Reklama

Aneta Hickinbotham poznała swojego męża na planie filmowym. Ona i Ian Hickinbotham, przyjaciel Stanleya Kubricka, człowiek filmu, zakochali się w sobie i wbrew przeciwnościom losu zostali parą. Gdy pobrali się i kupili w Polsce dom Ian zachorował. Producentka "Bożego Ciała" opowiedziała o miłości, filmowym życiu i wielkiej tragedii.

Reklama

O kruchości życia dowiedziałaś się dużo za wcześnie.

Mój mąż, Ian, zmarł 14 lat temu. O wiele za wcześnie. Nie spodziewałam się. Dość długo leczono mu aftę. Tylko że to nie była afta, a nowotwór. Zoperowano go. Pojechał na plan kolejnego filmu. Szybko jednak wrócił, bo się okazało, że ma nawrót choroby. Zmarł pięć i pół tygodnia później. Nawet płakać przy nim nie mogłam, bo on nie sądził, że umiera. Gdy się poznaliśmy, nie myślałam, że to wszystko się tak potoczy i choroba zabierze mi go tak szybko.

Poznaliście się na planie filmowym?

Tak, oboje pracowaliśmy przy filmie „Dowód życia”. Firma Heritage Films, w której wówczas pracowałam, była jego koproducentem. Byłam na planie, bo dobrze mówię po angielsku. Moja mama przez 30 lat mieszkała w Londynie, miałam więc gdzie się nauczyć języka.

Ty i Ian to była miłość od pierwszego wejrzenia?

Nie, gdy się poznaliśmy, nie podejrzewałam, że Ian zostanie moim mężem. Był ode mnie dużo starszy, dużo bardziej doświadczony. Ale widocznie stwierdził, że jestem interesującą jednostką i zapowiedział, że będziemy w kontakcie. Wyjechał z Polski i się zaczęło. Telefony, spotkania raz na jakiś czas. Przez dwa lata żyliśmy w związku weekendowo-wakacyjnym. Aż w końcu postawił mi ultimatum. Dobrze mi było w Polsce, byłam zadowolona z pracy, ale pomyślałam, że jak nie zaryzykuję, nie będę wiedziała, czy dobrze zrobiłam. Potem pracowaliśmy już razem, głównie na planach amerykańskich produkcji. Na początku nikt nie robił problemów. Ale Amerykanie nie tolerują nepotyzmu. Wzywali mnie na rozmowy, tłumaczyli, że oni nie lubią, jak mąż z żoną pracuje… Ale gdy okazało się, że jestem jednak sprawna umysłowo i fizycznie, pozwolili nam pracować razem. Musiałam im jednak udowodnić, że warto we mnie zainwestować.

Czy Sosnówka nieopodal Karpacza to było dobre miejsce na dom dla osób pracujących przy zagranicznych produkcjach filmowych?

Gdy postanowiliśmy, że chcemy mieć dom, uznaliśmy, że bez sensu inwestować na przykład w Anglii i spłacać kredyt do końca życia. Kupiliśmy więc stary dom w Sosnówce. Zaczęliśmy go remontować. Po śmierci Iana został mi ten dom i pies z Meksyku.

Przywiozłaś psa z Meksyku?

Nie tylko ja. Kręciliśmy „Legendę Zorro”. Oboje pracowaliśmy w produkcji filmu. Plan był niedaleko San Luis Potosí, w bardzo biednym rejonie Meksyku. I miejscowe psy dawały sobie cynk, że tam jest taka ekipa, co karmi (śmiech). Wywieźliśmy stamtąd w sumie dziewięć psów.

Co oprócz powodów finansowych sprawiło, że Ian chciał mieszkać w Polsce?

On był Polską zachwycony! Po raz pierwszy przyjechał tu w 1984 roku kręcić „Wichry wojny”. Potem był jeszcze kilka razy i zakochał się w Dolnym Śląsku. I tak wylądowaliśmy tu, pod Karpaczem. Ten dom to nasza, moja i Iana historia. Teraz jednak, gdy ułożyłam sobie życie na nowo, mam wspaniałą dziewięcioletnią córkę, nadszedł moment, że zdecydowałam się sprzedać nasz dom. Trzeba zamknąć za sobą drzwi. Uwielbiam Sosnówkę. Dużo serca w nią włożyliśmy. Ale jeżdżę tam coraz rzadziej. Moja córka też już woli być w Warszawie. Nie widzę tam siebie i Poli w ciągu najbliższych kilku lat. Szkoda, żeby ten dom się marnował. Trochę mi tylko żal kuchni zaprojektowanej przez Leslie Tomkinsa, scenografa z „Lśnienia” Stanleya Kubricka, z którym pracowaliśmy na planie „Troi”. Stół, który „grał” w tym filmie, świeczniki z „Gladiatora” i „Legendy Zorro”, obraz z „Incognito” zabiorę ze sobą.

Scenograf Stanleya Kubricka zaprojektował Wam kuchnię! To się nazywa filmowe życie!

(śmiech) A bo trochę się nudziliśmy na planie.

To jest w ogóle możliwe?

Nie bardzo, ale to była wyjątkowa sytuacja. Cztery dni przed końcem zdjęć huragan zniszczył dekoracje. Postanowiono, że zostaną odbudowane. Trwało to dwa miesiące. Czekaliśmy więc, aż skończą. W tym czasie doskonaliłam grę w kręgle, a Les zrobił mi projekt kuchni.

Ian byłby z Ciebie bardzo dumny. Film, który wyprodukowałaś, był nominowany do Oscara! Do kogo zadzwoniłaś, kiedy się dowiedziałaś o tym wyróżnieniu?

Od razu zadzwoniłam do mojej córki Poli. Bardzo się ucieszyła, bo wie, że to dla mnie bardzo ważne.

A do taty?

W drugiej kolejności. W ogóle mi się wydaje, że mój tata ma wrażenie, że to on dostał tę nominację, a nie ja (śmiech). To bardzo miłe.

Reklama

Cały wywiad w najnowszym numerze dwutygodnika VIVA!

Marlena Bielinska/Move Pictures
Reklama
Reklama
Reklama