Reklama

Tylko u nas wyjątkowe świąteczne wspomnienia Jolanty Kwaśniewskiej. Ciepłe i wzruszające. Pani Prezydentowa, udzieliła VIVIE! wywiadu w 2012 roku, w którym opowiedziała o pierwszych wspólnych świętach, kiedy do wigilii zasiądzie więcej osób niż dotąd.

Reklama

Rozmowa z Jolantą Kwaśniewską o świętach

Święta Bożego Narodzenia to niezwykła rodzinna atmosfera oraz wyjątkowe wspomnienia. Pamiętamy święta z dzieciństwa, ale równie ważnym i zapadającym w pamięć wydarzeniem jest pierwsza dorosła Wigilia organizowana samodzielnie. Jolanta Kwaśniewska we wzruszającej rozmowie z Krystyną Pytlakowską.

Pani Prezydentowo, to pierwsze święta, kiedy do wigilii zasiądzie więcej osób niż dotąd?

U nas zawsze w Wigilię zbierało się przy stole znacznie więcej osób, niż liczyła nasza rodzina – mój tata, moje dwie siostry, dwóch szwagrów, ich troje dzieci, siostra Olka z mężem, mieszkająca w Szwajcarii. Kiedy wszyscy mogli pojawić się w Warszawie, przy wigilijnym stole było minimum 12 nakryć, no i wolny talerz dla wędrowca. Zapraszaliśmy też współpracowników, członków BOR-u. Było dużo szumu i bardzo wesoło. Wtedy jeszcze mieszkaliśmy w Pałacu Prezydenckim i przez te chwile zapominaliśmy, że nasza rodzina liczy tylko trzy osoby.

Tak, ale w tym roku doszedł ktoś jeszcze – mąż Oli.

Wigilię spędzimy więc też z Kubą i jego mamą, tatą i bratem. Rodzina nam się tak pięknie zdublowała. Oboje z mężem cieszymy się, że Ola wybrała sobie takiego fajnego męża, ciepłego i utalentowanego. I rodzinnego, co jest dla nas bardzo ważne.

Miło patrzeć na młodych, tak bardzo w sobie zakochanych?

Tym milej, że Boże Narodzenie to przecież święta miłości, a tę miłość u Oli i Kuby widać na każdym kroku. W ich oczach, gestach. Myślę, że my – rodzice – czekamy na taki moment, gdy u boku naszego dziecka pojawi się człowiek, w którym widzimy uczucie, jakim darzy nasze dziecko. Ja to widzę, czuję i napełnia mnie to wielką radością i nadzieją.

Wraca Pani myślami do pierwszych świąt z Pani mężem? A może jeszcze narzeczonym?

Z mężem, z mężem. Tata był konserwatywny. Pierwsze wspólne święta spędziliśmy już po ślubie. Pamiętam, jak Olek przyszedł do niego i powiedział, że bardzo by chciał, żebyśmy wspólnie przeszli przez życie. I że dostał propozycję pracy w Warszawie, więc pragnie, żebym z nim tam zamieszkała. Na to mój tata odpowiedział: „Więc natychmiast ślub!”. Jedynym wolnym terminem był 23 listopada i choć ostrzegano nas, że w nazwie miesiąca nie ma litery „r”, pobraliśmy się mimo wszystko. I myślę, że cały czas tworzymy dobry związek.

Zanim przeprowadziliśmy się do Warszawy, pojechaliśmy na Wigilię do rodziców męża do Białogardu, a po świętach przyjechaliśmy do mojego domu. Moja mateńka, kiedy miałam wyrzuty sumienia, że zostawimy ich na święta samych, powiedziała: „Nie martw się, córeczko, zostańcie u rodziców Olka, bo nie przyjedzie jego siostra, więc oni będą tam zupełnie sami”. Myślę, że takie same rozterki mają wszyscy młodzi ludzie.

Być w jednym czy w drugim domu albo w ogóle gdzieś wyjechać?

Właśnie, cudownie jest wszystkich zebrać przy stole, ale nie zawsze się tak udaje. W tym roku będziemy razem i u nas. Uwielbiam krzątaninę przedświąteczną aż do ostatniej chwili – gotowania pierogów.

Sama Pani je robi?

