Maryla Rodowicz: „Zawsze byłam zazdrosna o moich wybranków”
„A zazdrość, jak wiesz, jest strasznie niszcząca, męcząca”
- Krystyna Pytlakowska
W ramach cyklu Archiwum VIVY!: wywiady przypominamy rozmowę Krystyny Pytlakowskiej z Marylą Rodowicz. Wywiad ukazał się w styczniu 2020 roku w magazynie VIVA!.
Magazyn VIVA! wywiad z Marylą Rodowicz
Mówi: „Nie potrafiłabym być z kimś bez miłości, bez zakochania”. Pierwsza miłość? Bardzo romantyczna, z księżycem w tle. Przedszkolnego kolegę, Wojtusia, wspomina do dziś… Maryla Rodowicz w bardzo kobiecej i inspirującej rozmowie z Krystyną Pytlakowską.
Byłaś kiedykolwiek tak naprawdę zakochana?
No pewnie, nawet bardzo, śmiertelnie.
Ale jakoś przeżyłaś.
Kiedy byłam dzieckiem, przeczytałam gdzieś, że z miłości trzeba płakać do księżyca. I to mnie uratowało. Miałam wtedy sześć, może siedem lat. Patrzyłam więc na księżyc i zmuszałam się do płaczu. Wyobrażałam sobie, że obiekt mojej miłości jest tak zakochany we mnie, jak ja w nim.
A kto to był?
Kolega z przedszkola.
Twoja pierwsza miłość?
No tak. Miał na imię Wojtek i był troszkę starszy ode mnie. To była bardzo romantyczna miłość z księżycem w tle.
Czy już cokolwiek wtedy wiedziałaś o miłości?
Tyle, co mi babcia przeczytała, a jej świat to była trylogia Sienkiewicza, Kraszewski… Z tej literatury uczyłam się wiedzy o uczuciach. A jak trochę podrosłam, babcia czytała mi literaturę francuską, którą fascynowała się moja mama z kolei. Książki Saganki stały u niej na półce. Mama zachwycała się też Remarkiem. Potem już tego Remarque’a sama czytałam i wzruszałam się, zwłaszcza „Łukiem triumfalnym”. Wiesz, teraz myślę sobie, że ta przedszkolna miłość, ten Wojtek, to właśnie ten sam chłopak, z którym potem umawiałam się na randki. Byłam w pierwszej klasie licealnej, a on w maturalnej. Byłam o niego bardzo zazdrosna. Ja zresztą zawsze byłam zazdrosna o moich wybranków. A zazdrość, jak wiesz, jest strasznie niszcząca, męcząca. To koszmar.
Do dzisiaj to w Tobie siedzi? Nadal jesteś taka zazdrosna?
Dzisiaj to już nie mam o kogo. Ale kiedy miałam męża – właściwie jeszcze go mam, bo rozwód tuż-tuż – to też zazdrość o niego utrudniała mi życie. Krysiu, powiedz mi coś o rozwodzie, bo ja jeszcze nigdy się nie rozwodziłam. Czy od razu na pierwszej rozprawie rozwód zostanie orzeczony?
To zależy, o czym będziecie mówić przed sądem. Najtrudniejszy jest zawsze podział majątku. Ale gdy ja się rozwodziłam, to jeszcze żadne z nas tego majątku nie miało, więc kończyło się na pierwszej sprawie. No, chyba że ktoś zechce udowodnić Ci winę.
Całe lata 90. głównie siedziałam w domu, zajmowałam się rodziną, domem, dziećmi, mężem. Wtedy jeszcze nie było plenerowych koncertów. Nie było więc wyjazdów. No a koncerty, jeżeli takie były, nie odbywały się codziennie. I masz rację, byłam w mężu naprawdę zakochana – od momentu, kiedy się poznaliśmy, aż do momentu, kiedy on się wyprowadził. Trzydzieści lat. Dlatego tak to rozstanie przeżywałam. Gdybym nie była zakochana, powiedziałabym mu: „A idź sobie i zamknij drzwi z drugiej strony”.
Trzydzieści lat z jednym facetem…Ty jesteś naprawdę długodystansowa.
Kiedy już z kimś decyduję się być, moje uczucie nie wygasa z byle jakiego powodu.
