Reklama

Jeden z najbardziej znanych polskich projektantów - Maciej Zień obchodzi dziś 43. urodziny! Był jednym z pierwszych polskich designerów, który sam zyskał status gwiazdy. Od debiutu w 2000 roku jego kariera była pasmem sukcesów. Uwielbiały go zarówno gwiazdy, jak i media (chyba jako pierwszy doczekał się na przykład sesji w „VIVIE!”). Na jego pokazach pojawiały się gwiazdy i wpływowi ludzie świata biznesu, a sukienka od Zienia mówiła o jej właścicielce: zobaczcie, jak mi się w życiu powiodło!. Nic dziwnego, że od 2010 roku pełnił Maciej Zień funkcję kreatora wizerunku na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, gdzie w sukniach jego projektu wystąpiły m.in.: Alicja Bachleda-Curuś, Magdalena Cielecka, Magdalena Boczarska i Magdalena Mielcarz.

Reklama

Jakby tego było mało, Andie MacDowell wybrała jego kreację na Galę Telekamer. A potem niepodziewanie okazało się, że Maciej Zień ma poważne kłopoty. Tak poważne, że na jakiś czas zupełnie zniknął z życia publicznego. Jednak dziś z całą pewnością możemy stwierdzić, że pogłoski o jego końcu okazały się mocno przesadzone. Projektant zgromadził bowiem przez lata bezcenny kapitał. Mówiąc w skrócie, wciąż kochają go gwiazdy, ale to nie wszystko - Zień nie tylko tworzy modę. Z ogromnym sukcesem zajął się designem. Projektuje zarówno wnętrza, jak i elementy wyposażenia. Dziś nazwisko Zień jest symbolem dobrego smaku i marki, która ciągle się rozwija.

ZOBACZ TAKŻE: Maciej Zień stworzył kolekcję kosmetyków do makijażu. Jak widać, moda to dla niego za mało...

Z okazji urodzin projektanta przypominamy rozmowę Zienia z Katarzyną Piątkowską. Wywiad ukazał się w styczniu 2018 roku w magazynie „VIVA!”.

Ma wszystko. Znane nazwisko, piękne atelier, sławne i bogate klientki. Zrealizował marzenie z dzieciństwa o byciu projektantem. Katarzynie Piątkowskiej Maciej Zień opowiedział o drodze na szczyt, potknięciach i życiu pod presją.

Masz 38 lat i właśnie wydałeś książkę „Więzień sukcesu”. Nie za wcześnie na pisanie autobiografii?

Na początku tak myślałem. Ale w końcu uznałem, że 20-lecie pracy to dobry czas na to, żeby opowiedzieć o tym, jak zostałem projektantem, jakie mam marzenia i plany oraz co się wydarzyło prawie trzy lata temu.

Miałeś wszystko. Piękne atelier, do którego przychodziły najbogatsze Polki i gwiazdy, projektowałeś wnętrza, bywałeś na największych imprezach, a na Twoje pokazy ściągały prawdziwe tłumy.

I zbudowałem wszystko sam, ciężką pracą. Nie miałem znajomości ani pieniędzy. Ale miałem marzenie, żeby zostać projektantem. W szkole podstawowej okazało się, że mam talent plastyczny. Byłem wniebowzięty. Gdyby się okazało, że go nie mam… pewnie walczyłbym nadal, bo chciałem projektować piękne suknie. Tylko to się dla mnie liczyło. Gdy miałem 11 lat, kupiłem sobie w Pewexie lalkę Barbie. Już wtedy wiedziałem, że będę projektantem i że znajdę się w wielkim świecie.

To była Twoja pierwsza modelka (śmiech)?

Nie, wcześniej szyłem ubrania dla misia (śmiech). Jednak projektowanie dla Barbie to dopiero było coś. Było dla mnie tak wciągające, że musiałem to robić. Poszedłem do Szkoły Sztuk Plastycznych, bo nie wyobrażałem sobie, że mógłbym uczyć się w innej. Prawie się do niej przeprowadziłem. Stałem się artystą. Bardzo się starałem, żeby już wtedy pracować na swoje nazwisko. Brałem udział w konkursach mody i wygrywałem ze studentami Akademii Sztuk Pięknych.

Kto był Twoją pierwszą prawdziwą modelką?

Ilona Felicjańska. Znała ją cała Polska z talk-show Mariusza Szczygła. Nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście, gdy zgodziła się wystąpić w moim pokazie. Dzięki jej obecności moja kolekcja została dostrzeżona i tak trafiłem na pierwsze strony gazet.

Lublin okazał się dla Ciebie za mały?

Wiedziałem, że aby się rozwijać, muszę się przeprowadzić do Warszawy.

Mateusz Stankiewicz/AF Photo

I stałeś się ulubieńcem gwiazd i bizneswoman.

