Reklama

Zanim jeszcze Magda Umer sama zaczęła śpiewać, muzyka była już obecna w jej życiu – nie jako marzenie, lecz jako coś codziennego, oswojonego, a jednocześnie magicznego. W rozmowie z Krystyną Pytlakowską dla magazynu VIVA! opowiada o dzieciństwie przesiąkniętym dźwiękami, o ojcu, który miał słuch absolutny i potrafił zagrać wszystko, o radiowych audycjach, które uczyły piosenek, i o pierwszej dziecięcej odwadze – telefonie do Aliny Janowskiej.

Reklama

Magda Umer wspomina dom rodzinny i początek relacji z Aliną Janowską. Wywiad VIVA!

[...]

– To tamci mogli Tobie zazdrościć. Muzyka, śpiew, piosenki nie wzięły się w Tobie ot, tak. Ktoś Ci ten talent przekazał.

Nikt na świecie nie śpiewał tak, jak mój tata. No może Sinatra i Nat King Cole. Mieliśmy w domu fortepian i akordeon, a on na tym wszystko potrafił zagrać. Miał słuch absolutny. Przesiąkłam tą muzyką i tymi tangami przedwojennymi. „Niedzielą”, „Już nigdy”. Muzyka była naszą rodzinną ucieczką przed cierpieniem. W drugim pokoju leżał mój bardzo chory brat i cała troska się na nim skupiała. (Umarł, gdy miał 14 lat – przyp. red.). Tata śpiewał, a ja słuchałam bez przerwy radia.

Pamiętam audycję, w której puszczano kawałek piosenki, potem drugi i trzeci, a słuchacze sobie zapisywali słowa i na końcu śpiewało się całą piosenkę razem ze Sławą Przybylską czy Ireną Santor. Pamiętam, że chyba w „Podwieczorku przy mikrofonie” Alina Janowska zaśpiewała: „Ja się boję sama spać” i tak mi się podobało, że w książce telefonicznej znalazłam numer do niej i zadzwoniłam. Odebrała, powiedziałam, że słuchałam przez radio, jak śpiewa, i czy mogłaby mi podyktować cały tekst, bo nie zdążyłam zapisać. I podyktowała. Miałam wtedy 10 lat. A przy fragmencie „Brom co wieczór biorę i cztery wódki spore” nie wiedziała, jak mi wytłumaczyć, co dzieje się z bohaterką tej piosenki.

Po wielu latach byłyśmy już z Aliną bardzo zaprzyjaźnione. Działałyśmy w Kapitule imienia Aleksandra Bardiniego Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Przypomniałam jej tamtą sytuację. A ona ją pamiętała. Jako 10-latka uważałam, że śpiewanie nie mogłoby być moim zawodem, ponieważ mam słabiutki głos, śpiewam cicho i do głowy mi nie przyszło, że mogę mieć taki plan na życie.

– Byłaś bardzo odważna. Dzwonić do sławnej aktorki i prosić ją o podyktowanie słów piosenki…

A jednak miałam odwagę na tyle, że jak czegoś chciałam, nie cofałam się i to osiągałam. Piosenka była najwspanialszym środkiem wyrazu. Później już, jako 13- i 14-latka, po raz pierwszy usłyszałam Ewę Demarczyk. A potem jeździłam do Krakowa do Piwnicy pod Baranami, a później do Marka Grechuty. Lubili mnie i zapraszali. A Zygmunt Konieczny zaproponował, żebym u nich śpiewała. Tu czytam w recenzjach, że miauczę i szepczę, a tam wchodzi Ewa Demarczyk i mówi, że jestem zjawiskiem.

– Uwierzyłaś wtedy w siebie?

Czułam, że mówi prawdę, ale w siebie zaczynam wierzyć dopiero teraz. I nie mogę pojąć, jak to jest, że wychodzi siwa staruszka, śpiewa smutne piosenki, a ludziom to poprawia nastrój.

[...]

________________________________________

Reklama

Cały wywiad w nowym wydaniu VIVY! Magazyn dostępny w punktach sprzedaży w całej Polsce od czwartku, 10 kwietnia 2025 roku.

Reklama
Reklama
Reklama