A jednak wiele razy się rozstawałaś. Jak choćby z Danielem Olbrychskim, który często Cię wspomina.
Teraz Daniel przychodzi do mnie na kolacje razem z żoną, Krysią Demską. Siedzimy, on recytuje, a ja śpiewam. Uwielbiam, jak Daniel recytuje, po prostu można się popłakać ze wzruszenia. A Krysia siedzi i słucha.
I nie jest zazdrosna o Daniela?
Chyba każda kobieta jest zazdrosna, chociażby dla zasady. Nie ma jednak powodu, bo ja po rozstaniu już nigdy do nikogo nie wracam.
Nawet jak odchodzisz? To Ty rzuciłaś Daniela.
Rozstaliśmy się po trzech latach, tak potoczyły się nasze losy.
Ja myślę, że dwojgu artystom tej miary co Wy trudno się porozumieć, bo każde chce być na pierwszym planie.
Być może, ale Daniel raczej nie był zazdrosny o moją karierę ani ja o jego sukcesy. Jak poznałam Daniela, to on już był gwiazdą po wielu filmach. Kiedy się poznaliśmy z Andrzejem w 1985 roku, w 1990 wzięliśmy ślub, to ja już miałam na koncie wiele płyt i przebojów.
Byłaś wielbiona, byłaś na szczycie. „Niech żyje bal” czy „Polską Madonnę”, „Małgośkę” i „Sing-Sing” śpiewała połowa Polski.
To były lata 70. i 80.
A „Autobusy…”?
1972.
A „Jadą wozy kolorowe”?
1970. Zatrzymałaś się w czasie.
Jestem słaba w datach, lecz wszystkie Twoje piosenki pamiętam. „Marysię biesiadną”, „Złotą Marylę” z lat 90. Byłaś gwiazdą i jesteś nią do dziś. Twoje piosenki zawsze szły jak woda.
W latach 90. w ogóle polskie płyty sprzedawały się bardzo dobrze.
Andrzej był z Ciebie dumny. Ale co się dzieje potem z taką miłością?
Miłość się zmienia. Z tego pierwszego gorącego zakochania przechodzi różne etapy. A w 30-letnim związku myślę, że podstawą staje się przyjaźń. Ludzie muszą się po prostu lubić, żeby być ze sobą. Aż nagle trzy lata temu mój mąż oznajmił: „Kupiłem mieszkanie, chcę się wyprowadzić”.
Jak zareagowałaś?
Powiedziałam coś w rodzaju: „Jeżeli się wyprowadzisz, to nie ma powrotu”. No i tak też się stało.
Bo jak już raz podejmiesz decyzję, nie cofasz jej?
No wiesz, a co miałam zrobić. To było dla mnie trzęsienie ziemi, szok.
Kiedyś już miałaś z Andrzejem małżeński kryzys, jak pamiętam. Zostaliście jednak razem.
Jak czytam jakieś wywiady z kobietami, w których one opowiadają, że związek polega na kryzysach i godzeniu się, to myślę, że niekoniecznie. Myślę, że można żyć z kimś wiele lat i nie popadać w kryzysowe sytuacje. Są też takie związki, kiedy kobieta jest świadoma zdrad męża i przymyka na nie oko, ale to nie mój przypadek. Ja bym tak nie mogła.
Cały czas rozmawiamy o rozstaniu, a miałyśmy rozmawiać o miłości.
Cały czas rozmawiamy o miłości. Na miłość przecież składa się wiele różnych uczuć. Poczucie porażki także.
Naprawdę?
Absolutnie naprawdę. Przecież już czwarty rok jestem sama.
I jak to znosisz? Nie płaczesz? Nie rozczulasz się nad sobą?
No co ty! Tylko w łazience bardzo ostrożnie się poruszam, bo niedawno się poślizgnęłam, uderzyłam głową o wannę i myślałam, że już nie żyję. Ale Andrzej jeszcze wtedy tutaj mieszkał i nawet się nie obudził. Co wieczór więc, kiedy wchodzę do łazienki, to bardzo uważam, bo jeśli coś mi się stanie, to kogo miałabym zawiadomić i jak?
Masz więc jednak poczucie samotności.
To nie tak. Po prostu, idąc po schodach czy będąc w łazience, robię się czujna i ostrożna. Ale już nie cierpię. Nawet lubię być sama. Rozsmakowałam się w samotności.
