Katarzyna Kasia o dorastaniu w domu filozofów: "Opanowaliśmy sztukę bawienia się, a nawet kłócenia po cichu"
Filozofka nie rozumiała, co robią jej rodzice. Później poszła w ich ślady
- Alina Mrowińska
Katarzyna Kasia, filozofka i charyzmatyczna komentatorka „Szkła kontaktowego”. Wychowała się wśród książek oraz filozofów, których początkowo nie była w stanie zrozumieć. „Brat mówił w przedszkolu, że tata jest taksówkarzem, a mama krawcową”, wspominała Alinie Mrowińskiej. Później, gdy dorosła, poszła w ich ślady. Dziś z czułością wspomina czasy niezwykłego dzieciństwa.
[Ostatnia publikacja treści na VUŻ-u i Viva Historie: 24.10.2024 r.]
Katarzyna Kasia w wywiadzie VIVY!
Jak się dorastało w domu filozofów? Pani mama – profesor Barbara Czerska – zajmowała się etyką, tata – profesor Andrzej Kasia – historią filozofii starożytnej i średniowiecznej.
Rodzice żyli zwyczajnie, tata pracował na Uniwersytecie Warszawskim, mama w Szkole Głównej Handlowej, dom był pełen książek. Pamiętam, że było bardzo cicho, bo tata studiował grube tomy, a my z młodszym bratem opanowaliśmy sztukę bawienia się, a nawet kłócenia po cichu, żeby mu nie przeszkadzać. Nie do końca rozumieliśmy, co robią rodzice, brat mówił w przedszkolu, że tata jest taksówkarzem, a mama krawcową. Rodzice mieli bardzo długie wakacje i zabierali nas nad morze albo nad jeziora. Pakowaliśmy się we czwórkę do małego fiata, pies i kot z nami, plus bagaże.
[...]
Na dobranoc tata czytał Pani i bratu „Trylogię” i „Pana Tadeusza”.
Nie tylko, też „Baśnie” Andersena, bajki braci Grimm, Moliera, Szekspira. Pamiętam, że po „Klechdach polskich” Leśmiana źle spałam z pół roku, tak strasznie się bałam (śmiech). Tata pięknie czytał z podziałem na role, umiał naśladować bardzo dużo różnych głosów. Miałam chyba osiem lat, kiedy poznałam „Trylogię” Sienkiewicza, bardzo ją przeżywałam. Uwielbiałam „Krzyżaków”. Oboje z bratem mocno w tych historiach byliśmy. Bawiliśmy się w „Różę na grobie Homera”, to jedna z baśni Andersena, albo w Juranda i Krzyżaka.
Jakie obrazy z dzieciństwa do Pani wracają, są kojące?
Nasz teatrzyk… Byliśmy mali, kiedy przeprowadziliśmy się ze Śródmieścia Warszawy na Targówek. W naszym bloku było sporo dzieci i mama wymyśliła dziecięcy teatr. Pisała dla nas wierszowane sztuki, rano dawała nam tekst, a wieczorem już mieliśmy premierę. Z czasem inne ciocie się zaangażowały, ktoś szył kostiumy, któryś tata grał na gitarze. Spektakle miały coraz lepszą scenografię, zaczęliśmy jeździć z występami po Polsce. Uczyłam się pewności siebie, bo jak by człowiek się nie bał, trzeba było wyjść na scenę. Do dzisiaj mam głowę pełną różnych wierszyków. Często mi się przypomina kuchnia babci, która była chemiczką na uniwersytecie, w ’68 roku została wyrzucona jako Żydówka i zaczęła pracować w Zakładach Fotochemicznych „Foton”. Kiedy odeszła na rentę, jej kuchnia zaczęła przypominać laboratorium. Babcia robiła najlepszy na świecie żurek, zakwaszała go w szklanych kolbach, sprawdzała, czy frakcja się dobrze wytrąciła, czy już się osadza. W jej mieszkaniu były piękne proste meble Spółdzielni „Ład”, zero firanek, białe ściany. Upodobanie do minimalizmu mam po niej.
A ubrania babci?
Też proste, ale królową mody i stylu w naszej rodzinie była ciocia Lesia, moja cioteczna prababka. Przed wojną skończyła prawo i Lwowskie Konserwatorium w klasie fortepianu, mówiła w sześciu językach. Była niekoronowaną miss piękności Lwowa – wysoka, szczupła, z pięknymi niebieskimi oczami, złotymi włosami. Aryjski wygląd bardzo jej pomógł przetrwać wojnę w Warszawie. Miała czterech mężów, jednym z nich był Henryk Vogelfänger „Tońko”, z duetu Szczepko i Tońko. Ich „Wesołej Lwowskiej Fali” słuchało osiem milionów ludzi. To był najpopularniejszy show w Polsce. A Tońko był takim przedwojennym celebrytą. Wracając do cioci Lesi, zawsze miała perłowe paznokcie, cyklamenowe usta, nosiła klipsy, uwielbiała jedwabne sukienki. Przez te wszystkie lata przechowała pasek do sukni balowej, niewiarygodnie krótki, taką miała talię. Ciocia Lesia umiała smakować życie, miała wielką miłość do dobrych rzeczy – jedzenia, rozmowy. I tak pięknie potrafiła się cieszyć.
Kiedy działo się coś złego, najpierw Panią przytulała, a potem mówiła: „Rób usta i ruszaj do przodu”.
Tak też mówiła do mojej babci i mamy. Pomagało. Zawsze, gdy dotyka mnie coś złego, staram się popatrzeć na to trochę z zewnątrz, jakby stanąć obok. To bardzo trudne, ale warto próbować. Ciocia Lesia umarła w wieku stu lat. Usiadłyśmy wtedy z mamą i stwierdziłyśmy, że już więcej nie robimy świąt, bez cioci to nie ma sensu. Pojechałyśmy w jakieś ciepłe kraje, potem robiłyśmy święta, ale zawsze bardzo nam brakowało cioci.
SPRAWDŹ RÓWNIEŻ: Katarzyna Kasia o samodzielnym macierzyństwie: „Udało mi się wychować wspaniałą osobę”