Reklama

Nie ma zwyczaju „patrzeć hen za siebie w tamte lata, co minęły”, jak śpiewała w „Kolorowych jarmarkach”. Choć jej życiorys to materiał na pasjonujący film, myśli tylko o tym, co jest teraz. O mężczyznach swojego życia Maryla Rodowicz opowiedziała Krystynie Pytlakowskiej.

Reklama

Maryla Rodowicz o mężczyznach

Bardzo cenię, kiedy ktoś ma talent, jest wybitny i w czymś dobry. Miernoty mnie nie interesują. Moi muzycy muszą być na najwyższym poziomie. I są.

– Facetów też tak sobie dobierałaś? Wybitnych?

No tak, ale ci wybitni nie zawsze byli w życiu łagodnymi barankami.

– Przypominam sobie Twój związek z czeskim menedżerem. On też się wyróżniał inteligencją.

Franek? Byliśmy ze sobą trzy lata. Poznaliśmy się, kiedy był menedżerem czeskiego zespołu rockowego, w którym zresztą grał na basie Jiři Korn. Jego zespół The Rebels grał pierwszą część koncertu, ja drugą. Franek był bardzo dobrym menedżerem. Po pewnym czasie zaczęliśmy w Pradze budować dom z pieniędzy, które wtedy zarabialiśmy – on i ja. A kiedy już ten dom wybudowaliśmy, spakowałam dwie walizki i wróciłam. Zostawiłam mu dom, samochód – fiata 850 sport w obłędnym kolorze yellow bahama, którego od niego dostałam w prezencie, i wsiadłam do pociągu. Moja babcia najbardziej żałowała puchowej kołdry, którą mi podarowała.

– Tak nagle się w nim odkochałaś?

Pochodziliśmy z dwóch różnych światów. Dzisiaj to się nazywa niezgodność charakterów.

– Twoja mama nie chciała, abyś sobie życie ułożyła normalnie, tak po prostu?

Pewnie chciała, ale nie wywierała na mnie presji. Poznawała moich kolejnych narzeczonych, Daniela Olbrychskiego też oczywiście. Kiedy pojechaliśmy konno z Warszawy do Drohiczyna, przez miesiąc mieszkaliśmy w domku jego babci. Malutki domek, żelazne łóżko, materac z dołkiem pośrodku, a my w ten dół wpadaliśmy. To wąskie żelazne łóżko świetnie pamiętam. Zresztą wszystko pamiętam, mam fotograficzną pamięć. I tam moja mama ze swoim mężem przyjechali z namiotem, rozbili się za płotem. Lubili się z Danielem. Kiedy już było źle i powiedziałam, że to koniec, Daniel zadzwonił do mojej mamy, żeby ratowała nasz związek. Wcześniej byłam z gitarzystą basowym, jeszcze w czasie studiów na AWF, miał na imię Grzegorz.

– Żal Ci, że czegoś nie zrobiłaś? Że coś Cię ominęło?

Był taki moment, kiedy moja kariera w Anglii rysowała się bardzo realnie. Byłam jeszcze wtedy z Franiem, powiedział, żebym zadzwoniła do menedżera w Londynie i powiedziała, że moja mama jest chora i nie mogę przyjechać. A tam już hulała promocja mojego koncertu w Royal Albert Hall. Franio bał się, że jak tam pojadę, to nie wrócę. Ale gdybym wtedy pojechała, nie urodziłabym tych dzieci, nie mieszkałabym tu, gdzie mieszkam. Życie potoczyłoby się inaczej. Nie wiadomo, co bym teraz robiła, może bym się stoczyła?

– Rozstanie z mężem, choroba mamy i jej śmierć. Naprawdę jesteś bardzo silna.

No chyba jestem i umiem sobie wytłumaczyć, że coś jest nieodwracalne, że to już się zmieniło, dokonało, więc nie ma powodów się buntować. Trzeba iść dalej. Poza tym powtarzam sobie, że nie mnie jedną to spotyka.

– No widzisz, kolejny przystanek na Twojej drodze, który pokonałaś. Byłaś w szoku?

Ale po dwóch latach ochłonęłam, a i dzieci mi tłumaczyły: „Mama, pomyśl inaczej, zobacz, jak teraz jest fajnie. Nie musisz z nikim walczyć o pilota, masz wolność, nikt cię nie krytykuje, że wpadłaś w nałóg turniejów tenisowych”.

– Nie zwiążesz się z nikim?

Nie sądzę.

Reklama

– Podobno ojciec Twoich dzieci, Krzysztof, zaprosił Cię na Mazury?

To kompletnie wymyślona plotka. Moje starsze dzieci i tak jeżdżą do ojca na wakacje. Uwielbiam Mazury, ale moja mama zawsze, siedząc u nas w ogrodzie, mówiła: „Gdzie wy wyjeżdżacie, tu macie raj”. I tego się trzymam. Mieszkam w raju. Również nie emigruję do Argentyny, co przeczytałam o sobie w jakimś pudelku, a tańczyć tango mogę się nauczyć tutaj. Chociaż do tanga trzeba dwojga.

Piotr Porębski
Reklama
Reklama
Reklama