Reklama

Kiedy 27 czerwca 1978 roku Mirosław Hermaszewski, dotąd skromny pilot myśliwców, jako pierwszy i jedyny Polak poleciał w kosmos, przeszedł do historii. Nam, w wyjątkowej rozmowie z Aleksandrą Kwaśniewską, opowiedział zarówno o locie, jak i o swoim niezwykłym życiu.

Reklama

Bał się Pan tego lotu?

Mirosław Hermaszewski: Nie, ja bardzo chciałem lecieć. Miałem wielką motywację, bo w końcu to jest półtora roku przygotowań. Proszę pamiętać, że ja pochodzę z okresu pionierskiego. Jestem osiemdziesiątym dziewiątym człowiekiem, który był poza Ziemią. Czyli to doświadczenie ludzkości było jeszcze bardzo skromne. Latałem statkiem, który nie miał komputera. Miałem taki kalkulator - Brda 14, polski, pamiętam, że wyniki wyświetlały się na czerwono. Był mi potrzebny, bo robiłem przed lotem dużo obliczeń, tabel i wykresów, które przewidywały różne dynamiczne sytuacje. Na pokładzie pełniłem rolę inżyniera i nie było czasu się bać. Ja nie byłem człowiekiem zgarniętym z ulicy, tylko bardzo doświadczonym pilotem. Latałem w Migach 21. Taki był warunek. Żeby to byli piloci latający w naddźwiękowych samolotach. Więc byli to faceci, którzy rozumieli przestrzeń. Mieli pewne predyspozycje, ale przede wszystkim już potrafili funkcjonować w tych szczególnych warunkach. Nie odwagi od nas wymagano.

Tylko precyzji?

Mirosław Hermaszewski: Tak. Nie odwagi, a rozwagi. I to działania rozważnego w sytuacjach bardzo stresowych, które wytwarzano sztucznie i w deficycie czasu. Kosmonauta nie może działać automatycznie. Te myśli musiały przebiegać szybciej. Tego od nas wymagano. Pilot nie może się bać. On musi być dobrze przygotowany i musi wiedzieć, co i jak w każdej sekundzie ma zadziałać, gdyby trzeba było ratować się w sytuacji awaryjnej. Tak samo kosmonauta. Ja bardzo chciałem lecieć, bo to była unikalna szansa. Ale kiedy już ubraliśmy się w skafandry i podjechaliśmy specjalnym autobusem pod tę wielką rakietę, zobaczyłem z platformy cały ten tłum. Tych dziennikarzy, kamer, mikrofonów. I wtedy zaczęło mnie dławić, bo ja byłem człowiekiem bardzo nieśmiałym. Myślałem: „Miruś, gdzieś ty tu?”.

Wtedy dopiero Pan się przestraszył?

Mirosław Hermaszewski: Tak. Na studiach w czasie seminarium i trzeba było się wypowiedzieć, to ja się czerwieniłem, a w szkole średniej to w ogóle zapominałem języka w gębie. Jeszcze jak się spojrzała na mnie dziewczyna, w której się podkochiwałem… No i tak ta rakieta z tyłu za nami, my tu pozdrawiamy ludzi, a tam czekają już dublerzy, których oddech czuję na plecach. I w tym momencie odwracam się do tej rakiety, a ona ma w biodrach dziewięć metrów. Boże, jakie to jest wielkie..! Wiem, że tam jest 270 ton paliwa, zbiorniki utleniacza zatankowane ciekłym tlenem. To jest strasznie zimne. W tym stepie gorąco, więc na ściankach osadza się gruby szron i na skutek naprężeń termicznych pęka i spada. Tu już pieprznęło, tu za chwilę i ruszamy. Pyta pani czy się bałem? To chyba naturalne, że człowiek chce żyć. Ale to był moment takiego przełamania się.

Start?

Mirosław Hermaszewski: Nie, wejście do windy. Jechaliśmy nią pięćdziesiąt metrów, a windziarz w kombinezonie i bereciku, coś tam nawijał, że był wczoraj na rybach. Chyba lekarze kazali mu coś do nas mówić, bo wokoło jak okiem sięgnąć, nie było widać żadnej wody. I potem ta cała procedura wejścia. Do rakiety zgodnie z procedurą wszedłem pierwszy. Sprawdziłem mocowanie różnych elementów, włączyłem radio, wentylację. Jak już wszedł Klimuk, podłączyłem mu wentylację, bo przenośne klimatyzatory musieliśmy zostawić przed wejściem do rakiety. Bez nich wystarczyło dwie, trzy minuty i człowiek się gotował w tym skafandrze. Dwie i pół godziny sprawdzaliśmy te klamoty. Aż przyszedł taki moment, kiedy już leżeliśmy w fotelach w kapsule, a odprowadzający nas specjaliści wychylili się przez tę część orbitalną, powiedzieli „no to cześć” i zamknęli luk. Jak zaczęli zamykać, to tak jakby wieko od trumny… Ja miałem na kolanach dokumentację, bo śledziłem w sekundach, co się dzieje, by zareagować w przypadku awarii, gdyby silniki nie odpaliły, czy by zgasły. I wtedy mi się myśl pojawiła, że jak w dziesiątej sekundzie, to się uratujemy. Ale myślę: „Kurczę, to guzik warte. Ja chcę wyjść na orbitę. Jak będzie awaria, to nie myślę o skutkach na moje zdrowie, czy nawet życie, tylko pierwsze, to żeby wyjść na orbitę.” Start jest bardzo dynamiczny. Przeżywa się każdą sekundę. odłączenie poszczególnych stopni, zmiana przeciążeń są bardzo odczuwalne. Po odpadnięciu pierwszych stopni ma się takie wrażenie, że to koniec jazdy, ale za chwilę czuje się, że ona jednak idzie. Przewartościowanie tego następuje na ostatnim okrążeniu, kiedy jest chwila takiej swobody, myśli dla siebie. „O Jezu, ja to wykonałem! Byłem! I teraz dopiero wiem, czy było warto.” Proces zejścia z orbity to nie zabawa. To jest trudne i niebezpieczne. Trzeba pokonać barierę cieplną, wibracje i przeciążenia. Bo kapsuła nie ma skrzydeł, nie ma silnika. Jest meteorem, który będzie się palił. Wtedy myślisz: „Po coś tu się wpakował? Przecież tam żona, dzieci… Ja chcę żyć. Ja chcę do nich wrócić.”

Reklama

Gdzieś przeczytałam, że ma Pan powracający sen o lataniu poza statkiem.

Tak. My nie mieliśmy programu wyjścia na zewnątrz. Ale były tam skafandry, które to umożliwiały. One były w takim przedziale przejściowym, w którym często przebywałem, bo tam było siedem iluminatorów i mogłem oglądać ten kosmos, ile chciałem. Nawet obiady już zabierałem do kieszeni i jadłem tam. I tak mi się chciało wyjść w tę przestrzeń… Mi się śni, że ja wychodzę. Otwieram ten właz wyjściowy z boku, nabieram powietrza i trzymam się poręczy. I tak lecę, włosy mi falują, wstrzymuję oddech aż się duszę… I się budzę.

Reklama
Reklama
Reklama