykorzystywała też swoją władzę, by ratować innych więźniów. Robiła na przykład manipulacje przy selekcji. Wpisywała „umarłe numery” w miejsce żywych, ocalając w ten sposób nawet 100 więźniów z 500 przeznaczonych na śmierć.
Co się z nią potem stało?
Przeżyła. Trafiła z Auschwitz do Stutthofu. Za karę za romans z SS-manem Gerhardem Palitzschem. Nie chciała o tym po wojnie rozmawiać, powiedziała tylko w jednym jedynym wywiadzie, że go nie kochała.
Ale on kochał ją.
Podobno chciał z nią uciec i zacząć wszystko od nowa. Katja po wojnie nie przyznawała się nawet do swojego pochodzenia, kompletnie się od tej całej historii odcięła. Ale los Katji nie jest dla doświadczeń Żydówek w Sztutowie charakterystyczny. Umierały w baraku oddzielonym od głównego obozu. To jedna z najstraszniejszych historii czasu Zagłady. Przed barakiem leżało co rano kilkadziesiąt trupów. Na śmierć kobiet czekały ich sąsiadki, żeby zabrać łachmany. Były to najnędzniejsze łachy, ale chroniły od zimna. To był odruch.
Trudniej Niemcom było zabić ładną, zadbaną kobietę?
Trudniej zabić kogoś, kto wygląda na osobę. Wygląda podobnie jak ja. Chcieli więc odebrać więźniom wszystko, nawet płeć, tożsamość.
I stąd się wzięły pasiaki jako podstawowy obozowy strój?
Pionowe paski mają długą historię w antropologii stroju. Od średniowiecza już pasiasta odzież naznaczała tych ludzi, których chciano negatywnie wyróżnić, którymi można gardzić. Pasiasta odzież była praktyczna – ludzkie oko natychmiast wychwytuje ten wzór, więc więzień w takiej odzieży ma utrudnioną ucieczkę.
Jest w Twojej książce zdjęcie dziewczyny z długimi włosami zaplecionymi w warkocz. Ma na sobie sukienkę w pasy przewiązaną w talii. Wygląda całkiem ładnie.
To Irena Pełka. I tak, bo kobiety starały się te, jak to ujmowały żartobliwie, „nietwarzowe” pasiaki jakoś upiększać. A to kokardka ze sznurka od paczki albo odcięty pasek od pasiaka, żeby móc przewiązać go w talii. Jest taka historia o tym, jak żołnierki AK, które trafiły do Stutthofu, dostawszy przydział pasiaków, od razu przez swoją liderkę zostały pouczone, żeby równie sprawnie, jak jeszcze niedawno wykonywały akcje wojskowe, wykonać akcję „dopasuj pasiak”, bo przecież warszawiankom nie godzi się wyglądać nieelegancko. Nie wiem, jak to się stało, że po wojnie tak daleko odeszliśmy od myślenia o ubraniu jako podstawowej części życia, a modę związano z konsumpcjonizmem. Moim zdaniem opowieść o obozowej modzie to opowieść o ogromnym heroizmie.
I o cierpieniu.
Oczywiście. Ubrania to był w obozie skrawek prawa do życia, z którego w ten czy inny sposób, po kryjomu, z narażeniem tego życia, korzystano.
Piszesz czasem żartobliwie, jak choćby o radiowęźle na Majdanku.
Raczej przywołuję żartobliwe opowieści więźniarek. Nie było bowiem żadnego radiowęzła. Więźniarki stworzyły cykl opowieści, o którym mówiły Radio Majdanek i „nadawały” codziennie nowe wiadomości. W niedzielę „nagrywały” „Podwieczorek z mikrofonem”, który oczywiście był bez żadnego podwieczorka i żadnego mikrofonu. Audycja była poświęcona w dużej mierze ubraniom w obozie, w satyrycznym tonie. Na przykład, czy modna dziś pończocha, jest dziurawa w czterech miejscach, czy może tylko w trzech.
Co Cię najbardziej poruszyło, gdy pracowałaś nad książką?
Chyba to, jak o wielu sprawach jeszcze nie wiemy, bo nikt nie wysłuchał historii tego czy innego więźnia, nie przedarł się przez zbiory, nie dotarł do relacji. Ja staram się uratować, co mogę, z obszaru, który mnie porusza. Natomiast, co mnie poruszyło najbardziej? Chyba opowieść o szminkach w Bergen-Belsen, związana z powrotem do życia.
No i opisujesz też powrót do normalności po wyzwoleniu.
Do zwyczajnej kobiecości czy męskości, do piękna, do wzorców, za którymi się tęskniło. I to wtedy pojawia się historia o dostawie szminek do Bergen-Belsen, już po wyzwoleniu obozu. Czerwone szminki okazały się mieć niesamowite uzdrawiające możliwości. Wszystkie kobiety, nawet te bardzo chore, chodziły ze szminkami w dłoni, a niektóre z tymi szminkami w rękach umarły. Ale najważniejsze dla nich było to, żeby natychmiast tę szminkę mieć. Takie antidotum dla obozowego naznaczenia. Pokazanie sobie, że jestem coś warta. W Bergen-Belsen, który po wyzwoleniu zmienił się w obóz przejściowy, gdzie ludzie powoli dochodzili do siebie, otworzono też magazyn ubrań, który żartobliwie nazwano Harrodsem. Tam znajdowały się ubrania, które przychodziły w paczkach pomocowych ze Stanów, z Wielkiej Brytanii, ale też te rekwirowane od Niemców i Niemek. Byli więźniowie i byłe więźniarki przychodzili tam po przydział nowej odzieży i ta możność była dla nich tak ważna, że już na noszach kazali się tam przynosić, żeby chociaż móc te ubrania obejrzeć, dotknąć ich.
Te sukienki, te pantofelki, a mężczyźni te bryczesy, te długie buty…
Czuli się, jakby znów przeistoczyli się w ludzi. Przeistoczenie to ważne słowo, bo często, pisząc tę książkę, zdawałam sobie sprawę, że siła ubrań jest tak wielka, że momentami wydaje się wręcz magiczna. I dlatego opowiem ci na koniec historię niejakiego Maximiliana Grunfelda. Po wojnie założył lukratywną markę made-to-measure i jego garnitury nosi dziś między innymi prezydent Obama. W Auschwitz prał nazistowskie mundury. W pewnym momencie zamachnął się szczotką do czyszczenia i przerwał kołnierzyk koszuli. Kapo pobił go niemal do nieprzytomności, a potem rzucił mu zbrukaną koszulę w twarz jak śmieć. Krawiec w pralni nauczył Maximiliana szyć, więc zszył przerwany kołnierzyk. Następnego dnia, jak pamięta, „wiedziony jakąś siłą” założył tę koszulę pod obozowy pasiak. Od tej pory oficerowie zaczęli traktować go lepiej. Podobnie inni więźniowie. Uzmysłowił sobie, że ta koszula coś znaczy. Podarł kolejny kołnierzyk, żeby mieć drugą na zmianę. Po wojnie napisał, że tego dnia, kiedy po raz pierwszy założył tę koszulę, nauczył się, że ubrania mają moc, że szata nie tylko zdobi człowieka, ale też może go uratować. I tak dwie esesmańskie koszule pomogły Żydowi przeżyć i zbudować największą firmę szyjącą garnitury na miarę w Ameryce.
Rozmawiała KRYSTYNA PYTLAKOWSKA