Zawsze uszka robiłam sama, nawet kiedy jeszcze żyli moi rodzice. Pamiętam te zaparowane okna, bo uszka do wrzątku wrzucało się na końcu. Teraz pierogi lepię wcześniej, żeby nie zostawić wszystkiego na ostatnią chwilę. A Kuba będzie je jadł po raz pierwszy.

Chyba najtrudniejszy w połączeniu dwóch rodzin jest dzień, kiedy poznaje się rodziców przyszłego zięcia?

Pamiętam doskonale pierwsze spotkanie z rodzicami męża. Miałam oczywiście wielką tremę. Wchodzę do domu przyszłych teściów w Białogardzie, ojciec Olka patrzy na mnie i mówi: „Oj, coś duża ta nasza Jola”. Sam był niewysoki, grubiutki, wyglądał jak doktor Ojboli. Przy oczach miał zmarszczki mimiczne, bo zawsze był uśmiechnięty, a jak się śmiał, to całym sobą. Ja miałam na głowie mały kapelusik, jak bohaterka „Love Story”, i buty na obcasie, ale niezbyt wysokim. I tak musiał patrzeć na mnie do góry.

Mama Olka – drobniutka, zabiegana – wzięła mnie pod pachę, wprowadziła do pokoju, pytając po drodze: „Znasz pewnie taką piosenkę: »Teściowo, ty stary rowerze, tylko pedałów ci brak?«”. Chciała rozluźnić atmosferę. Miała niesamowite poczucie humoru, od razu wszyscy się pokochaliśmy i tak zostało do końca. Uważałam ich za najwspanialszych teściów, a oni mnie za najwspanialszą synową. Mam w pamięci taki obrazek: Jestem z malutką Oleńką w Białogardzie. Mam włosy zaplecione w warkocz i zaklejone oko z powodu zapalenia rogówki. Jestem bez makijażu, w długiej nocnej koszuli – no, siedem nieszczęść. Oglądamy w telewizji wybory Miss Polonia, a mój teść mówi: „Nie, nasza Jola ładniejsza”.

Państwo też będziecie takimi serdecznymi teściami?

Zrobię wszystko, żeby być jak najlepszą teściową, bo wzorce miałam bardzo dobre. A i Oleńka dobrze trafiła, ma cudownych teściów. Rodzice Kuby są niezwykle ciepli, wychowali wspaniałych dwóch synów. Dla nich wartości rodzinne są najważniejsze.

Obawiała się Pani takiego poczucia obcości, kiedy trzeba się dopasować nie tylko do chłopaka córki, ale i do jego rodziców?

Zawsze jest dreszczyk emocji. Ale już na pierwszym spotkaniu było rodzinnie. Zaprosiliśmy rodziców Kuby do restauracji, żeby spotkać się na neutralnym gruncie. Bardzo chcieliśmy się poznać jeszcze przed ślubem dzieci. Natychmiast przeszliśmy na „ty”, żeby nie było między nami dystansu. Byłam przekonana, że będziemy nadawać na tych samych falach. I tak było. Od razu powiedzieliśmy sobie: „Nie dajmy się zwariować. Nie będziemy zaglądać do Internetu i czytać postów na temat naszych dzieci”.

Postanowiłam, że nie powiem ani jednego zdania o ślubie córki i nie powiedziałam. Nie daliśmy się też zaprosić do żadnej audycji czy programu telewizyjnego. A i tak później czytałam: „Jolanta Kwaśniewska tylko u nas powiedziała…”. Wszystko było zmyślone i przekazywane w tonie sensacji – prezydentówna, ślub z bajki itd. A przecież my nie byliśmy byłą parą prezydencką, tylko rodzicami, których dziecko zaczyna dojrzałe, małżeńskie życie. I chcieliśmy, żeby miała najpiękniejszy ślub, którego wspomnienie zostanie na wiele lat. Podobnie chcieli też rodzice Kuby. W wielu sprawach się zgadzamy. Dla mnie Kuba jest wyjątkowym człowiekiem z wielką charyzmą. I takim figlem w oczach, podobnym jak u jego rodziców.

Dla matki to chyba wzruszająca chwila, gdy córka mówi: „Wychodzę za mąż”. Co Pani wtedy poczuła?

