Mariusz Szczygieł: "Nie znoszę udawania, snobizmu, nie mam fioła na punkcie swojego kraju i siebie"
- AL, OF
1 z 6
„Najważniejsze jest dla mnie pisanie, bo ja w ten sposób kontaktuję się ze światem”, powiedział w wywiadzie do VIVY!. Marcin Szczygieł to jeden z najlepszych polskich dziennikarzy, reportażystów. W latach 90. prowadził kontrowersyjny talk-show „Na każdy temat”. Jest autorem książek o Czechach - „Gottland” i „Zrób sobie raj”, które określano „wielką literaturą pod płaszczem reportażu”, i niezliczonej liczby reportaży, publikowanych między innymi na łamach "Gazety Wyborczej". Teraz popularyzuje dziennikarstwo na wysokim poziomie w swojej Fundacji Instytut Reportażu i kawiarni dla miłośników literatury faktu Wrzenie świata. Uważany za ucznia samej Hanny Krall. Przyjaźni się Zofią Czerwińską, choć ta, jak sam przyznaje, z początku... uznała go za erotomana.
Mariusz Szczygieł udzielił VIVIE! wywiadu dwa razy - w 2010 roku sam i w 2013 roku razem z Zofią Czerwińską. Z okazji okrągłych 50. urodzin dziennikarza przypominamy co zdradził wtedy Krystynie Pytlakowskiej o swoich pasjach, miłości do Czech, która zrodziła się dzięki VIVIE!, tym, co wywołuje u niego metafizyczny orgazm i swojej wewnętrznej kobiecie.
– Ma Pan wiele powodów do zadowolenia. Ale ciągle Panu mało. Szkoła reportażu, kluboksięgarnia, książki. Skąd ten niedosyt?
Mariusz Szczygieł: Najważniejsze jest dla mnie pisanie, bo ja w ten sposób kontaktuję się ze światem. A najbardziej rajcujące i dla mnie, i dla mojego egocentryzmu jest to, że czytelnicy piszą, że odkrywam im światy, których nie znali. Że Czesi w moim podaniu są jak egzotyczne plemię. Teraz podnieca mnie sprzedawanie książek, powiedzieć o książce jedno zdanie, ale takie, żeby gość z nią wyszedł z księgarni. Księgarnia to część instytutu reportażu, który stworzyliśmy z Wojtkiem Tochmanem i z Pawłem Goźlińskim. Na razie biznesowo to nie jest sukces, włożyłem w księgarnię całe moje oszczędności. Ale to taki projekt kulturalny, jakiego nie ma, coś tak fajnego, że nie żałuję. Może ta pogoń wynika też z tego, że nie mam dzieci? I te przedsięwzięcia są w pewnym sensie moimi dziećmi. A poza tym po czterdziestce zorientowałem się, że jakaś chmura nade mną wisi. Że zasypiam na siedząco, bo się boję, że czas ucieka i że szkoda mi tych trzech godzin po północy na sen. Odpisuję wtedy na e-maile, czytam, porównuję notatki do następnych książek, robię research. Szkoda mi czasu straconego. I jeszcze chciałbym coś po sobie zostawić.
– No to już ma Pan co. A czym wypełni Pan następne 10, 20, 30 lat?
Mariusz Szczygieł: Będę pisał w domku pod Pragą. Helena Stachová, tłumaczka polskiej literatury – to u niej tam mieszkam najczęściej, opiekuję się jej kotem, gdy wyjeżdża, napisałem o niej rozdział w nowej książce – zaskoczyła mnie. „Podaj mi swój adres”, poprosiła nagle. Czy ona po pięciu latach nie ma do mnie zaufania, że chce mój adres i szczegółowe dane? Ale okazało się, że potrzebuje ich do testamentu. „Zapisuję ci domek w lesie”, oświadczyła. Domek z tarasikiem, a za nim zbocze górskie na pięć pięter wysokości, w dole potoczek. Nie zrobiłem nic, żeby taki bonus otrzymać. Wydaje mi się jednak, że to nagroda za bycie sobą. Lubisz ludzi, to ich lub dalej. A oni będą lubić ciebie.
Zapraszamy do przeczytania cytatów z rozmowy i obejrzenia zdjęć autorstwa Marcina Kempskiego i Piotra Porębskiego w naszej galerii.
Polecamy też: Syna nazwał Belzebub, kochał sprośne dowcipy i kobiety. Żona wspomina Franciszka Starowieyskiego
2 z 6
Na zdjęciu: Zofia Czerwińska i Mariusz Szczygieł, Viva! lipiec 2013
– Powiedział Pan, że doznaje metafizycznego orgazmu, słysząc język czeski...
