Reklama

Spotykamy się w Pałacu Kultury na szóstym piętrze. Na rozmowę z okazji 10-lecia swojego teatru Michał Żebrowski zaprosił mnie na… widownię teatru. Wchodzimy. „Które miejsce najbardziej Pan lubi?”, pytam. „Lubię wszystkie” odpowiada aktor i dyrektor naczelny Teatru 6. piętro w jednej osobie. Gdy niedawno rozmawiałam z jego wspólnikiem Eugeniuszem Korinem, dyrektor artystyczny mówił, że najbardziej z całego teatru lubi pustą widownię: „Jest jak czysta kartka papieru. Tam wszystko może się zdarzyć. Pusta widownia z jakiegoś powodu mnie wycisza i uspokaja”. „Często pan tak na tej pustej widowni przesiaduje?”, dociekałam. „Coraz rzadziej. Rytm życia mi na to nie pozwala. A poza tym jesteśmy bardzo zapracowanym teatrem”. I rzeczywiście… Przez 10 lat w Teatrze 6. piętro odbyło się trzy tysiące wydarzeń artystycznych, na scenie wystąpiło 130 wybitnych aktorów, a przez widownię „przewinęło się” półtora miliona widzów.

Reklama

Bilety na spektakle w Teatrze 6. piętro rozchodzą się jak ciepłe bułeczki. Przed rozpoczęciem każdego, niezależnie od dnia tygodnia, przy kasie wije się długa kolejka.

Do tego dążyliśmy zakładając z Eugeniuszem Korinem nasz teatr. Marzyliśmy o stworzeniu teatru literackiego, w którym króluje świetna literatura wsparta charyzmą wybitnych aktorów, i w którym publiczność stoi w kolejce przed kasą, żeby kupić bilet. I to nam się udało.

Z premedytacją wybraliście Pałac Kultury i Nauki na siedzibę Waszego teatru?

Nie było w tym ani grama premedytacji, choć mieliśmy pomysł, żeby „Piękną Lucyndę” wystawić w Sali Kongresowej. Okazało się to jednak niemożliwe. Ówczesny prezes PKiN Andrzej Siezieniewski nie odesłał nas z kwitkiem tylko przyprowadził tutaj. Do sali koncertowej, której nikt nie używał i w związku z tym nikt o niej nie pamiętał. Nawet profesor Zbigniew Zapasiewicz, przez wiele lat związany z Teatrem Dramatycznym z siedzibą w PKiN nie miał pojęcia o jej istnieniu. Chyba czekała na nas.

Przez dziesięć lat gościliście półtora miliona widzów, a wystąpiło tu 130 aktorów. Ludzie kochają teatr, który stworzyliście.

Pewnie dlatego, że wszystkich szanujemy. Dbamy o to by nasi widzowie czuli się u nas jak najlepiej, a talent aktorów rozkwitał niezależnie od tego czy skończyli szkołę teatralną niedawno czy lata temu, i żeby mieli frajdę z tego, że są zawodowcami. Udało nam się stworzyć teatr dla ludzi, którzy cenią dobrą literaturę, u nas na scenie chcą się z nią zmierzyć, ze swoimi umiejętnościami i którzy nie boją się oceny. Zafundowaliśmy sobie prawdziwy aktorski ring artystyczny.

Wiedzieliście na co się decydujecie? Prowadzenie własnego teatru to wielkie przedsięwzięcie i odpowiedzialność.

Eugeniusz wiedział, bo przecież prowadził Teatr Nowy w Poznaniu. Miał więc wielkie doświadczenie. Bez niego by to wszystko nie poszło, mimo tego, że ja skończyłem zarządzanie i pracowałem jako producent. Tylko, że to były działania projektowe. A teatru nie można prowadzić od czasu do czasu. Teatr to nie jest sposób na przeżycie. To jest sposób na życie! Z nami pracuje 120 osób, musimy płacić podatki, rachunki, robić budżety i biznesplany na trzy, cztery lata na przód. Za wszystko odpowiadamy własnymi pieniędzmi. Prowadzimy teatr bez żadnych dotacji państwowych. Gdy scenograf źle wymierzy dekorację musi ją poprawić. My za to płacimy sami, przez to nasze dzieci nie pojadą na wakacje. W teatrze państwowym nikt się tym nie przejmuje. Poprawia się, albo robi się od nowa i już. W końcu płaci za to podatnik.

Pana dzieci chociaż raz przez to nie pojechały na wakacje?

(śmiech) To był tylko taki przykład. Wzięliśmy więc na siebie wielką odpowiedzialność. Zainwestowaliśmy pieniądze, ale też doświadczenie, energię, bo obaj bardzo wierzyliśmy w to przedsięwzięcie.

Pan i Eugeniusz Korin przyjaźnicie się?

Powiedziałbym, że łączy nas więź, która rodziła się, gdy było dobrze i gdy było źle. Bo wie pani, w teatrze raz jest niebo a raz piekło. I kubły potu muszą zostać wylane, żeby widz mógł przyjść i powiedzieć: „Boże! Jaka to szkoda, że nie zostałem aktorem!”. Poza tym u podstaw wszystkiego musi być wzajemna sympatia i szacunek.

