Reklama

Jako nastolatka wysiadywała w knajpach z Polańskiem, Hłaską, Komedą. Jako dorosła kobieta zrobiła wielką, międzynarodową karierę. Sprzedała milion książek. Ale nie zaznała szczęścia w miłości. Roma Ligocka, autorka Dziewczynki w czerwonym płaszczyku, w wywiadzie dla dwutygodnika VIVA! zdradza, dlaczego zawsze wybierała złych mężczyzn.

Reklama

W najnowszej książce Jeden dobry dzień wspomina Pani, że jako dziewczynka towarzyszyła Pani umieraniu ojca.

Całe życie odczuwam brak ojca. Kobieta, która nie miała ojca, ma duże kłopoty z mężczyznami. Duże kłopoty w związkach. Do tego między innymi służy ojciec. Wzmacnia swoje dziecko, daje mu poczucie własnej wartości. Umarł, kiedy miałam sześć lat. Nie nauczył mnie nawet jeździć na rowerze. Matka raczej się bała. "Nie przezięb się", "A w ogóle masz za małe piersi" - krytykowała.

Bolesne.

To nie jej wina. Bardzo mnie kochała, myślała, że tak trzeba. Że matka ma sprowadzać na ziemię. Ktoś, kto wychowuje się z ojcem, braćmi ma inny stosunek do mężczyzn. Dużo swobodniejszy.

Jako nastolatka przesiadywała Pani po knajpach z artystami?

Zastanawiam się dziś, dlaczego Romek Polański, Rysio Horowitz i ja, dzieci Holocaustu, wychowujące się razem, wszystkie zajęły się sztuką. Prawdopodobnie mieliśmy syndrom pourazowy i łatwiej nam było żyć jako artyści. Artysta ma trochę wariackie papiery. Może spędzać noce na rozmowach, niekonwencjonalnie się zachowywać, nawet płakać. Chyba już od ósmego roku życia wiedziałam, że będę w jakiś sposób artystką. Rysowałam, malowałam, chciałam być aktorką. I dlatego to towarzystwo knajpiane. Wtedy w Krakowie byli wszyscy - Kantor, Hłasko, Komeda, Herbert. Wszystkich ich znałam, byliśmy kolegami.

Od kieliszka?

Nie byłam za bardzo pijąca. Ale od biesiad, przegadanych nocy. Aż do Jacka Kaczmarskiego, też przyjaciela, który umarł na raka. Potem artyści przestali mi się podobać.

Momencik, była Pani bardzo młoda, gdy wyszła za mąż. Po co artystce małżeństwo?

Bo mama kazała. Pan nie wie, co to był ówczesny Kraków! Wszyscy wszystkich znali. Chciałam też to przeżyć: biała sukienka, kwiatki. Ale nie polecam.

Białej sukienki?

Myślę, że nie każdy młody człowiek nadaje się do małżeństwa. Podobno są ludzie, którzy mają takie szczęście, spotykają właściwą osobę i potrafią wytrzymać z nią całe życie. Albo przynajmniej długie lata. A ja śmieję się (choć przez łzy), że dopiero dzisiaj wiem, gdzie lubię spędzać wakacje i jaki mężczyzna mi się podoba.

Co się wydarzyło w małżeństwie, że go Pani nie poleca?

Nie trafiłam na odpowiedniego człowieka. Osoba tak lękliwa, tak niepewna siebie, powinna spotkać silnego, spokojnego faceta. Takiego, który nie przejmie się moimi lękami, płaczami, nerwami. Faceci mnie zawsze pytali: "Dlaczego ty nigdy nie śpisz?". A ja nie śpię, bo tacy ludzie jak ja po prostu śpią mało i czujnie.

Kogo wybrała sobie wtedy Roma?

Inteligentnego. Artystę. Takiego, o którym mówili mi: "Z nim nie dasz rady". Prawdopodobnie z obawy przed tym, że i tak będę zraniona, wybierałam najbardziej niemożliwych i najbardziej trudnych facetów. Jakby z góry zakładając: "Jak się nie uda, to znaczy, że nie mogło być inaczej". Człowiek zwykły, spokojny, rozsądny w ogóle mnie wtedy nie interesował. Dopiero dziś wiem, że to inaczej funkcjonuje. Cała skarbnica ciepłych uczuć, intuicji, empatii jest w zwykłych facetach.

(...)

W końcu rozstała się Pani z mężem?

Rozeszliśmy się pokojowo. Nigdy się nie rozwiodłam.

Dlaczego?

Nie było powodu. Nie zamierzałam wyjść za mąż. On też nie zamierzał się ożenić. Jakby się wtedy pojawił ten jeden jedyny, to być może bym się rozwiodła.

Pojawił się?

Tak. Ale za późno. Zostało za mało czasu, żeby spędzić szczęśliwe życie. A może się mylę? Może nie ma tego jednego jedynego?

Reklama

Jednak książkę kończy Pani słowem "My". Tęsknota?

Tak. Bycie z drugim człowiekiem jest wartością. Może największą, tyle że trudną. I nikt nie wie, jak to zrobić, żeby związek był dobry. Ciągle jednak uważam, że najpiękniejsze słowo to słowo "My".

Bartek Wieczorek/LAF AM
Bartek Wieczorek/LAF AM
Reklama
Reklama
Reklama