Mariusz Szczygieł: Weźmy „klid” – „spokój”, który ma zdrobnienie „klidek” – „spokoik” chyba. A drugie słowo to „misto” – „miejsce”, ale jest też „misteczko”, co znaczy – „miejscunio”, „miejscątko”. My nie mamy takich zdrobnień. Wydaje mi się, że naród określa zdrobnieniami pojęcia obdarzane czułością. Zakochałem się w języku czeskim 10 lat temu, kiedy jechałem tramwajem w Pradze i zacząłem słuchać, jak ludzie mówią. Pomyślałem, że czeska kultura daje szansę na spokój, na zajęcie się bardziej sobą niż światem. A Polak zasypia z kulą ziemską na piersiach.
– A umiera z kulą w piersiach?
Mariusz Szczygieł: O właśnie! W Czechach jest inaczej. Oni tam siedzą nad swoim piwem, naprawdę zadowoleni z miejsca, w którym się znajdują. Nie mają w sobie tego wiatru w plecy, który my mamy. I to mnie w nich ujęło. To też jest kraj, gdzie nie za bardzo się tropi cudze grzechy. U nas się to uwielbia.
– Wyjechał Pan do Czech dla miłości?
Mariusz Szczygieł: Nie. Dla VIVY! Gdyby nie wy, nie byłoby tych 10 wspaniałych lat. I nie byłoby „Gottlandu”. Wasza ówczesna szefowa działu zagranicznego spytała, czy nie zrobiłbym w Pradze wywiadu z Vondráčkovą. Odmówiłem: „Nie znam czeskiego”. „Ale ona zna polski”, przekonywała. Pomyślałem, że nigdy nie byłem w Pradze, to pojadę. Vondráčková mówiła najpierw po polsku, potem po czesku. I wtedy przeszedł mnie dreszcz po plecach.
– Co jest w Panu czeskiego?
Mariusz Szczygieł: Kiedy dwa lata temu pojechałem do Francji promować „Gottland”, o trzeciej w nocy w hotelu obudził mnie straszny harmider. Usiadłem na łóżku i podzieliłem ludzkość na dwie grupy – tych, co głośno wracają w nocy, nie zważając, że obudzą sąsiadów, i tych, którzy wracają na paluszkach, żeby tylko nikogo nie zdenerwować. Ja, niestety, jestem w tej drugiej grupie. Czesi w swoich dziejach też. Z Czechami znalazłem wspólną grupę krwi. Jak oni nie znoszę udawania, snobizmu, sadzenia się i nie mam fioła na punkcie swojego kraju i siebie. Najgorsze rzeczy o Czechach słyszałem od Czechów. Jak pani powiedziała – Polak umiera z kulą w piersi, a ja na pewno nie jestem kimś, kto by zginął za Polskę. Otworzyliśmy z kolegami księgarnię z kawą Wrzenie świata, gdzie robimy wszystko, żeby ludzie pokochali literaturę faktu, i może właśnie to jest moja forma patriotyzmu. Czech też bardziej myśli o swoim ogródku niż o walce na barykadach. Dla mnie najważniejsza jest sztuka pozostawania we właściwych proporcjach. To chyba mi się wzięło ze Złotoryi.
Polecamy też: „Nie wiem, czy to samczość alfy, czy nerwica natręctw”. Jarosław Kuźniar ma ambicje na... więcej!
3 z 6
– Spodziewał się Pan, pisząc „Gottland”, że książka zdobędzie tyle nagród? Że będzie uważana za najlepszy zbiór reportaży ostatnich lat? Jest Pan łasy na nagrody?
Mariusz Szczygieł: Doszedłem w życiu do takiego stanu, gdzie przestałem być łasy na takie rzeczy. Jak „Gottland” wszedł do finału Nike, wszyscy znajomi mówili: „Jezu, ale fajnie by było, jakbyś dostał Nike”. Mnie to wkurzało, bo ja po prostu nie chcę się uzależniać od tego typu oczekiwań. I dostałem Nike od czytelników.
– Przyznał się Pan, że jako dziecko chciał być dziewczynką. Nie bał się Pan, że społeczeństwo powie: zboczeniec, transseksualista?
Mariusz Szczygieł: A ja jako dziecko nie znałem takich pojęć. Po prostu kiedyś wydawało mi się, że jestem za spokojny i za grzeczny, za przytakujący, bałem się kogoś urazić. A to na tle zachowań moich kolegów wydawało mi się takie niemęskie. Ale dzisiaj wiem, że chyba dzięki wewnętrznej kobiecie we mnie mogły powstać niektóre moje teksty.
– Pana wewnętrzna kobieta pomaga Panu dopisywać różne prawdy i dodawać do reportaży? O żonie Baty napisał Pan, że nie mogła mieć dzieci, miała więc myśli samobójcze, bo drzewo, które nie rodzi, musi umrzeć. A to mówiła Pana babka, nie Batova.
Mariusz Szczygieł: Strasznie mnie korciło, żeby to zdanie włożyć do tego tekstu. Wiedziałem, że pani Batova planowała popełnić samobójstwo, jeśli nie będzie mieć dziecka. Przez całe dzieciństwo nasłuchałem się tego typu życiowych kwestii, siedząc w pralni hotelu Pod Basztą. Mój tata był tam konserwatorem, wujek palaczem, mama zarządzała pralnią, bratowa mamy i moja siostra cioteczna jako pokojowe. A ja tam spędzałem po szkole każdy dzień. Nauczyłem się słuchania i zapamiętywania. Dziewczyna wyskoczyła z szóstego piętra i nieśli ją na drzwiach. Nie przeżyła. Albo przyjechały dwie kobiety, z których jedna była mężczyzną. Nad całym moim dzieciństwem ciążyła jednak bardzo tragiczna historia ojca mojej mamy, zamordowanego przez UPA w Bieszczadach. Ciągle się domagałem, żeby mama mi ten horror opowiadała, ale pewnie moja podświadomość pragnęła od niego uciec. I może dlatego teraz notorycznie opowiadam ludziom dowcipy.
Polecamy też: Grażyna Torbicka odeszła z TVP2. „Telewizja to medium, od którego nie można się uzależniać"
Polecamy też: Maciej Orłoś po 25 latach odchodzi z "Teleexpressu". Jak poradzi sobie bez pracy? Zobaczcie co mówił w wywiadzie
4 z 6
– A w nocy boi się Pan zasypiać...
Mariusz Szczygieł: Od kilku lat wydaje mi się, że sen odbiera mi życie, a ja to życie lubię. Sen to trochę śmierć. Dlatego chodzę bardzo późno spać i zasypiam w pozycji półsiedzącej. Budzę się już w normalnej. Mam w sobie katastrofizm. Jak wsiadam do autobusu czy taksówki, często zadaję sobie pytanie, czy powinienem usiąść koło kierowcy. Może jednak nie, bo na tym miejscu ludzie giną. Mój starszy brat umarł i w moim dzieciństwie dużo o nim mówiliśmy. Mój pogodny sposób bycia to dla przeciwwagi. Inaczej bym zwariował.
– Kiedy nie może Pan zasnąć, dzwoni do Hanny Krall?
Mariusz Szczygieł: Już nie, bo doszliśmy do wniosku, że śmierć nie jest straszna. Bo po tamtej stronie mamy już wielu znajomych.
– Niełatwo chyba zaprzyjaźnić się z Hanną Krall, być przez nią rekomendowanym do Belle Etrangère jako najlepiej rokujący polski reporter. Jak Pan tego dokonał?
Mariusz Szczygieł: Dużo moich przyjaźni powstało dlatego, że zamierzyłem się na tę osobę. Na panią Hanię też. Najpierw czytałem jej teksty. Po każdej puencie na koniec rozdziału miałem wrażenie, jakbym dostał obuchem w głowę. Siedziałem na łóżku oniemiały, z otwartymi ustami. Dozowałem sobie te reportaże – jeden dziennie. Pomyślałem: Jeśli ktoś tak pisze, muszę go poznać. Kiedy powstała „Gazeta Wyborcza” i Hanna Krall zaczęła prowadzić tam dział reportażu, powiedziałem sobie, że muszę u niej pracować, choć niewiele jeszcze zawodowo zrobiłem. Kolega opowiedział jej o mnie, że pracuję w „Na Przełaj”, a chciałbym w „Wyborczej”. „To niech napisze jakiś tekst”, odparła.
– Bardzo go skrytykowała, a jednak Pan się nie wycofał?
Mariusz Szczygieł: Zarzuciła mi, że piszę tak, jak pisało się 20 lat temu, że teraz wymaga się krótszych zdań i szybszych. Że w moim pisaniu jest za dużo żartu, a za mało empatii. Dodała na osłodę, że najważniejszy w tym zawodzie jest słuch i ciekawość, a ja to mam. Potrzebowałem jej akceptacji, autorytetu i rad.
Polecamy też: "Klapki mam na oczach. Pędzę. Dni wypełnione". Kamil Durczok wraca do pracy w telewizji!
5 z 6
Na zdjęciu: Zofia Czerwińska i Mariusz Szczygieł, Viva! lipiec 2013.
– Myślę, że potrafi Pan zmiękczać kobiety. Słuchałam, jak Zofia Czerwińska czytała z zachwytem w Pańskiej księgarniokawiarni fragmenty Pana ostatniej książki. Jak powstała ta nieprawdopodobna przyjaźń?