Jak się znaleźliście?

Eugeniusz jest ode mnie 16 lat starszy. Reżyserował spektakl dyplomowy na moim roku. Wiedziałem, że to jest ten Korin, który reżyserował „Króla Leara” z Tadeuszem Łomnickim. Podszedłem więc do niego i zapytałem jak się pracowało z geniuszem. On mnie wtedy kulturalnie zbył. Po latach, gdy byłem już popularnym aktorem spragnionym gry w teatrze zaproponowałem mu współpracę zgodził się. Chyba zobaczył we mnie niekłamaną pasję i wielkie zaangażowanie. Ja za to zobaczyłem, że on jest artystą posiadającym teatralny słuch absolutny. I on się z tym urodził, bo reżyserem trzeba się urodzić.

A Pan kim jest w teatrze? Dyrektorem? Aktorem?

Kiedy trzeba jestem dyrektorem i interweniuję jeśli coś mojej interwencji wymaga. Nie poprawiam sobie humoru tym, że ktoś do mnie mówi „panie dyrektorze”, raczej mnie to śmieszy. Kim jestem w teatrze? Jestem ciągle niezadowolonym z siebie aktorem, zaskoczonym tym, że tak mało umiem. I jestem speszony tym, jak koledzy oczekują więcej ode mnie, a ja po prostu muszę uznać ich wyższość.

Pan chyba trochę kokietuje.

Ani myślę. Po prostu „Art” jest dla mnie wielką lekcją pokory. Gram ze wspaniałymi partnerami Borysem Szycem i Januszem Chabiorem i ich obecność na scenie obnaża moje błędy.

Czym jest dla Pana Teatr 6. piętro?

Gram wieczorami. Pewnego razu po spektaklu pojechałem na kolację do przyjaciół. Byłem zmęczony, a oni zapytali mnie „Dlaczego jesteś taki zmarnowany?”. „Powiem wam co to jest Teatr 6. piętro” odpowiedziałem im. „To jest ciągła harówa. Tak ciężka, ciężka, ciężka! I od czasu do czasu jakaś wielka nagroda!”. A mój przyjaciel dentysta mówi: „To zupełnie tak jak w życiu”.

Właśnie spotkała Pana taka nagroda. Wasz jubileuszowy spektakl „Art” spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem.

Bardzo mnie to cieszy. Jak również uznanie wielkich nazwisk. Ci artyści nie tylko chcą tu występować, ale chcą też być widzami. „Art” zadowolił i mnie i widzów. Podczas premiery było bardzo wzruszająco i do tej pory odbieram telefony od ludzi, którzy mówią, że spektakl został w nich na długo. To zasługa też reżysera Eugeniusza Korina.

Każde kolejne przedstawienie w Waszym teatrze jest dużym wydarzeniem kulturalnym. Zaczęliście w wysokiego C. Na start zrobiliście „Zagraj to jeszcze raz, Sam” Woody’ego Allena, z Kubą Wojewódzkim.

To był pomysł Eugeniusza, żeby Kuba zagrał. Dzięki niemu z dnia na dzień nasz teatr stał się jednym z najpopularniejszych nie tylko w Warszawie, ale w Polsce. Kuba zaryzykował i jestem mu za to wdzięczny, bo sukces jaki to przedstawienie odniosło przerósł nasze najśmielsze oczekiwania.

Podobnie jak „Art” Yasminy Rezy na dziesięciolecie?

Dopiero niedawno miała miejsce premiera, ale zrealizowaliśmy nasze założenie, żeby na nowe przedstawienie w repertuarze mieć sprzedanych dziesięć kompletów biletów. Mimo tego, że na początku mieliśmy pod górkę.

Dlaczego?

Nie wiem. Proszę zapytać tych, którzy wobec nas byli w sposób ohydny niesprawiedliwi. Mogę powiedzieć, że to było krzywdzące. Stwierdziliśmy, że musimy robić swoje, żeby zapracować na przywiązanie widzów. Niezależnie od tytułu jaki wprowadzamy do repertuaru widzowie na to czekają i awansem rezerwują bilety.

A jakie macie plany na najbliższą przyszłość?

Jak zawsze bardzo ambitne. Już w listopadzie wystawimy „Noce inżynierów dusz” wg „Kursu Mistrzowskiego” Davida Pownella oraz „Stalina” Gastona Salvatore, w adaptacji i reżyserii
Eugeniusza Korina w obsadzie: Jerzy Stuhr, Olgierd Łukaszewicz, Krzysztof Stroiński, Szymon Bobrowski i Bartłomiej Topa. To sztuka o tym, jak władza totalitarna zarządza wyobraźnią mas i jak wpływa na artystów, żeby w sposób odpowiedni komponowali swoje dzieła. Rzecz bardzo aktualna i potrzebna. Poza tym mamy plany na dwa, trzy lata naprzód. Będziemy nadal zawracać głowę wybitnym artystom i starać się, żeby zawsze grali dla pełnej widowni.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama