Reklama

Muzyk, kompozytor, wokalista, multiinstrumentalista. Najmłodszy i najbardziej tajemniczy członek klanu Młynarskich. Właśnie nagrał płytę „Narkotyki”, która… naprawdę uzależnia. Jan Emil Młynarski odsłania przed Beatą Nowicką kawałek swojej duszy. "Miałem dużo szczęścia. Otarłem się o różne niebezpieczeństwa — jak teraz o tym myślę, mam dreszcze" — mówi. Co jeszcze ujawnił?

Reklama

[...] Czego nauczyła Pana „akademia podwórkowa”?

Nie będę się bawił w Grzesiuka i głosił prawd życiowych, choć pewnie jakieś wyniosłem z tamtego czasu. Zasadniczo nigdy nie byłem chowany pod kloszem. Miałem kolegów z różnych sfer, o różnym statusie, o różnych rodzinnych historiach. Spędzałem masę czasu poza domem w czasach, kiedy nie było komórek, domofonów, kamer i innych bajerów. Kiedy ktoś się umawiał o 17, był o 17, a jeśli go nie było, to się do niego szło i pukało do drzwi. Celem moich pierwszych wycieczek ze starszymi kolegami był bazar na Skrze, trzeba było przejść na piechotę przez Pole Mokotowskie. Pierwszy duży warszawski jarmark ery przedtransformacyjnej. Kolega miał tatę w Stanach, który mu przysyłał dolary. Wziął nas kiedyś na Skrę, kupił sobie rower BMX i każdemu dawał na nim pojeździć. Można było poszpanować na sąsiednim podwórku, mówiąc, że jest mój. Napatrzyłem się na wszystko, co dzieje się między młodzieżą starszą i młodszą w czasach, kiedy rodzice nas specjalnie nie pilnowali. Na przemoc, na narkotyki. Co mi to dało? Nie wiem. Rodzaj otrzaskania z normalnym życiem.

Kobas Laksa

Celne.

Ludziom może się wydawać, że syn Wojciecha Młynarskiego to taki synek spod klosza, chowany w śmietance. Moi rodzice funkcjonowali w tak zwanym środowisku, ale nie przypominam sobie, żeby ojciec prowadził jakieś bujne knajpiane życie towarzyskie warszawskiej socjety. Nie miał czasu, a poza tym myślę, że to go mierziło. Robił swoje, był trochę ponad wszystko. Poza tym w moim domu panował jednak spory chaos, niepokój, w dużej mierze sam gospodarowałem swoim czasem. 1989 rok przyniósł – z perspektywy 10-latka – kosmiczne zmiany. Na naszych oczach dokonywała się rewolucja. Pięć lat później w Warszawie pojawiła się plaga brown sugar. Wszyscy palili heroinę i po kolei lądowali albo na Dworcu Centralnym, albo w ośrodkach odwykowych, psychiatrykach albo na cmentarzu. Znam takie przypadki z imienia i nazwiska. Był wśród nas chłopak, zakapior, ale bardzo inteligentny, utalentowany, wygadany, dobrze ubrany, super hop do przodu i z wielkim powodzeniem u dziewczyn. W jego przypadku upadek zajął mniej niż pół roku. Nasi rodzice też próbowali się zaadaptować do nowej sytuacji. Niektórzy tracili pracę, inni sami ją zmieniali, czyjś tata zakładał firmę, potem bankrutował, wyjeżdżał na Zachód, coś przysyłał… Oni zajmowali się odnajdywaniem się w nowym świecie i my też musieliśmy się w tym świecie odnaleźć. A byliśmy w tym sami. Miałem dużo szczęścia. Otarłem się o różne niebezpieczeństwa – jak teraz o tym myślę, mam dreszcze.

Co Pana uratowało?

Muzyka. Wszedłem w to granie na poważnie i na nic innego nie miałem już czasu, to mnie uchroniło. W liceum dla dorosłych chodziłem na zajęcia dwa razy w tygodniu, poza tym było tylko granie. Po maturze nie poszedłem na żadne studia, przez rok grałem. Nie musiałem przejmować się szkołą ani pracą. Byłem na utrzymaniu mamy, mogłem ćwiczyć cały czas.

Cały wywiad z Janem Emilem Młynarskim w nowej VIVIE!. Magazyn dostępny z trzema okładkami do wyboru w punktach sprzedaży od czwartku, 7 grudnia.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama