Reklama

Michała Bajora wszyscy znamy jako Nerona z "Quo Vadis". A tylko niektórzy pamiętają jak w jego debiucie filmowym w tajniki sztuki erotycznej wprowadzała go sama Beata Tyszkiewicz. Zawsze był ambitny. Właśnie wydał 19. płytę w karierze - "Moja miłość", z największymi przebojami autorstwa Wojciecha Młynarskiego. W najnowszej "Vivie!" zdradził Romanowi Praszyńskiemu, czy ma w sobie coś z tyrana i co go kręci.

Reklama

Michał Bajor o podróżowaniu

Publiczność uwielbiała go w Opolu i Sopocie. Śpiewał też na Broadwayu i Hawajach. Amerykę podbijał za własne pieniądze. Nie udało mu się zostać drugim Michaelem Jacksonem, o czym marzył, ale przyznaje, że dobrze wspomina występy za oceanem. Z upływem czasu podróże nie przestały go kręcić.

Kończę jedną i już wchodzę w internet szukać, gdzie pojadę dalej. Szalenie mnie to ekscytuje. Jeździmy zawsze w kilka osób, wybieramy wygodne domy z dostępem do wody, blisko ludzi, atrakcji. Nie jestem typem plażowicza. Jestem piegowaty, rudy i zawsze się tego krępowałem. Na słońcu przypalam się i przez kilka dni wyglądam jak świnka. Ale nie jestem też typem muzealnika.

Co najbardziej lubi w podróżowaniu?

Dobre jedzenie, próbowanie lokalnych potraw. Zobaczyć, zwiedzić, poleżeć z książką na leżaku, popływać w basenie. To mój idealny plan na wyjazd. Lubię latać samolotem, mimo że po zamachu na World Trade Center długo mnie namawiali. Przez dwa lata nie mogłem wsiąść do samolotu.

Rafał Masłow / Serwis Sony Music Poland

Jako aktor Michał Bajor wciela się w różne role. Czy prywatnie jest bardziej przewidywalny? Dziennikarzowi "Vivy!" powiedział:

Jestem sprzeczniak, bo jestem Bliźniak. We wszystkim jest nas dwóch. Jeden cierpliwy. Drugi raptus. Jeden mówi: „Zrób to”, a drugi: „Poczekaj”. Jeden nad wyraz życzliwy. Drugi bywa zazdrosny. (...) Chciałbym mieć innego koloru włosy, być wysokim, przystojnym Bradem Pittem (śmiech). Grać świetne wielkie role albo wyjść na scenę i walnąć taki przebój, jak kiedyś Krawczyk i Wodecki, i żeby mnie cała Polska, łącznie z wioskami, nosiła na rękach.

Jednak nie może narzekać na brak popularności...

Mam tak charakterystyczną twarz, że gdzie nie podjeżdżam, wszyscy kojarzą. Może nie zawsze wiedzą, z kim, ale coś im świta. To chyba mój Neron z „Quo vadis” to sprawił. Kiedyś na lotnisku pan się odwrócił do mnie i mówi: „Pan robi na taśmie we Włocławku? Nie? A to przepraszam, pan podobny do takiego faceta z hali”. Zobaczył moją minę i zaraz dodał: „O, przepraszam, pan z telewizji jest!”. Czy to nie sympatyczne?

Rafał Masłow / Serwis Sony Music Poland

Czy ma w sobie coś z Nerona? Dziennikarzowi powiedział, że do tej postaci przyciągnęła go przede wszystkim jej wielowymiarowość, artystyczna dusza i oczywiście miłość do muzyki. Przyznaje też, że ma w sobie małego tyrana...

Ekipy w wielu miastach są przyzwyczajone, że jestem wymagający. Jeżeli jestem przygotowany na 100 procent, przyjeżdżam punktualnie i jestem trzeźwy, to tego samego oczekuję. A gdy spotykam kogoś, kto ewidentnie to lekceważy, jestem bardzo nieprzyjemny. Potrafię krzyknąć, potrafię zejść ze sceny do garderoby, dyrektorka biegnie przepraszać.

Na scenie jest perfekcjonistą. Daje z siebie wszystko i przyznaje, że nie ma lepszej rzeczy niż owacja na stojąco. Co się dzieje, jak już schodzi ze sceny, po brawach?

O, bardzo szybko schodzę na ziemię. Po moim debiucie w spektaklu „Equus” w teatrze Ateneum – niewyobrażalnym, bo nie było ani jednej złej recenzji, a wtedy jeszcze pisano recenzje! – do mojej garderoby przyszła Krystyna Janda. Zobaczyła młodego chłopaka, który wciąż grał postać ze sztuki: rozedrganego, rozwibrowanego. Wzięła mnie za rękę i powiedziała: „Koniec. Teraz masz pomyśleć o tym, co chcesz zjeść, czego chcesz się napić, ewentualnie z kim chcesz spędzić noc”. Nauczyła mnie, że należy to absolutnie oddzielić. Przed wejściem na scenę skupić się, na scenie być jak najbardziej w roli, ale już po spektaklu mieć czas dla siebie.

Rafał Masłow / Serwis Sony Music Poland

Aktor rozmawiał z Romanem Praszyńskim też o rodzinie, która pełni ważną rolę w jego życiu. Sam nie zdecydował się na dzieci, ale ma pięcioro chrześniaków. Teraz są już dorośli. Wciąż są ze sobą blisko. Ale dlaczego nazywają go "rozrzutnikiem"?

Bo jestem straszny utracjusz. Zapraszam na wakacje. Często płacę za obiady, na których jestem ze znajomymi. Owszem, zabezpieczyłem się na jesień życia. Mam dom, mieszkanie. Ale nie ma we mnie chęci gromadzenia. Moje ulubione powiedzenie to: „Trumna nie ma kieszeni”. I współczuję tym wszystkim, którzy mając nieprawdopodobne pieniądze, pytają się, ile kosztuje herbata w restauracji. Nie jestem w stanie tego zrozumieć.

Cały wywiad z Michałem Bajorem jest dostępny w najnowszej "Vivie!", w kioskach.

Czytajcie także: Michał Bajor wyznaje w najnowszej "Vivie!": "Ja już się w życiu wykochałem”

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama