Reklama

11 lipca 1943 roku zapisał się krwawo w XX-wiecznej historii Polski. To wtedy bandy UPA przeprowadziły jednocześnie atak na 99 miejscowości na Wołyniu. Dzień ten przeszedł do historii jako krwawa niedziela, był apogeum ludobójstwa, dokonanego przez banderowców. Zginęło w nim tysiące niewinnych cywilów: starców, dzieci, kobiet. W jego 76. rocznicę przypominamy wywiad z Krzesimirem Dębskim z grudnia 2016 roku.

Reklama

Rzeź wołyńska - wywiad z Krzesimirem Dębskim

Tego dnia, nazwanego po latach Krwawą Niedzielą, nacjonaliści z UPA zaatakowali Polaków zgromadzonych na mszach w kościołach. Jego rodzicom udało się ocaleć z pogromu, dziadków uprowadzono i zabito. Wszelkie przejawy polskości zniszczono. Polaków na Wołyniu miało nie być. Już nigdy. Dlaczego więc tak ciągnie go w te strony? Czy wciąż rozpamiętuje rodzinną traumę? Czy wciąż czegoś szuka? Do Kisielina z Krzesimirem Dębskim, kompozytorem, autorem książki „Nic nie jest w porządku. Wołyń. Moja rodzinna historia” pojechała Katarzyna Przybyszewska.

Zima pokrzyżowała nam plany. I nawet jeśli liczyliśmy, że uda nam się natrafić na ślady, które od ponad 70 lat skutecznie ukrywano, zasypał je śnieg. Biały puch przykrył i tak nieprzejezdne drogi, kilka razy zastanawialiśmy się, czy nie wracać do Lwowa, skąd wyruszyliśmy. Kilometrami jechaliśmy przez lasy i pola, jakby odcięte od świata, bez śladu cywilizacji. Wiatr targał autem, opony ślizgały się na żywym lodzie. Byliśmy nieproszonymi gośćmi i czuliśmy to wyraźnie.

Kiedy w końcu po sześciu godzinach morderczej jazdy dotarliśmy do Kisielina, przywitała nas cisza. Taka sama, jak wtedy w lipcu 1943 roku po wołyńskim pogromie. Taka sama, jaka witała rodziców Krzesimira, gdy po latach przyjechali tu szukać grobu jego dziadków, Leopolda i Anisji Dębskich, zamordowanych i zakopanych nie wiadomo gdzie.

Kisielin, maleńkie miasteczko wioseczka, zagubiony na krańcu świata, gdzie diabeł mówi dobranoc, z rozpadającymi się domami, zapadającymi stodołami, chylącymi się ku ziemi płotami, jednym sklepem za żelaznymi drzwiami, czynnym trzy godziny dziennie. Czas tu zatrzymał się w miejscu i gdyby nie zatknięta gdzieś na krzywym dachu antena satelitarna, moglibyśmy mieć wrażenie, że wylądowaliśmy w przeszłości. I trudno byłoby nam nawet określić jak odległej. XIX to wiek, XVIII, XX?

Na środku Kisielina wielka niebieska cerkiew ze złotymi kopułami. Niebieski, czyli „siny”, narodowy ukraiński kolor. „Sine” są nawet nagrobki na ukraińskich cmentarzach. Jak wielki to kontrast ze stojącymi prawie naprzeciw czerwono-brązowymi ruinami kisielińskiego kościoła. Poraniona podczas wołyńskiego pogromu katolicka świątynia z „amputowanymi” wieżami, bez dachu, okien, drzwi, z wielką dziurą w podłodze, jakby po wielkim wybuchu, zniszczona i przegrana. Krzesimir był w Kisielinie dziesiątki razy i choć wielokrotnie przekraczał próg kościoła, ta cisza w środku wciąż go przeraża i boli.

Tu też nie trzeba zamykać oczu, by łatwo cofnąć się w przeszłość. Jak wyglądał ten kościół pamiętnej niedzieli 11 lipca 1943 roku? Tu musiał być ołtarz, tu ławki, freski na ścianach, lampy zwisające ze sklepienia, którego dziś próżno szukać. Ludzie przychodzili modlić się za życie, czy wtedy mogli przeczuwać, że przyszli po śmierć? Tamtego lata na Wołyniu zamordowano 90 tysięcy Polaków.

Cisza towarzyszy nam też na polskim cmentarzu, raczej skrawku ziemi, który po nim pozostał. Kilka zapomnianych grobów z XIX wieku, ostatni znak, że kiedyś była tu Polska, nazwiska, które trudno odczytać. Po wojnie w tym miejscu zasadzono las, by zatrzeć ślady z przeszłości, co można było zrabować, zrabowano. Jedynie krzyż z tablicą, który przed laty postawił tu ojciec Krzesimira, Włodzimierz Sławosz Dębski, stoi teraz zakopany w śniegu. Naprzeciw cmentarza, przy drodze, biała tabliczka z napisem ukraińską cyrylicą „Kisielin”. To wszystko. Czy można uwierzyć, że przed wojną tętniło tu życie.

Katarzyna Przybyszewska: Czy można w to uwierzyć?

Krzesimir Dębski: Było sobie miasteczko…

Dotknięte przez los i historię.

W którym ludzie chcieli normalnie żyć mimo wojen, mimo zniszczeń i cierpień. Gdy przyszła I wojna światowa, na Wołyniu front stał półtora roku. Potem zaczęły się przemarsze bolszewików. Wszystko zostało zniszczone. Kościoły, pałace miejscowych oligarchów poszły z dymem, zachowały się cerkwie, bo ich bolszewicy nie niszczyli. Uciekając, mordowali, gwałcili, palili. Ziemia płynęła krwią. Ale trzeba ją było odbudować, podnieść z kolan. I tak zrobiono. Po wojnie ludzie mieszkali w okopach, z desek zbijali lepianki. Dla Polaków, Żydów, Ukraińców los był taki sam. Zaczynali od zera. Do kolejnej wojny zdołali odbudować nawet kościół w Kisielinie i okazało się, że mimo tych tragedii ich życie było szczęśliwe.

Jak to możliwe?

Znam te historie z opowieści rodziców. Byli wtedy młodzi, a czasy młodości wspomina się z sentymentem. Nawet starsze Ukrainki mieszkające w Kisielinie mówiły, że „życie było wtedy wesołe”. Były jarmarki, karuzele, przedstawienia amatorskiego teatru, chóry i w kościele, i cerkwi. Narodów w Kisielinie mieszkało wiele. Większość Ukraińców, ale też Polacy, Żydzi, Ormianie, Karaimowie, Niemcy, Czesi… I wszyscy spotykali się na tych jarmarkach. Święta odbywały się cztery razy w roku, najpierw katolickie, potem prawosławne. Były w Kisielinie 23 sklepy i sprzedawcy przygotowywali paczki świąteczne na Boże Narodzenie. Były pomarańcze, bakalie, prezenty… Kłótni wyznaniowych nie było. Ksiądz w kościele mówił, żeby pochodzić do cerkwi i posłuchać, jak pop mądrze mówi. Pop mówił: „Jakie ciekawe rzeczy ksiądz opowiada!”. Ludzie się przyjaźnili, pobierali. Narodowości się mieszały jak w tyglu. Wołyńska wieża Babel. Był bilard, knajpy, romanse, skandale… Życie było ciekawe.

Więc dlaczego zaczęło się to zmieniać?

Nacjonalizm. W cerkwiach kler zaczął podburzać ludzi. Ukraińscy nacjonaliści, którzy potem tworzyli bandy Ukraińskiej Powstańczej Armii, byli w większości synami popów. Tak jak Stepan Bandera, przywódca banderowców. Już gdy upadało imperium austro-węgierskie, propagowali konieczność powstania ukraińskiego państwa bez obcych narodowości. Potem to się przerodziło we wzywania do czystki etnicznej, do mordowania, do rzezi, w końcu do eksterminacji.

Rodzice opowiadali Ci, jak to zaczęło się właśnie tu, w Kisielinie?

Kiedy wybuchła wojna niemiecko-sowiecka, pojawili się nacjonalistyczni agitatorzy. Wcześniej Sowieci mieli nad wszystkim kontrolę i ruchy nacjonalistyczne nie wchodziły w grę. Potem weszli Niemcy i wprowadzili własne rządy. Ale kiedy Niemcy byli zajęci wojną pod Moskwą, stery przejęli Ukraińcy. I tak zaczął się ciężki czas dla Polaków. Wcześniej z niemieckiej inspiracji Ukraińcy przeprowadzili Holocaust, zlikwidowali ludność żydowską bez mrugnięcia okiem. Bakcyl zbrodni narastał. Ludzie na Wołyniu widzieli już morderstwa, straszne rzeczy widzieli, zabójstwa w czasie wojny widzieli, front tam przecież stał, śmierć była kromką chleba. Ale tego, co szykował im los, przewidzieć nie mogli.

Kłym Sawur, ideolog na Wołyniu, wzywa do czystki etnicznej i…

…i zaczyna się. Mordy bez rozkazów, ćwiczenia w lasach. Ukraińska policja zasila szeregi UPA, organizują akcje. Jest strach, przemoc, przymus. Nie wszyscy Ukraińcy byli nacjonalistami. „Więc – mówili upowcy – jeśli nie zabijesz ty, my musimy ciebie zabić. I twoją rodzinę. Boście zdrajcy”. Jak wilki szli mordować z jednej miejscowości do drugiej. Żeby nie było sentymentów, że to rodzina, sąsiedzi… Wołyń płynął krwią.

Mówiłeś, że Twoi rodzice nie bali się?

Nie bali się, bo nie wierzyli, że ich to też może spotkać. „To jakieś bandy, źli ludzie przyszli”, mówili. „Sąsiad sąsiadowi nic nie zrobi. To więcej niż sąsiad, to przyjaciel, rodzina”. Przecież obok mieszkali sąsiedzi, którzy nie mieli studni, więc przez 20 lat brali od nich wodę, razem święta urządzali. I raptem okazało się, że oni już nie mówią: „dzień dobry”. Mój dziadek ze strony taty, Leopold Dębski, był lekarzem, leczył za darmo Ukraińców. Babcia, która była Kozaczką, pomagała mu jako położna i pielęgniarka. Czy mogli przypuszczać, że te dzieci przez 20 lat odbierane z porodów, przyjdą do nich i zabiją? Powtarzali: „To przecież niemożliwe”. Okazało się, że możliwe.

Urodziłeś się 10 lat po Krwawej Niedzieli na Wołyniu, a jednak kiedy o niej opowiadasz, mam wrażenie, że znasz te wydarzenia dokładnie, minuta po minucie, sekunda po sekundzie, jakbyś tam był…

Bo żyłem tym od dziecka. Ludobójstwo, które przetrwali rodzice, zostało z nimi do końca życia. Szczególnie ojciec czuł na barkach ciężar tej historii, starał się ją upamiętniać i badać jako historyk amator. Napisał książkę „Było sobie miasteczko”, którą wydałem po jego śmierci. Kiedy ją pisał, obrazy stawały mu ponownie przed oczami. Był nerwowy, dręczyły go skurcze mięśni, wyimaginowane bóle w amputowanej nodze, którą stracił w oblężeniu kościoła. Wszyscy razem z nim przeżywaliśmy wtedy Wołyń na nowo. Całe życie zbierał fakty, relacje świadków, zasłyszane informacje. One, a także te gromadzone przez lata przez państwa Ewę i Władysława Siemaszków, doprowadziły do ustalenia, że właśnie ta niedziela 11 lipca 1943 roku była punktem kulminacyjnym całej rzezi na Wołyniu.

Tego dnia zaatakowano ponad 100 miejscowości.

Stąd wzięła się nazwa Krwawa Niedziela. Mordy na polskiej ludności zaczęły się w 1939 roku, potem ponownie Ukraińcy ruszyli w 1941. Ale w 1943 przeprowadzili plan eksterminacji. Mieli zginąć wszyscy Polacy, jakby ich nigdy na tych ziemiach nie było.

Cofnijmy się w czasie. Jest niedziela, 11 lipca 1943 roku, pogodny ranek…

Mama z siostrą lepiły pierogi na obiad. Śmiały się przy tym i rozmawiały, gdy w drzwiach stanęła znajoma Ukrainka. Była bezdomna, samotna, przychodziła często do dziadków, zawsze dostawała jedzenie. Spojrzała na nie bacznie. „Dzieci! I wam się jeszcze chce śpiewać?”. Już wiedziała, co będzie. Nie ostrzegła. W cerkwi tego dnia nabożeństwo odwołano, ale suma na 11 w kościele była. I kiedy skończyła się, pod kościołem stali uzbrojeni w kosy, siekiery i broń palną ludzie.