Kiedy Ola z Kubą przyszli do nas i powiedzieli: „Chcemy się pobrać!”, byłam zaskoczona. Bo młodzi ludzie nie palą się, aby stanąć na ślubnym kobiercu, a zwłaszcza muzyk, artysta. Oczywiście przyklasnęliśmy ich planom. Powiedzieli, że chcą wziąć ślub we wrześniu. Był początek czerwca. Pomyślałam, że to wyzwanie – czasu mało, czy w kościele będzie wolny termin na wrzesień? Dopiero potem przyszła pora na refleksję. Czy to naprawdę ten człowiek, z którym Ola chciałaby spędzić życie? I czy w tym życiu tak się poukłada, jak tego pragnie. Ale te pytania zostawiłam dla siebie. Wiedziałam tylko, że pierścionek zaręczynowy i obrączka to zobowiązanie, droga w jedną stronę. Nie miałam wątpliwości, że Kuba jest tym właściwym partnerem, oni oboje podobnie patrzą na świat, mają podobny rodzaj wrażliwości.

Co dla matki jest najważniejsze w przyszłym zięciu?

Moja teściowa tak rozsądnie mówiła: „Żeby tylko nie był »zanuda«. Bo jak wypali się namiętność, to dramat iść ze smutasem przez życie”. Kuba na pewno nie jest „zanuda”. Ale najważniejsze między dwojgiem ludzi jest nadawanie na tych samych falach. Jeśli mamy podobne zainteresowania, wspólnych przyjaciół i dajemy sobie trochę przestrzeni w związku, rokuje on bardzo dobrze. Piszę o tym we wszystkich moich książkach, także w ostatniej – „Lekcja stylu dla par”.

A co zabija związek?

Zawłaszczanie terytorium. Każdy człowiek musi mieć prywatność – również w małżeństwie, takie miejsce, gdzie może pobyć sam ze sobą, coś przemyśleć, poczytać, zatęsknić. Związki zabija zaborczość i zazdrość. Z przykrością słucham informacji, że dzieci moich przyjaciółek się rozchodzą. Tak mądrze powiedział to ojciec Lech na ślubie Oli i Kuby: „Młodzi ludzie spotykają staruszków, którzy są ze sobą 50 lat. I pytają, jak to zrobić, żeby pół wieku być razem. A oni odpowiadają: »My jesteśmy z takich czasów, że jak się coś psuło, to się tego nie wyrzucało, tylko naprawiało«”. Młodzi ludzie często nie potrafią naprawić swoich relacji, nie potrafią dopasować oczekiwań. Małżeństwo to nie jest walka, kto ważniejszy, kto lepszy. Taki niekończący się konkurs nie wiadomo na co.

Pani z mężem nie rywalizowała?

Nie, kiedy ja dokonywałam wyborów, mąż mnie wspierał. Tak było, gdy się zastanawiałam, czy zostać dyrektorem tam, gdzie zaczęłam pracować jako sekretarka. W sąsiedztwie naszego bloku na Ursynowie powstała polsko-szwedzka firma, gdzie zgłosiłam się do pracy jako sekretarka. Właściciel powiedział: „Ale pani ma za wysokie kwalifikacje”. Odparłam, że chcę poznać tę firmę od dołu, a nie od góry. Parę miesięcy później już byłam tam dyrektorem. A mąż powtarzał: „Świetnie, jak nie ty, to kto?”. Nie miałam wtedy 30 lat. A kiedy on podejmował kolejne wyzwania, wiedział, że zawsze będzie miał we mnie przyjaciela. Że wezmę na siebie część obowiązków.

Bo rolą żony jest zawsze stać przy boku męża?

Myślę, że to jest najważniejsze. Tego uczyła mnie moja mama i tego uczyłam ja moją córkę. Bo w życiu są momenty trudne i momenty piękne. Sztuką jest pokonywać razem trudności.

Który moment dla Państwa był najtrudniejszy?

Przez 10 lat prezydentury byliśmy na piedestale – pierwsza para w kraju, pierwsza rodzina. Ale nadszedł dzień, gdy nasze miejsce zajął ktoś inny, a my musieliśmy poszukać nowego. Oczywiście od początku wiedzieliśmy, że taki etap nastąpi – prezydentem nie jest się przez całe życie. Wielu ludzi żałowało: „Szkoda, panie prezydencie, że taką konstytucję stworzyliście”. Ale mój mąż nie miał wątpliwości, że dwie kadencje po pięć lat to szmat czasu, człowiek jest zmęczony i trzeba oddać władzę. Wydaje mi się, że świetnie się w tym poprezydenckim życiu odnaleźliśmy, dzięki wzajemnemu wsparciu i temu, że mamy pasje i ambicje.