To coś nowego, bo przecież byłaś bardzo kochliwa.
Ale nie zdradzałam. Jestem monogamistką. Zresztą bywałam zakochana aż do rozstania, a potem wchodziłam w kolejny związek. Nie było ich jednak tak dużo.
Który mężczyzna był dla Ciebie ważny poza mężem?
Czeski menedżer, František. Faktem jest, że go zostawiłam, był apodyktyczny.
Miałaś jednak przeprowadzić się dla niego do Czech, do Pragi.
Tak, nawet babcia dała mi kołdrę, a potem nie mogła odżałować, że tej kołdry przy rozstaniu nie zabrałam. Wybudowaliśmy w Pradze dom, ale graliśmy koncerty i w Czechosłowacji, i w Polsce. Franek był bardzo dobrym menedżerem. Dzwonił nawet niedawno i prosił, żebym dała mu telefon do mojego męża. Pytam: „A po co?”. A on: „Porozmawiam z nim. Powiem mu, żeby poszedł na ugodę, bo nawet w Czechach prasa pisze o waszym rozwodzie. Po co macie ciągać się po sądach…”. Cały czas mnie wspiera.
Zostawiłaś Franka dla kogoś innego?
Nie. Zostawiłam go z dnia na dzień. Przyjechałam do Warszawy z dwiema walizkami, zamieszkałam w hotelu MDM, bo nie miałam wtedy żadnego lokum. I przyjechała do mnie Agnieszka Osiecka, a ja siedzę i płaczę. Ona na to: „Nie płacz, napiszę ci piosenkę”. I napisała mi piosenkę „Ja z podróży”:
Ja z podróży.
Ja z podróży.
Walizki moje pełne snów,
dziś puste są.
Kto powróży, kto powróży,
kto powie, gdzie mój będzie dom…
Piękna piosenka. Agnieszka umiała pocieszyć, a ja nauczyłam się od niej spokoju. Mówiła: „Nie ma co rozpaczać, kiedy świat ci się wali. Trzeba obrócić to w żart”.
Można się nauczyć takiego nieprzejmowania się?
Oczywiście. Taka rozmowa kobiety z kobietą wiele daje. Ja właściwie nigdy nie miałam przyjaciółek poza Agnieszką. Ale chyba nie mam takiej potrzeby. Może dlatego, że dużo pracuję i cały czas się coś dzieje. A poza tym dzieci mnie bardzo wspierają. Synowie, z którymi wyjechałam na tydzień, by dojść do siebie. Są wspaniali.
A Kasia? Nadal prowadzi stajnię i naucza jazdy konnej?
Córka prowadzi szkolenia w różnych stajniach, jest cenionym trenerem i psychologiem koni. Zamknęła pensjonat dla koni, skupiła się na treningu sportowym. Opiekuje się też moim koniem. To obłędny fryzyjski dwuletni ogier… Grzywę będzie miał do ziemi i szczotki przy kopytach. Nazywa się Aleksander Rodowicz i nie można go wykastrować, bo grzywa i ogon przestaną mu rosnąć. Ja najwcześniej na niego wsiądę za dwa lata, a nie siedziałam na koniu ze 20 lat, to będzie dopiero przeżycie. I dla mnie, i dla konia. Kasia musi go najpierw ujeździć.
Mówisz o nim z dużym uczuciem, o wiele większym niż o swoich mężczyznach (śmiech).
To teraz uważaj. W 1978 roku byłam w Stanach na trasie polonijnej i ktoś po koncercie powiedział o astrologu, który mieszka na przedmieściach Filadelfii. Pojechaliśmy do niego całą grupą, miał zasłonięte oczy, podpierał głowę ręką i przepowiadał przyszłość, nagrywając to na kasetę. Mnie powiedział, że widzi, jak pędzę konno w armii Aleksandra Wielkiego. Na koniu rasy fryzyjskiej. No więc postanowiłam spełnić jego wróżbę.
Czyli tak gdzieś przed osiemdziesiątką zaczniesz go ujeżdżać?
Już nie mogę się doczekać. Kiedy jestem w Krakowie, wpadam do stajni, żeby go pogłaskać i powiedzieć: „Mamusia przyjechała”.
Który z Twoich mężczyzn był dla Ciebie najważniejszy? Nie pytam tu o męża. Krzysztof Jasiński?