Ukraińcy. Sąsiedzi, przyjaciele…

Wszyscy się cofnęli, zamknęli drzwi. A tamci krzyczeli, żeby otworzyć i zaczęli strzelać. Czy można uwierzyć, że część ludzi nadal myślała, że oni tylko kogoś szukają? Mówili: „Może tylko po księdza przyszli”. A ci nadal, nawet po imieniu: „Władek! Staszek, otwieraj! To ja, Petro”. Znali się przecież… Czyżby więc mogli coś złego zrobić? I otworzyli drzwi. Wszystkich zamordowano.

Nie wszystkich.

Prawie. Osiemdziesiąt kilka osób. Kiedy patrzyłem dziś na nazwiska na pamiątkowej tablicy przy ruinach kościoła, to przeważnie kobiety, dzieci, starcy, mężczyzn w sile wieku kilku, bo większość poszła na wojnę w 1939 albo na zesłanie na Syberię. Uchowała się niewielka grupa ludzi, którzy razem z księdzem uciekli na plebanię. Plebania była warownym budynkiem, połączonym z kościołem dębowymi drzwiami. Zabarykadowali się tam, licząc na cud. Upowcy rzucali granaty przez okna, tamci odrzucali, by nie wybuchły, i tak trwało to cały dzień. Kilka osób zdołali zabić i zastrzelić przez te okna. Drzwi nie udało im się sforsować, choć próbowano je nawet podpalić. Ogień gaszono moczem, bo nie było wody. Świstały kule, dźwięk rozbijanych szyb rozdzierał ciszę, tępy huk wbijanych w drzwi siekier, syk granatów… Mój ojciec chciał jeden z nich odrzucić, ale wybuchł mu w ręku i mocno go poszarpał. Zamiast nogi, miał krwawą ranę. Natychmiast zajęła się nim mama, która też dołączyła do grupy broniącej się w plebanii.

Wtedy właśnie Twoi rodzice postanowili się pobrać.

Ojciec prosił mamę o rękę już wcześniej, ale odpowiadała, że ma 18 lat, więc nie wie, co to miłość. Jednak w obliczu śmierci dali sobie słowo. Mama ściskała tacie nogę paskiem, bo krew sikała z tętnicy. Gazetami uszczelniała rany, usta zwilżała mu zsiadłym mlekiem. Było kilku zabitych, wielu rannych. Nie poddawali się, ale to nie mogło trwać długo… Uratował ich deszcz. Upowcy, jak się okazało, byli słabymi żołnierzami. Umieli walczyć, ale z kobietami i dziećmi. Po całym dniu oblężenia odeszli. Broniący bali się otworzyć drzwi, ewakuowali się od tyłu po prześcieradłach, najpierw spuszczono rannych, potem poszli zdrowi. Ojcu pomógł przyjaciel Ukrainiec. Tacy też byli. Furmanką zawiózł go do szpitala, gdzie, amputując nogę, uratowano mu życie. W ranę wdała się gangrena, zanim trafił do szpitala, przeleżał dwa dni ukryty w stodole. Po wsi cały czas krążyły upowskie patrole. Zabijali dalej. Ci, co nie uciekli, zginęli. Zostały puste kościoły, domy popalone, zrównane z ziemią, zadeptane. Jakby ich nigdy nie było. Kiedy po latach rodzice wrócili do Kisielina, patrzyli przerażeni. Tam, gdzie stał dom, było zarośnięte pole, gdzie sklep, las, polski cmentarz zniszczono, wyrosły chaszcze wyższe niż pomniki.

Ten Kisielin został w Twoich rodzicach na zawsze.

Tata chciał to upamiętnić. Napisał monografię całej gminy. Dwóch tysięcy ludzi! Jaką musiał mieć pamięć, że wszystkich zapamiętał! Powstała księga z drobiazgowymi opisami. Są szkice, plany, domy. Opisane są budynki, rodzina po rodzinie. A także to, jakie fryzury mieli Ukraińcy, jak się strzygli, jak strzygli się Polacy, co gotowali, jak gotowali, jak chleb piekli, jakie rośliny były… Jakie spodnie szyli, kto szył, jakie knajpy były, sklepy, kto kupił pierwszy motocykl, a kto samochód. Zresztą kupili go na spółkę Ukrainiec, Żyd i Czech. Pojechali nim witać Sowietów i Sowieci go od razu skonfiskowali. Wrócili na piechotę. Wszystko to jest opisane. Kto był w straży pożarnej, kto poszedł do wojska, kto wyjechał, kto przyjechał, kto dowcipy opowiadał. Co hrabia zwykł mówić, co w teatrze grali, nawet jakie były sposoby gospodarowania. Łapcie, jak się robiło, jak snopki, jakie kto papierosy palił. Cena jest podana, wódka jaka była…

Wszystko pamiętał.

Tak w nim to tkwiło. Jeśli miał jakąś lukę w pamięci, zbierał relacje od ludzi. Żył tym.

Kiedy wrócił do Kisielina?

Dopiero w 1976 roku. Przecież nie można było wyjeżdżać. Pojechał z kulturalną wizytą delegacji województwa lubelskiego. Do Łucka, ale stamtąd do Kisielina już blisko. Tęsknił i chciał to wszystko zobaczyć. I przede wszystkim dowiedzieć, co się stało z jego rodzicami. To wciąż była otwarta sprawa. Pewnie zginęli, bo nie dali znaku życia, ale jak, ale kto…

Próbował po wojnie ich odszukać?

Próbował. Po cichu liczył, że udało im się przeżyć. Organizacja Czerwonego Krzyża szukająca po wojnie bliskich, których los rzucił w różne strony świata, miała sukcesy. Odnajdowały się dzieci, rodzice… Dopóki nie ma pewności, że ktoś nie żyje, jest cień nadziei. Rok później pojawiła się szansa na wyjazd do Rosji. Napisała do nas daleka rodzina spod Kaukazu, od zaginionej babci Anisji. Pamiętali, że przed wojną babcia wysyłała im paczki z ubraniami, ziemniakami, cebulą. Znaleźli nas właśnie przez Czerwony Krzyż. Zaczęła się korespondencja i tak dzięki ich zaproszeniu latem 1977 roku rodzice ze mną i braćmi mogli odwiedzić Kisielin. W drodze powrotnej z Kaukazu nielegalnie przerwaliśmy podróż i wysiedliśmy we Lwowie. Znaleźliśmy taksówkarza, który – za dolary ukryte w protezie ojca – zdecydował, że zawiezie nas na miejsce. W tamtych czasach przy wjazdach i wyjazdach w każdej miejscowości były posterunki milicji. Omijaliśmy je lasami, łąkami, bagnami. Dojechaliśmy.

I?

I była pustka. Rodzice rozglądali się w koło, szukając śladów dawnego życia. Mama palcem pokazywała: „Tam rosła cebula, pamiętam”. W domu dziadków zrobiono kołchozową stołówkę, już się rozwalała. W ruinach kościoła długo milczeli. A potem: „Tu zginął ten, tu ten. Tutaj tamtego zarąbali siekierą”.

Widzieliście mieszkańców?

Pochowali się po domach. Zastaliśmy opustoszałą wioskę. Przecież wtedy to było zaledwie trzydzieści kilka lat po rzezi, większość z morderców żyła, wszyscy pamiętali, co się stało. I wszyscy milczeli. Ojciec nie dał za wygraną. Kiedy w Polsce zaczęła się Solidarność, wyjazdy stały się łatwiejsze. Założył sobie, że będzie tam tak długo jeździł, aż dowie się czegoś o rodzicach. Któregoś razu, gdy pojechał tam z mamą, spotkali grupę kolegów Ukraińców z dawnej szkoły. Przywitali się jakby nigdy nic, znajomi o dziadku mówili, że taki dobry lekarz, za darmo leczył, żona też pomagała przy porodach. Mama milczała, potem nie wytrzymała i zapytała: „No i zabiliście ich”. Bez zastanowienia ktoś wypalił: „Tak trzeba było”. Więc mama dalej: „A nas też teraz zabilibyście?”. „No tak”.

Nie było płaszczyzny do rozmowy?

Żadnej. Znaleźli się natomiast koledzy, którzy mówili, że nie wiedzą, ale dowiedzą się, gdzie są pochowani, zakopani, pod którym murem, pod którym drzewem. Jeździliśmy w różne miejsca, nie mogli sobie przypomnieć, kluczyli, zwodzili nas. Potem się okazało, że trzeba im zapłacić za dojazd, za benzynę… I ja byłem ze trzy razy i widziałem, że to jest bez sensu. Ale ojciec nie odpuszczał.

Jeździł dalej?