Można ten okres porównać z dniem, kiedy dziecko wyprowadza się z domu? Bo stresowi z tym związanemu psychologowie dają najwięcej punktów po stracie kogoś bliskiego.

Proszę mi wierzyć, że to było trudniejsze. Wyprowadzaliśmy się z Pałacu Prezydenckiego w nicość, nie przygotowaliśmy sobie miękkiego lądowania. Nie mieliśmy mieszkania ani domu, za to setki różnych pudeł, paczek, książek, które wylądowały u przyjaciół, nawet na strychach u chłopców z ochrony. Fundacja też się wyprowadzała. Potem nie byłam w stanie znaleźć części dokumentów. Nie mieliśmy ani jednej szufladki z dowodem osobistym, prawem jazdy… Teraz mam już to poukładane.

Ale Pani zawsze sama organizowała dom? Z tym sobie Pani nie poradziła?

No tak, kończyłam wtedy mieszkanie i czytałam te idiotyzmy, jak to podjeżdżają limuzyny, jak to ktoś podarował nam luksusowy apartament. Kiedy zobaczyłam to mieszkanie, w którym dzisiaj jesteśmy, dokonałam wyboru w nocy, przy latarce. Mimo że było w stanie surowym, a zimą szlichta nie schnie. Ale wróciłam do Wilanowa, mojej dzielnicy, do moich sklepików przy Goplańskiej, gdzie wszystkich znałam, a w pobliskim supermarkecie kupiłam pierwszy kilogram mąki, cukru, kawę, żeby już coś było w nowym gospodarstwie.

Nowy dom to takie emocje, jakby całe życie zaczynać od nowa?

Czuliśmy się jak młode małżeństwo, z poczuciem, że będziemy mieszkać w fajnym miejscu i blisko naszej Oleńki, która już wcześniej przeniosła się do naszego dawnego lokum. Wróciliśmy też do przyjaciół, którzy tam nadal mieszkali. Bardzo cieszyłam się na taki moment, że będziemy razem coś pichcić, że będziemy bywać u siebie wzajemnie.

Miałam marzenie, że jak skończy się prezydentura, pójdę sobie do małej kafejki, usiądę, będę jadła lody na słoneczku, nie patrząc na zegarek. Ludzie często nie zdają sobie sprawy z tego, ile szczęścia dają małe rzeczy. Wspólne wyjście z mężem do kina, do teatru. Mąż mówi zdumiony: „Nawet nie pamiętałem, że może być tak fajnie”. Bo on nie bywał nigdzie prywatnie, nie miał czasu. Dla mnie też takie życie nie istniało. I to właśnie mówię mojej Oleńce: „Ciesz się drobiazgami, wykorzystujcie ten czas, kiedy jeszcze nie macie tylu obowiązków”. Ja odkrywam popcorn i colę i oglądanie filmów w kinie.

Ale za to jako prezydentowa poznała Pani takich ludzi, o których zwykły śmiertelnik może tylko pomarzyć.

To prawda – noblistów, polityków, niezwykle wspaniałe osoby. Nie poznałam tylko Matki Teresy, ale byłam na jej pogrzebie. Dwukrotnie gościłam potem w jej sierocińcach. Spotkałam ludzi prowadzących tak niezwykłe organizacje charytatywne, że chciałam, by moja fundacja działała podobnie. A ciągle wydawało mi się, że robię za mało i że skoro ci ludzie mogą naprawdę zmieniać świat, to i mnie się to uda. Jeździłam też dużo po kraju, poznawałam siłaczki i siłaczy z zapałem, ale brakiem pieniędzy. Odnotowywałam sobie, kto oraz na co potrzebuje, i tak zaczynałam naszą działalność. Ludzie mówili: „Pani prezydentowo, że też pani chciała do nas przyjść”. Jechałam na wieś pod Łowicz, a tam częstowano mnie rosołem. Mówili: „No nie, pani prezydentowa je nasz rosół”.

Wie pani, kiedy w 1995 roku mąż został wybrany na najwyższy urząd w państwie, to było dla mnie jak cięcie nożem. Nagle dla ludzi stałam się uosobieniem powagi i godności. Natychmiast zrezygnowałam z prowadzenia własnej agencji Royal Wilanów, moja codzienność znikała jak za dotknięciem różdżki. Ta przemiana, jaka zaszła we mnie, była bardzo głęboka. Nikt mi nie musiał mówić, jak mam się zachowywać, reprezentując pierwszą osobę w państwie. Wydłużyłam spódnice na przykład (śmiech).

