Reklama

Zapisałam sobie w dzienniku, że »udar jest zemstą za zaciskanie zębów, za milczenie, gdy powinno się krzyczeć«”. Pisarka Krystyna Kofta w przejmującej, niezwykle szczerej rozmowie z Aliną Mrowińską. O nagłej chorobie i wszystkim tym, co w życiu jest najważniejsze. Czego najbardziej się obawiała?

Reklama

Twoja ostatnia notatka w dzienniku dzień przed udarem: „Gdzie można kupić trochę ciszy? Chcę kupić ciszę, nie musi być absolutna, może być złamana przez szum wiatru, szumiące drzewa, śpiew ptaków. Gdyby w pobliżu było morze, to wzięłabym szum fal. Niestety, słyszę tylko szum w uszach. Hałas mnie atakuje”. Mam wrażenie, że byłaś na granicy wytrzymałości psychicznej?

Może nie aż tak, ale bardzo pragnęłam spokoju. Zauważyłam też zmianę w odbiorze hałasu. Jakbym dotknęła nieprzekraczalnej granicy… Zawsze miałam bardzo wyostrzone zmysły. Czasami było to cudowne, zapach kwiatów czy świeżego chleba, a czasami w duszny dzień w autobusie trudne do zniesienia. Tamtego dnia, w pamiętny dla mnie feralny poniedziałek, czułam, że jestem na skraju. Rzadko pracuję wieczorem, ale chciałam skończyć poprawianie mojej sztuki „Para roku” – o kobiecych pismach, w których występują różne znane pary. Nam z mężem też się to przytrafiło. Nawet dostaliśmy Srebrne Jabłka jednego z magazynów, razem z Marią i Lechem Kaczyńskimi, oni dostali Złote. A sztuka jest prześmiewcza – jak to wspaniale wszystko wygląda w wywiadzie. Trochę się powie, że czasem się posprzeczamy, ale już się nie powie, że dochodzi do rękoczynów, do zdrady. Bo wtedy nie dostanie się nagrody (śmiech). Siedziałam bardzo zmęczona nad sztuką, żeby trochę się rozerwać, zaczynam przeglądać FB. I nagle świat w komputerze mi zawirował. Pojawiły się ciągi liter, cyfr… Zdenerwowana naciskam klawisze, ale nic nie pomaga. Okropne doznanie. Wołam męża, był akurat w pokoju obok. Przyszedł, mówię: „Zobacz, co tu się dzieje”. A on: „A co się z tobą dzieje?”. Ja nie mogę odpowiedzieć, bełkoczę bez sensu. Wziął mnie pod rękę, doprowadził do sypialni. Położył na łóżku. Dzwoni do doktora z osiedla, którego znamy od ponad 30 lat, i do naszego syna. Słyszę, jak mówi: „Wawrzyn dzwoni po pogotowie”. Bardzo chcę powiedzieć, że się nie zgadzam, ale już nie mogę mówić. Tylko rękami daję znaki, że nie chcę pogotowia.

Na szczęście nie posłuchali.

Na szczęście… Jeżeli ktoś zauważy, że matka, ojciec, ktokolwiek przestaje mówić z sensem, pogotowie należy wzywać natychmiast. Czas jest tu szalenie ważny. To jest ta pierwsza złota godzina! Ani na chwilę nie straciłam przytomności. Mąż siedzi na łóżku i trzyma mnie za rękę. Widzę, że jest przerażony. Patrzę na niego, różne myśli ostateczne przelatują mi przez głowę.

Pomyślałaś, że to pewnie udar?

Nie. Myślę tylko, że nie chcę iść do szpitala. Bo covid, bo się boję. Bardzo szybko jest pogotowie z lekarką i dwoma ratownikami. Jednocześnie przyjeżdża syn. Leżę na łóżku w naszej małej sypialni i oni wszyscy wydają mi się olbrzymi, ich głowy sięgają sufitu.

Sufit wirował?

Nic mi już nie wirowało, tylko nadal nie mogłam mówić. Ratownicy w czerwonych strojach wyglądali jakoś tak filmowo, profesjonalnie. Przez cały czas mówią: „Szybko, szybko, czas, czas”.

Zobacz też: Zbigniew Zamachowski o 40-leciu pracy artystycznej. Czego dowiedział się o sobie samym?

Olga Majrowska

Bałaś się?

W ogóle.

Nie mogłaś mówić, to Cię nie przerażało, że dzieje się coś złego?

Przerażało mnie to, że nie mogę wypowiedzieć tego, co chcę. Wściekam się. Myślę: O kurwa, jestem pisarką, myślę logicznie, muszę mówić. Próbuję cały czas, ale nikt mnie nie rozumie. Mówię jakieś słowa obok. Brzmią podobnie, ale nie mają sensu. Jakbym zgubiła logiczny klucz, a został brzmieniowy… Słyszę, jak pani doktor mówi do męża i syna: „Udar”. Wtedy pomyślałam: Tak, czas jechać do szpitala.

Pojawił się lęk: A jak będę sparaliżowana, a jak umrę?

Bardziej niż śmierci bałam się, że będę, jak mówimy w domu, „adziabadzia”, że będę wisieć na rodzinie, wolałabym już strzelić samobója. Jednak w tym momencie byłam absolutnie skupiona na tej chwili, nie wyprzedzałam czasu. Mocno byłam tu i teraz. Moim zadaniem było PRZETRWAĆ. Wszystko dzieje się bardzo szybko, jakbym oglądała przyspieszony obraz w filmie. Był 1 marca, chłodno. Mąż z synem ubierają mnie w kurtkę. Rozglądam się za torebką. No bo jak to, kobieta bez torebki? Syn mi ją podaje, ratownik nie pozwala zabrać, mówi: „Dowód, komórka, ładowarka”. Wawrzyn wkłada mi dowód i ładowarkę do kieszeni. Już leżę na noszach. Mąż, syn stoją przy mnie. Poczułam się taka zaopiekowana. Na ulicy widzę naszego pana doktora, też przyjechał. Nie chcę jechać sama, pokazuję na męża i syna, żeby wsiedli ze mną do karetki. Pani doktor, że nie ma mowy, covid, nie wpuszczą ich. Ruszamy na sygnale do Szpitala Bródnowskiego. Tam z SOR-u chciałam napisać SMS-a do syna, ale palce mnie nie słuchają. Prawa ręka spuchnięta i ciężka, nie moja, jakby ktoś mi przyszył cudzą. Cudem klikam foto, jednak nie udaje mi się wysłać. Kładą mnie na łóżku, natychmiast podłączają pod jakiś aparat i podają lek rozpuszczający skrzep. To tak zwana tromboliza. Nie udało się w pełni rozpuścić skrzepu. Słyszę, jak pani doktor woła: „Zagrożenie życia, natychmiast do Grodziska”.

Reklama

Cały wywiad z Krystyną Koftą w nowej VIVIE! Magazyn dostępny w sprzedaży od 9 września.

Olga Majrowska
Mateusz Stankiewcz/SameSame
Reklama
Reklama
Reklama