Jeździł. Już wtedy ufundował obelisk upamiętniający mord w kościele, potem na polskim cmentarzu krzyż z tablicą poświęconą pamięci rodziców. Miejscowi w tych jego przyjazdach zaczęli upatrywać interesu. Wiedzieli, że powiedzą słowo, a drzwi do domu rodziców w Lublinie mają otwarte. A opłacało im się przyjeżdżać do Polski na handel. Więc zwodzili ojca: „Ten wiedział, ale się zapił, ten też wiedział, ale zginął. My wtedy w niedzielę 11 lipca graliśmy w karty u popa, nic nie słyszeliśmy”. A pop mieszkał 200 metrów od kościoła. Jak można było nie słyszeć strzałów, wybuchów granatów, nieludzkiego krzyku?

Udało się ojcu trafić na ślad rodziców albo chociaż ich morderców?

Był taki jeden „kolega”, mienił się przyjacielem ojca. „Sławik”, mówił do niego. „Sławik”, tak pieszczotliwie. Obiecywał się czegoś dowiedzieć, ale kiedy już po śmierci ojca pojechaliśmy do Kisielina z ekipą filmową nakręcić film, mówił do kamery: „Na co wy to robicie? Po co wyciągacie z grobów martwych? Komu to potrzebne?”. Po latach przyniósł nowinę, że może jednak wie, gdzie pochowano dziadków, ale nie wie, czy nadal tam leżą. Kręciliśmy się w koło bezradni, chcąc za wszelką cenę dokonać misji ojca. Gdzie leżą, nie dowiedzieliśmy się, za to udało się odkryć, kto zabił.

Kto?

Człowiek, którego dzieci i wnuki gościły wielokrotnie w domu mamy. On nigdy nie przyjechał. Może z poczucia winy, może z lęku, że się wyda.

A jak się wydało?

Zmowę milczenia przerwało małżeństwo, koledzy szkolni mamy. Ich syn, mój równolatek, milicjant, został zabity w miejscowych porachunkach. Żeby go rozpoznać, trzeba było pobrać DNA, bo jego ciało było tak zmasakrowane, podrzucone rodzicom w plastikowym worku. Zmieniły się czasy, ale metody mordowania ludzi pozostały takie same. Okrucieństwo band UPA nie miało granic. Świadkowie zdarzeń z 1943 roku pamiętali przecież rozłupywanie głów siekierą, rozpruwanie kobiet w ciąży, nadziewanie noworodków na płoty czy podpalanie dzieci. Więc to zmasakrowane ciało… Powrót do przeszłości. Rodzice tego milicjanta chyba pod wpływem szoku powiedzieli nam, kto zabił.

Inaczej baliby się…

Kiedy kręciliśmy film „Oczyszczenie”, syn tego mordercy, który był hołową wsi, zawsze chodził za nami i pilnował, żeby nikt nic nie powiedział. Kiedy ktoś zaczynał mówić, zaraz mu przerywał. I to widać na filmie Agnieszki Arnold. Wyjechaliśmy wtedy, zastanawialiśmy się, co robić, ale ten człowiek zmarł. Zresztą, jak go spotkaliśmy ostatni raz, wyglądał strasznie. Chyba trawiła go jakaś choroba. Wciąż powtarzał: „Po co wracać do tego? Po co wracać?”. Był świadomym manipulatorem prawdy, gazety rozpisywały się o nim jako o bohaterze, bojowniku UPA, a on powtarzał, że w Kisielinie to Polacy mordowali. Raz jeden, wydaje mi się, że byliśmy o krok od odkrycia, gdzie leżą dziadkowie. Był człowiek, który pamiętał, jak wywozili lekarza w brązowym garniturze, z żoną. I już miał powiedzieć, gdy ten mu przerwał. I koniec. Ten zmarł…

…a ten, który pamiętał?

Zniknął. I znów nikt nic nie powiedział. A przecież to niemożliwe, by w takim miasteczku ludzie nie wiedzieli, co się dzieje. Wiedzieli wszystko. Kto z jakiego domu co ukradł, kto jaką bluzeczkę zdarł z dziewczyny, by potem ją zabić, i kto potem w tej bluzeczce chodził. Kiedy wracaliśmy do Kisielina po raz kolejny i kolejny, ci, którzy z nami rozmawiali, nie pozwalali nam nawet przejść przez płot. Nigdy nie otwierali domów, nie zapraszali. Nic dziwnego. W ich domach stały meble i sprzęty zrabowane z domu dziadków. Bali się, że mama mogłaby je rozpoznać. Przecież moi dziadkowie, uciekając z rzezi, zostawili wszystko. Nie zostało nic. Żadna pamiątka, żadne zdjęcie. Nic.