Krzysztof oczywiście, to było wielkie zauroczenie. Nie potrafiłabym być z kimś bez miłości, bez zakochania. Krzysztof oczywiście jest dla mnie ciągle bardzo ważny, mamy dwoje dzieci i poza tym czuję, że mnie wspiera psychicznie.
Kontaktujecie się?
Nie, ale dzieci stale się z nim kontaktują, więc jest na bieżąco, jeśli chodzi o moje sprawy, i przekazuje przez nie dobre słowa.
Policzmy te Twoje miłości, począwszy od Wojtusia.
Franio, Daniel, a jeszcze wcześniej Grzegorz, gitarzysta basowy, mój kolega z AWF. Mówię o tych dojrzałych związkach.
Nie było ich dużo, zważywszy na Twoje powodzenie, bo nie zdecydowałaś się na krótkie romanse.
Bo kobieta potrzebuje czegoś więcej niż samych doznań erotycznych. Kobieta potrzebuje jakiejś historii, która ewentualnie znajdzie zakończenie w łóżku. To mężczyźni uprawiają seks bez uczucia i potem idą dalej. I wchodzą do kolejnych łóżek.
A czy jest dla Ciebie jakaś miłość równie ważna jak do mężczyzny?
Miłość do muzyki, do przyrody, do zwierząt, do dzieci… Ale to zupełnie inna miłość. Tylko że teraz te miłości stają się coraz ważniejsze. Miałam dużo szczęścia, bo udało mi się urodzić trójkę wspaniałych dzieciaków. Jak każda matka uważam, że moje dzieci są najpiękniejsze, najmądrzejsze. Właściwie rodziłam je przez całe lata 80.
Nie bałaś się wtedy o karierę?
Bałam się tylko przy pierwszym dziecku. Kiedy rodził się Jasiek, byłam przerażona. Myślałam, że to już koniec kariery, zwłaszcza że zbliżał się stan wojenny, a ja mieszkałam sama na Ursynowie w moim pierwszym mieszkaniu, bez telefonu, bez mebli, a tu maleńkie dziecko. Jasiek poza tym ciągle płakał. Bardzo źle sypiał, a ja szukałam w książkach o macierzyństwie, których miałam przy łóżku cały stos, stron o płaczu dziecka. Albo nie płakał, tylko leżał z otwartymi oczkami całą noc. Lekarz prawie od nas z domu nie wychodził. Musiałam biec na drugą stronę ulicy, na komendę, skąd wydzwaniałam do pediatry: „Panie doktorze, Jasiek kaszle”. A Krzysztof był wtedy w Krakowie. Myślałam, że już nikt nie zadzwoni, skończą się koncerty, życie estradowe. A ja nic, tylko będę gotowała te pieluchy (wtedy gotowało się pieluchy w mydlinach). Bałam się o swoją przyszłość. I wtedy zaproponowano mi kilka koncertów w teatrze Buffo, zagrałam z Andrzejem Kleszczewskim, świetnym gitarzystą. Tylko on i ja. Pamiętam swój kostium – czarna sukienka i wielki naszyjnik z lusterek i czarnych piór.
On też był Twoją miłością?
Nie, ale był superkolegą. Razem graliśmy do końca lat 80., dołączył do nas jeszcze Florek – z włosami do pasa, grał na skrzypcach i harmonijce ustnej. Dołączyli byli muzycy Perfectu, który się wtedy rozpadł. I Rysiu Kozicz, kolejny świetny menedżer. Wiele lat pracowaliśmy razem, głównie w ZSRR.
Wiesz, jaką ważną cechę masz w sobie?
Jaką?
Poczucie lojalności. Bardzo rzadko spotyka się takie poczucie wielkiej lojalności.
Jestem lojalna. Zarówno w muzyce, jak i w miłości. Moi muzycy grają ze mną ponad 20 lat. Zresztą muzyka jest jak małżeństwo. Trudno wziąć z nią rozwód czy ją zdradzić. A potem, kiedy urodziła się Kasia
w 1982 roku, byłam już spokojniejsza, chociaż stan wojenny sprawił, że wszystkie kontrakty zostały zerwane z dnia na dzień. To Agnieszka odbierała mnie ze szpitala razem z Krzysztofem, ale kiedy rodził się Jasiek, Krzysztof był na festiwalu cyrków w Monte Carlo.