Mariusz Szczygieł: Może Zosia mi przypomina moją ciotkę z dzieciństwa? W 1993 roku wynajmowałem piętro willi na Sadybie i cały czas myślałem o tej Zosi, nie wiedząc, dlaczego, po co? I nagle właściciel tego domu mówi: „Tu mieszkała taka Zośka, aktorka, co sobie operację plastyczną nosa robiła w Paryżu i nie wstydzi się o tym opowiadać”. „Jaka Zośka?”. „A, Czerwińska, może pan nie znasz”. Tąpnęło mną. Już wcześniej nie mogłem od niej oczu oderwać w serialach. „A gdzie mieszkała?”. „No tam, gdzie pan teraz”. Zadzwoniłem do telewizji, zdobyłem jej telefon. „Cały czas o pani myślę”. A ona: „To głupie żarty”. Potraktowała mnie jak namolnego erotomana. „Mieszkam na Okrężnej 59a, na górze”. „O Jezu, w tym moim mieszkaniu? A lustro między oknami jeszcze tam wisi?”. „Wisi”. „To moje lustro”. No i tak żeśmy się poznali. Zosia jest dowcipna i taka trochę czeska.
– Rozumiem. Krall Panu doradza, a Czerwińska rozśmiesza. Ale nie poszedł Pan za radą Krall, by nie kłaść się na kozetce u psychoterapeuty? Właściwie po co Panu psychoterapia?
Mariusz Szczygieł: Gdy zacząłem pisać o tragediach czeskich, przyłapałem się na tym, że zbierając materiał, niczego nie przeżywam tak dogłębnie. Zachowywałem się jak chirurg, biolog. Ja, który jestem w życiu emocjonalny jak cholera, w pisaniu tego nie mam. Wojtek Tochman mi doradził: „Twoje teksty będą lepsze, jak pójdziesz do psychoterapeuty”. Dopiero tam zrozumiałem, dlaczego piszę o tych Czechach, o Bacie na przykład. Bata kontrolował wszystko tak, jak moi rodzice kontrolowali mnie, i teraz ja mam straszną potrzebę kontroli innych. Nie wiedziałem, dlaczego spóźniam się na obiad do rodziców, nawet dwie godziny. Przecież mógłbym być punktualnie. Ziemniaki stygną i rosół. Teraz już wiem. Bo ja chcę mieć władzę nad naszą relacją, nad moim związkiem z rodzicami.
Polecamy też: Kim Tomasz Lis chciałby być za 10 lat? "Chciałbym dalej być na powierzchni" - wyznał "Vivie!"
6 z 6
Na zdjęciu: Zofia Czerwińska i Mariusz Szczygieł, Viva! lipiec 2013
– Musi Pan być silniejszy niż inni? A gdyby napisał Pan gorszą książkę? Psychoterapeuta dopiero miałby co robić.
Mariusz Szczygieł: Nie wpadam w panikę z powodu krytyki, ponieważ uodporniłem się na nią, prowadząc talk-show. Bardzo mnie wtedy krytykowano, ale nie musiałem się tym przejmować. Reżyser Orzechowski wzmacniał mnie psychicznie, uważał, że jestem dobry i za pięć cudzych krytyk dawał mi dziesięć pochwał. Na początku strasznie mnie poprawiał, każde pytanie musiałem powtarzać na nowo. Boże, gdzie ja przyszedłem? – myślałem. W „Gazecie” było po prostu wspaniale. A tu? Nie siadałem jak Tomasz Lis. „Zobacz, Witek, jak on siada, jak jakiś chłopak odciągnięty od pługa”, oburzała się redaktorka Beata. Orzechowski mnie bronił: „Dziś siada tak, a za pięć lat, jak skończymy ten program, wszyscy będą tęsknić do jego sposobu siadania”. Gdy wróciłem z telewizji do „Gazety”, pomny swoich doświadczeń, zawsze jako redaktor krytykę cudzego tekstu zaczynam od tego, co jest w nim wartościowe. A dopiero potem mówię, co jest w nim złe.
– Ale nie odpowiedział mi Pan, co się dzieje, gdy poniesie Pan porażkę?
Mariusz Szczygieł: Właśnie mówię, że umiem zbudować siebie na nowo. Tak mi się wydaje. Porażka jako przygoda. Przecież ja do Polsatu trafiłem z porażki. Po siedmiu latach pracy w „Gazecie” moja szefowa Małgorzata Szejnert w jednej chwili wpłynęła na całe moje życie i dzięki temu jestem dziś tu, gdzie jestem. Powiedziała: „Mariusz, twoje teksty są takie fajne, takie doskonałe i tak dobrze się je czyta, że właściwie wiem, jaki będzie następny. Musisz się rozwijać, popracuj nad zmianą”. Nie umiałem się rozwinąć, poszedłem więc do telewizji. A jak skończyłem z talk-show, pojechałem do Czech. Trudno mnie dobić.
Polecamy też: Marcin Prokop: „Moją rolą jest bycie publicznym kumplem na akord”. Jaki jest, gdy ściągnie tę maskę?