Miałem szczęście, że spotkałem na swojej drodze odpowiednich ludzi. Pierwszy pokaz, jaki zrobiłem w Warszawie, odbył się w Królikarni, dla dużego koncernu zajmującego się pielęgnacją włosów. Wzięły w nim udział między innymi: Ilona Felicjańska, Ola Chaberek, Ewa Pacuła – prawdziwy top polskich modelek. Wśród moich klientek szybko znalazły się Grażyna Torbicka, Grażyna Szapołowska, Justyna Steczkowska, Renata Przemyk czy Anna Maria Jopek. To dało mi nowe możliwości. W 2001 roku przy ulicy Szpitalnej otworzyłem swój pierwszy butik z atelier.

W 2013 roku zorganizowałeś pokaz w kościele. Wywołałeś wielki skandal.

Pokaz odbył się w kościele, ponieważ sztuka sakralna była inspiracją mojej kolekcji. Ale odbył się w poszanowaniu sacrum, za zgodą księży, o czym wiele osób nie wie i wyciąga pochopne wnioski. Tabernakulum było puste. Moją intencją nigdy nie było urażenie uczuć religijnych Polaków.

To był początek końca? Dwa lata później nastąpił ten dzień, kiedy wpadła do redakcji rozemocjonowana stylistka, mówiąc, że Zień oszukał wspólników i wywiózł kolekcję za granicę, a to, co zostało, sprzedaje za grosze. Zrobił się wokół Ciebie wielki szum, a Ciebie tu wcale nie było.

Wypuszczałem dwie kolekcje w roku, dodatkowo kolekcję sukien ślubnych, projektowałem płytki dla Tubądzina, wnętrza, kolekcję obuwia dla marki Baldowski i linię Zień-a-porter. Wszyscy oczekiwali ode mnie, że każda kolejna kolekcja będzie coraz lepsza, bardziej zaskakująca, ekstrawagancka. Wiązało się to z wielką presją i ogromnym stresem. Miewałem nawet stany depresyjne. Doszedłem do wniosku, że muszę wyjechać, żeby móc na wszystko spojrzeć z dystansem, zastanowić się nad tym, czy prowadzić biznes, czy z niego zrezygnować. Talent mam, myślałem, jakiś pomysł na siebie zawsze znajdę. Wyjechałem więc na zaplanowane wakacje, a wtedy wybuchła afera ze mną i moją firmą w roli głównej. Nie uciekłem, tak jak niektórzy sugerowali, niczego nie ukradłem, a jedynym błędem, jaki zrobiłem, była publiczna wymiana zdań ze wspólnikami. Gdyby nie nasze oświadczenia publikowane na Facebooku, rozstalibyśmy się bez rozgłosu medialnego. I tak to powinno się skończyć.

Wtedy, w 2015 roku, prasa była dla Ciebie bezlitosna. Pisano: „Skandal w firmie Macieja Zienia!”, „Projektant zdefraudował pieniądze spółki?”. Nawet „Newsweek” poświęcił Ci artykuł. A Ty siedziałeś w Brazylii i patrzyłeś, co się dzieje?

Nie patrzyłem. Nie zaglądałem do internetu, nie odbierałem telefonów.

Nie chciałeś zabrać głosu w swojej sprawie?

Uważałem, że nie mam z czego się tłumaczyć, bo tylko winni się tłumaczą. A ja nie czułem się winny.

Nie żal Ci tego wszystkiego? Pięknego atelier, biura, showroomu Zień Home?

To były piękne czasy, miałem małą fabryczkę, która zajmowała trzy piętra w kamienicy, zarządzałem zespołem składającym się z prawie 40 osób, pracowałem jak szalony. Ale chciałem zmienić charakter mojej pracy na bardziej kameralny i bliższy mi, czyli bardziej artystyczny. Gdzie mniej czasu będą zabierały sprawy administracyjne, a więcej kreacja i tworzenie. Niczego nie żałuję i z ręką na sercu mogę powiedzieć, że nie było mi tego wszystkiego żal nawet przez minutę! W końcu poczułem się wolny.

W jednej chwili straciłeś wszystko to, na co ciężko pracowałeś wiele lat – nie tylko firmę, ale przede wszystkim nazwisko i dobre imię.

To nieprawda. Mimo tego, że nie było mnie w kraju, wciąż projektowałem, miałem klientki, które zamawiały u mnie kreacje, realizowałem i kończyłem wcześniej rozpoczęte projekty. Fakt, zmniejszyło się grono znajomych, ale to akurat wyszło mi na dobre. Teraz są przy mnie ci, którym na mnie zależy, a ja mam dla nich w końcu tyle czasu, ile zawsze chciałem mieć i na ile zasługują. Za to powiększyło się grono partnerów biznesowych i zrealizowałem kilka dużych projektów, z których część będzie miała premierę na najbliższym pokazie.

Trudno Ci było wrócić?

Nie. Nie miałem się czego bać. Musiałem tylko zająć się prawnym uregulowaniem spraw związanych z moją spółką. Roczny urlop, który sobie zrobiłem, był dużym luksusem, ale też ważną potrzebą w tamtym czasie. Wiedziałem, że Polska na mnie czeka. Dzięki tej przerwie i inspiracjom zebranym podczas urlopu pokaz „Sweet Dreams” został przyjęty oklaskami na stojąco. To było bardzo wzruszające. Wróciłem jednak jako inny człowiek. Teraz atelier znajduje się w moim mieszkaniu na ulicy Belwederskiej, jest bardziej kameralne. Panuje w nim twórcza atmosfera, a stres jest minimalny.

Ta roczna przerwa sprawiła, że się zmieniłeś?

Zmieniła się moja perspektywa. Zrozumiałem, że najwyższy czas zacząć żyć dla siebie, zadbać o swoją psychikę i zdrowie. Odkryłem, jak bardzo siebie zaniedbałem. Nie uprawiałem żadnych sportów, źle się odżywiałem. Teraz staram się to wszystko naprawić. Chociaż nadal pracuję od rana do nocy (śmiech). Ale teraz umiem zachować balans. Jednym z moich głównych postanowień jest, żeby przynajmniej raz w roku wyjechać na dłuższy czas, żeby odpocząć, mieć czas tylko dla siebie. To dobrze wpływa na twórczość.

Pobyt w Brazylii zaowocował nie tylko przemyśleniami na temat życia, ale też małżeństwem.

W Rio poznałem mojego męża Antonia. To była wielka miłość.

Tylko krótkotrwała.

Moje życiowe doświadczenia pokazują, że nic nie jest nam dane raz na zawsze. Wtedy była wielka.

W książce napisałeś: „Wszystko jest po coś. Także moje krótkie i dramatycznie zakończone małżeństwo. Nie uchronimy się przed popełnianiem głupot”. Twoje małżeństwo było głupotą?

Nie powinienem nazwać małżeństwa z Antoniem głupotą. Przepraszam za to. To był wspaniały, zwariowany czas. Wtedy tego potrzebowałem, Antek najwyraźniej również. Teraz mamy ze sobą dobry kontakt i nikt do nikogo nie ma pretensji, że tak się to wszystko potoczyło.

Teraz już wiesz, jak to jest mieć męża.

Jako jeden z niewielu mężczyzn orientacji homoseksualnej mam ten przywilej, że wiem, jak to jest być w związku małżeńskim. Jestem spełnionym, zrealizowanym mężczyzną, nie mam żadnych problemów ze swoją seksualnością. Jednak tak jak w książce napisałem: „Wyciągnąłem wnioski z różnych rzeczy, które mi się przytrafiły, i dzisiaj bardzo mocno wierzę,
że pewnych błędów nie popełnię już nigdy”.

Drugi raz się nie ożenisz…

O ożenku mogę pomyśleć, natomiast wyjść ponownie za mąż nie planuję. I nigdy już nie będę miał dużej firmy i wspólników. Zamknąłem ten rozdział w moim życiu. Załatwiłem wszelkie formalności i w końcu jestem wolny. Mam stałe grono klientek, współpracuję z gwiazdami. Moją muzą zawsze była i jest Aneta Kręglicka, dołączyła do niej Kasia Warnke. Ubieram Grażynę Szapołowską, Maję Ostaszewską, Danutę Stenkę. One wolą tak, jak jest teraz. Doceniają kameralny charakter atelier. Czują się tu swobodnie. Czasami wpadają tak po prostu na kawę czy lampkę szampana. Tu zapraszam je do mojego świata. Nikogo nie udaję. I w końcu rozumiem, że najważniejszy jestem ja i jakość mojej twórczości, a nie to, ile kolekcji wypuszczę i ile projektów zrobię.

O czym teraz marzysz?

W tej chwili mam tak dużo ciekawych i ambitnych projektów do zrealizowania, że najbardziej zależy mi na tym, żeby je doprowadzić do końca i mieć je w swoim dossier. Oczywiście, jak każdy, marzę o wielkich rzeczach. Na przykład o tym, żeby zaprojektować lampę, która przejdzie do historii. Tak jak na przykład lampa Arco od Flosa z 1962 roku, którą produkuje się do dzisiaj.

Zaprojektowałeś przecież sukienkę, do której klientki wciąż wracają?

Alicja Bachleda-Curuś wystąpiła w niej na Festiwalu Filmowym w Gdyni w 2010 roku. Odszywam ją do dzisiaj. Ania Lewandowska poszła do ślubu w podobnej. Ale teraz marzy mi się, aby stworzyć ikonę designu. Taka lampa! To byłoby coś!

Niełatwo Cię zadowolić.

To dlatego, że jestem perfekcjonistą.

Reklama

W przypadku projektanta to dobrze.

To zależy, dla kogo (śmiech). Dla klientek i partnerów dobrze, bo zawsze dostają produkt idealny. Gorzej dla współpracowników. Jakość jest dla mnie najważniejsza, a uzyskanie jej wiąże się z wymaganiami najpierw wobec siebie, potem wobec innych. Pozostaję wierny tej zasadzie.

Mateusz Stankiewicz/AF Photo
Reklama
Reklama
Reklama