Cały więc czas byłaś sama, mimo tych mężczyzn wokół Ciebie i tylu miłości.
No nie, kiedy rodził się Jędrek, Andrzej czekał na korytarzu. I nie było takiej sytuacji podbramkowej jak przy Kasi, kiedy zrobiono mi transfuzję z innej niż moja grupy krwi. Przyszła położna i krzyczy: „Pani schodzi, ma pani już sine palce”. Żal mi się mnie zrobiło, że tak młodo umieram. Natychmiast odłączyli tę kroplówkę i jak widać, przeżyłam. Bardzo się z tego cieszę. Moje dzieci przypominają mi: „Mama, ty przecież będziesz żyła wiecznie”. Taki mam zresztą zamiar.
Ale miłość do dzieci nie zastąpi miłości do mężczyzny. Żadna inna miłość nie zastąpi tej najważniejszej.
A jeszcze nie mówiłam ci o mojej miłości do palm. Dramę damsko-męską mam już za sobą. Wyczyściłam siebie, swoją psychikę, odzyskałam spokój i czuję się naprawdę świetnie. Żyję kompletnie innym życiem. Mam koncerty, mam dzieci i już nie mogę się doczekać, kiedy przyjdzie wiosna, kiedy zrobi się ciepło, wystawię swoje palmy na taras. Cieszę się, bo lato ma być upalne, a więc moje palmy też będą bardzo zadowolone. Usiądę wtedy na tarasie, przyjdą koty, które się zwykle snują bez celu, podbiegnie suka Mary (w hodowli nazywała się Marilyn Monroe) i będzie wspaniale.
Ale przecież ostatnie słowo w sprawach miłości jeszcze u Ciebie nie padło.
No nie wiem, zawsze przeżywałam pierwsze momenty zakochania tak intensywnie, że burzyły mi całe życie. Każdy rozpad związku był dla mnie porażką. Nie mogłam normalnie funkcjonować. Nic dla mnie nie istniało: żadna muzyka, żadne koncerty. Siedziałam, wpatrywałam się tępo w telefon, a kiedy w końcu zadzwonił, byłam w euforii. Miłość zawsze była dla mnie destrukcyjna. Pamiętam, że kiedy rozstawałam się z Danielem, płakałam całą noc. A rano przyjechał po mnie bus, mieliśmy jechać na koncert do Poznania. Mówię menedżerowi, że nie pojadę, bo nie nadaję się kompletnie. W końcu pojechałam, ale czułam się okropnie. Koszmar. Spuchnięte oczy i jeszcze przyplątała się opryszczka. Wyglądałam niewyjściowo. Zawsze było tak samo: „Dlaczego nie dzwoni, dlaczego nie przyjeżdża?”. Wszystko było powodem do rozpaczy. A teraz nareszcie spokój i niech tak już zostanie. Mam swoje palmy, zwierzęta, mam dzieci, mam muzykę, fanów. Wystarczy…
Coś nie bardzo w to wierzę.
Naprawdę wystarczy.
1 z 6
„Kiedy byłam dzieckiem, przeczytałam gdzieś, że z miłości trzeba płakać do księżyca. I to mnie uratowało”
2 z 6
„Byłam w mężu naprawdę zakochana – od momentu, kiedy się poznaliśmy, aż do momentu, kiedy on się wyprowadził. Trzydzieści lat. Dlatego tak to rozstanie przeżywałam. Gdybym nie była zakochana, powiedziałabym mu: „A idź sobie i zamknij drzwi z drugiej strony”.
3 z 6
„Z tego pierwszego gorącego zakochania przechodzi różne etapy. A w 30-letnim związku myślę, że podstawą staje się przyjaźń. Ludzie muszą się po prostu lubić, żeby być ze sobą”
4 z 6
„Jak czytam jakieś wywiady z kobietami, w których one opowiadają, że związek polega na kryzysach i godzeniu się, to myślę, że niekoniecznie. Myślę, że można żyć z kimś wiele lat i nie popadać w kryzysowe sytuacje”
5 z 6
„Na miłość przecież składa się wiele różnych uczuć. Poczucie porażki także”
6 z 6
„Nie potrafiłabym być z kimś bez miłości, bez zakochania”