Zmieniła Pani też styl wypowiadania się?

Z tym trudniej, bo nie umiałam fałszować tego, co czuję, i chociaż czasem zarzucam Oli, że za bardzo się otwiera, sama też taka jestem.

Ale szczerość jest doceniana, fałsz zawsze ludzie wychwycą.

Być może, ale kiedyś jedna z dziennikarek powiedziała do mnie: „A warto było tak afiszować się ze swoją miłością?”. Tak, jakby mnie za to spotkała jakaś kara. Trochę więc złośliwości usłyszałam.

Wracając do fundacji, cały czas Pani kontynuuje to, co zaczęła tyle lat temu? A mogłaby już Pani odpocząć?

Wydaje mi się, że zawsze miałam duszę społecznika. Uważam, że pomaganie jest moim przywilejem. Sama mam wspaniałą rodzinę, czuję się kochana, a jest wiele osób nieszczęśliwych, niemających szansy na pomoc. Chcę więc spłacić dług wobec opatrzności. Działalność fundacji to nie fajerwerki na pokaz – ja tego nienawidzę. Mamy programy, które realizujemy przez 15 lat, i wiem, że doprowadzę je do końca. Naszym sukcesem, wspólnie z 27 krajami UE, jest utworzenie dokumentu, który zakłada, że dzieci w UE chore na nowotwory będą leczone w podobny sposób, a rodzice będą mieli prawo uczestniczyć w tym procesie. Jesteśmy też dumni z wybudowania Kliniki Pediatrii, Hematologii, Onkologii i Endokrynologii GUM w Gdańsku – najpiękniejszej kliniki dla dzieci, jaką widziałam w świecie.

Tworzy Pani coś, co zostanie na lata.

Tak i jestem z tego dumna, zrobimy wszystko, żeby działając jak organizacje „watchdog”, patrzeć na ręce decydentów. Na przykład w jaki sposób wypełniają ustawę o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Przyglądamy się tu światowym rozwiązaniom i metodą małych kroczków będziemy szli w odpowiednim kierunku.

Jest Pani bardzo uparta.

W tych kwestiach mam upór osła. I nie biorę tu pod uwagę żadnych porażek. Moja mama zawsze mówiła: „Jak coś robisz, to rób dobrze albo w ogóle”.

Ola i Kuba włączają się w Pani działalność, pomagają?

Oleńka dawno pomagała. Gdy dostała się na studia, pracowała jako wolontariuszka – odpowiadała na listy. Ale kiedyś weszliśmy z mężem do jej pokoju, patrzymy, a Oleńka płacze: „Mamo, przeczytałam list od kobiety, która umiera na raka piersi, zostało jej niewiele czasu, a ma troje dzieci i prosi, żeby jej przyrzec opiekę nad nimi”. Pomyślałam, że to dla Oli zbyt wielkie obciążenie, mimo że studiuje psychologię. Poprosiłam, żeby zrezygnowała z wolontariatu. Włącza się, jak Kuba, do wielu projektów w innych fundacjach, na przykład PAH i WOŚP. I bardzo mnie to cieszy.

Pani mówi do Kuby „synku”?

Tak.

A on do Pani jak – „mamo”?

Tak. To takie cudne uczucie, bo nagle mamy i córkę, i syna. Mamy dzieci, mówimy: „Nasze dzieciaki będą na obiedzie”. Rodzice Kuby do Oleńki zwracają się też „córunia”. Fajnie być teściową chłopaka, którego się akceptuje i lubi się całą jego rodzinę.

Zaakceptowałybyśmy chyba każdego, kto daje szczęście naszemu dziecku?

Tak sądzę, bo to są przecież wybory nie nasze, a naszych dzieci. Nie muszę mieć dylematów, bo nawet moje przyjaciółki, które były na ślubie i na weselu, mówią: „On jest taki do schrupania”.

Ślub dziesięciolecia był zachwycający.

Magiczny, wszystko było niezwykłe, chociaż nie przewidywaliśmy tego amoku medialnego. Może trzeba było gdzieś wyjechać, tylko Ola, Kuba i rodzice?

Polacy by tego nie wybaczyli.

