Janusz Leon Wiśniewski: niefortunny wypadek zrujnował jego plany. "Tym bardziej jako mąż zawaliłem"
Jak zareagowała żona pisarza?
- Beata Nowicka
Chemik, fizyk, informatyk. Pisarz. Zna się na neuronach i emocjach. Można z nim porozmawiać o wszystkim: miłości, samotności, śmierci. Janusz Leon Wiśniewski opowiada Beacie Nowickiej o wypadku i roli… przypadku w życiu. A także o nowej książce „Stany splątane”.
Wypadek zmienił coś w Pana życiu?
Zdecydowanie. Przez kilka tygodni oglądałem życie z poziomu wózka inwalidzkiego. Z pozycji człowieka niepełnosprawnego. Zdawać sobie z czegoś sprawę a być tym dotkniętym – to dwa różne światy. Nie wiedziałem, że na moim nowym, pięknym osiedlu, 200 metrów od morza, za krzewami, tuż przy wejściu jest winda dla osób niepełnosprawnych. Przez pięć lat – odkąd wróciłem z Niemiec i zamieszkałem z moją żoną w Gdańsku – nie zwróciłem na nią uwagi! Jakaż to była radość, jakież to było niesamowite odkrycie, że na tym wózku mogę podjechać do pobliskiej Żabki i kupić sobie wodę, kiedy nikogo nie było w domu. Nagle stałem się niezależny. To było ważne doświadczenie, myślę, że pojawi się w jednym z moich opowiadań, może w powieści. Tym bardziej że wszystkie historie ortopedyczne związane są z bólem, a ja często piszę bolesne historie.
No właśnie. Jest Pan odporny na ból?
Jestem. Prawdopodobnie wynika to z tego, że jestem rybakiem dalekomorskim. Skończyłem średnią szkołę morską, jako praktykant pływałem na statkach, gdzie człowiek często jest konfrontowany z bólem, który jest pochodną różnych wypadków. To mnie uodporniło. Teraz mam w nodze tytanową konstrukcję: płytę i osiem śrub, którymi lekarze połączyli moje pogruchotane kości. Na szczęście w szpitalu zmniejszano mi ból różnymi opioidami, między innymi pochodną fentanylu, które doprowadziły do kryzysu narkotycznego w USA, ale podawane właściwie są ważnym i potrzebnym lekiem. Cieszę się, że upadający ciężki skuter złamał mi tylko nogę, a na przykład nie połamał rąk ani nie uderzyłem o asfalt głową. To się wydarzyło tuż po przesłaniu manuskryptu „Stanów splątanych” do wydawnictwa Znak. Wiedziałem, że czekają mnie dwie–trzy redakcje tekstu, nie zrobiłbym tego z połamanymi rękami, a z uszkodzoną głową mógłbym zapomnieć, że w ogóle taką książkę napisałem (śmiech). To jasna strona całej tej sytuacji.
A ciemna, oprócz połamanej nogi i bólu?
Wypadek spowodował wiele zakłóceń w naszym życiu. Cztery dni później mieliśmy jechać z żoną na wymarzony, zaoszczędzony i – niestety – zapłacony urlop do Japonii. Pomijając straty finansowe – dużej części pieniędzy nie udało się uratować – zepsułem żonie wakacje. A ponieważ moja żona jest polonistką, która w najlepszym gdańskim liceum przygotowuje młodzież do matury i ma wakacje tylko latem – tym bardziej jako mąż zawaliłem.
CZYTAJ TAKŻE: Tomasz Kot zabierał syna na plan Akademii pana Kleksa. "Zaczęliśmy kręcić w wakacje i stał się częścią ekipy"
Zamiast polecieć do Japonii, zajmowała się mężem inwalidą… Była zła?
Nie odczułem tego. Przyjęła, że to był wypadek, zrządzenie losu… Jedyną zaletą było to, że najgłębsze inwalidztwo przeżywałem w małej miejscowości Stara Kiszewa na Kaszubach, gdzie mamy mikroskopijny drewniany domek w lesie. Wózkiem wyjeżdżałem na taras i patrzyłem na ten las. Towarzyszyła nam ukochana terierka Mia. Tam żona się mną opiekowała. Nie były to – przynajmniej dla mnie – najgorsze wakacje, choć myślę, że dla żony Japonia byłaby bardziej atrakcyjna… Rehabilituję nogę i mam nadzieję, że w przyszłym roku do tej podróży dojdzie.
Cały wywiad dostępny w nowym numerze VIVY! Magazyn dostępny w punktach sprzedaży od czwartku, 23 listopada.