To skąd są zdjęcia, które pojawiły się w Twojej książce „Nic nie jest w porządku. Wołyń. Moja rodzinna historia”?

Są od krewnych, znajomych. Niektórzy Wołyniacy, uciekając, ratowali zdjęcia, bo w nich była pamięć.

Dlaczego napisałeś tę książkę? Też miałeś misję jak Twój ojciec?

Poruszył mnie fakt, że na Ukrainie odradza się i kultywuje UPA, z morderców robi się bohaterów. Że fałszuje się historię, pojawiają się kłamliwe książki, Stepanowi Banderze stawia się pomniki. O rzezi na Wołyniu pisze się „bratobójcza walka”. Jaka walka? Czy walczy się z dziećmi, starcami, kobietami w ciąży? Moja książka nosi tytuł „Nic nie jest w porządku”, bo rzeczywiście nic nie jest w porządku.

Wątpię, że wydadzą ją na Ukrainie. Film „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego nie wszedł tu do kin.

Zawsze mówiłem, że brak informacji jest dezinformacją. A powtarzane kłamstwa stają się prawdą. Ukraińcy wypierają fakt, że UPA mogło mordować. Nie przyjmują do wiadomości, że nacjonalizm ukraiński wzorowany był na hitlerowskim faszyzmie. A nigdzie na świecie nacjonaliści nie mogą być bohaterami!

Czy przez rodzinną traumę studiowanie historii stało się Twoją pasją? Od kilku godzin rozmawiamy o Polsce, Ukrainie, Wołyniu. Znasz każdy szczegół, każdy fakt i nie mówię tu tylko o tragicznym XX wieku. Cofamy się o całe stulecia.

Chciałem iść na studia historyczne. Ale ojciec mówił: „Teraz to jest historia komunistyczna, więc nie warto się jej uczyć. Nie pójdziesz na żadną historię, tylko na muzykę”.

Twoje dzieci podzielają tę pasję? Znają historię Kisielina i żyją tym tak, jak Ty?

Znają. Myślę, że nawet przeczytali moją książkę. Ale dla nich to zamierzchła przeszłość. Ja urodziłem się 10 lat po rzezi, oni 40. Nie ciągnie ich tu, do Kisielina. Może to przyjdzie z wiekiem? Człowiek dopiero jak się starzeje, zaczyna szukać swoich korzeni. Historia zresztą może mieć dalszy ciąg, bo teraz Instytut Pamięci Narodowej planuje ekshumacje ciał znalezionych na Wołyniu, także tu, w okolicach Kisielina. Więc może po pobraniu DNA okaże się, że odnajdziemy grób dziadków. Chciałbym…

Co byś stracił w życiu, gdybyś nie był w tym miejscu?

Pamięć. Historię. Korzenie. Rzeź w Kisielinie zmieniła drastycznie życie mojej rodziny i po niej nigdy już nie było tak samo. Żyliśmy z piętnem przeszłości i z misją: „Mówić prawdę”. Im częściej tu przyjeżdżam, tym mocniej żałuję, że nigdy nie poznałem dziadka Leopolda Dębskiego. Podobno uwielbiał opowiadać dowcipy.

Zupełnie jak Ty.

Opowiadał je wszystkim napotkanym osobom. Z każdym się ciepło witał, nawet z psem. Chciałbym się dowiedzieć, jak to we Lwowie było. Jak dziadek studiował, jak muzykował i skąd te tradycje muzyczne się wzięły w naszej rodzinie. Jak było w armii carskiej…

Są rzeczy, których nigdy się nie dowiemy o naszych rodzinach. Bo pewnych ludzi nie ma, innych nie zdążyliśmy zapytać… Co czujesz, gdy klękasz w tym zrujnowanym kościele w Kisielinie?

Ciszę.

Ciszę głośniejszą niż krzyk.

Tak znam tę opowieść, jak bym ją widział. I przeżywam na nowo. Głosy polskie, ukraińskie, mieszające się ze sobą w tej przerażającej, okrutnej, nieludzkiej rzezi. Czy wiesz, że kiedy znienacka usłyszę język ukraiński, czuję się nieswojo? Czasem po prostu się boję

Rozmawiała: Katarzyna Przybyszewska

Kisielin, 13 listopada 2016 roku.

Zdjęcia Maksymilian Rigamonti

Reklama

Produkcja Blanka Poksińska

Reklama
Reklama
Reklama