To była wzruszająca uroczystość, wielkie i w większości życzliwe zainteresowanie, dziesiątki osób weszło do kościoła bez zaproszenia. Zawsze nam się wydawało, że ta Katedra Polowa jest znacznie większa. Szkoda tylko, że w tym hałasie Oleńka ledwo co słyszała piosenkę Stinga, przy której miała iść z mężem do ołtarza. A nasi przyjaciele musieli trzymać drzwi, żeby ich tłum nie wyważył.

A gdy dzieci się pokłócą, przeżywacie to we czworo?

Na razie się nie kłócą, Bogu dzięki. Zawsze Oli dawałam taką radę, żeby nie było w jej związku cichych dni, bo to koszmar. Jeśli coś się dzieje, trzeba dać temu upust. Wolę, by mój mąż, który ma impulsywną naturę, trzasnął drzwiami, niż milczał. Na te nasze 33 lata zrobił to tylko raz – rzucił talerzem o podłogę. Już nawet nie pamiętam, o co poszło, pewnie o jakiś drobiazg. A gdy rozładował napięcie, już przepraszał, już niósł kwiaty, już coś gotował dla nas. Dla mnie taka krzycząca cisza byłaby w małżeństwie czymś dobijającym. Teraz nawet, jak chcielibyśmy na siebie poburczeć, mówię: „Oluś, a ty w ogóle wiesz, co chciałeś mi powiedzieć?”. I zaczynamy pękać ze śmiechu. Potem idziemy z psami na spacer. Życie jest za krótkie, żeby tracić je na bezsensowne kłótnie.

Najważniejsza jest przyjaźń między dwojgiem ludzi?

Ludzie, którzy się przyjaźnią, nie ranią siebie słowami. Myślę, że Ola z Kubą już się przyjaźnią. Obawiam się tylko, żeby Oli życie nie skrzywdziło, ona jest pełna empatii, wrażliwa, nie ma łatwo. Nie wychowywaliśmy jej na księżniczkę z bajki. Od dawna ciężko pracuje. Przez pięć lat w radiu przygotowywała w każdą sobotę audycję. Teraz ma dwa etaty. Irytowało mnie, że kiedy radio zmieniło swój profil na muzyczny, zaczęły się insynuacje: „Wyrzucili Kwaśniewską! Kwaśniewska jest bezrobotna, a jej rodzice są krezusami”. Albo teraz piszą o Kubie, że to „król kefiru”. To nie fair. Jest świetnym artystą, kompozytorem, cenionym w swoim środowisku, we dwójkę z Olą biorą się za bary z życiem i funkcjonują samodzielnie.

Wychowujemy dzieci do czasu, a potem one wychowują nas?

Taka jest kolej rzeczy, wzajemnie z siebie czerpiemy. Nie znoszę głupiego dydaktyzmu, wiek nie predestynuje nas do tego, że zawsze jesteśmy najmądrzejsi. Mądrość życiowa naszych dzieci otwiera nam nowe horyzonty, wiele się o sobie od nich dowiadujemy, a ja, mając możliwość prowadzenia z Olą programu „Matki i córki…”, stwierdziłam, że ta moja Ola zadziwia mnie swoją mądrością.

Pani Jolanto, czy przygotowuje się Pani psychicznie do roli babci?

Jestem przygotowana na to już od dawna. Widzę siebie, jak w przyszłości będziemy zabierać wnuki na narty, uczyć pływać i grać w tenisa, czytać książeczki. Dziadkowie mają przywilej rozpieszczania. Mówię tylko do Oleńki: „Nie czekajcie zbyt długo, teraz jesteśmy silni oraz pełni zapału i możemy wam pomóc”. A ja zamienię moje kijki nordic walking na wózek i będę z nim śmigać po alejkach Wilanowa. Dla wnuków nie ma lepszej opieki niż babci i dziadka. Mnie też moi rodzice pomagali, mój tata spacerował z wózkiem, a babcia z Olusią robiła pierogi i piekła ciasto. Dzięki temu Ola też dobrze gotuje. Za to Kuba lubi i umie sprzątać. Ale wymieniamy się też przepisami kulinarnymi.

Dzięki temu Pani specjalność – ciasto z jabłkami – przetrwa kilka pokoleń.

I dobrze, i tak powinno być.

Reklama

Przypominamy niezwykłą sesję Jolanty Kwaśniewskiej autorstwa Roberta Wolańskiego.

Reklama
Reklama
Reklama