Reklama

Umówienie się na wywiad z Jakubem Józefem Orlińskim to był wyczyn. Nie dlatego, że nie chciał. Nie miał kiedy. Przynajmniej w ubiegłym roku, bo jak sam mówi, 2022 rok pod względem jego zajętości był wyjątkowy. W tym postpandemicznym czasie pojawił się w domu w sumie na dwa tygodnie. Wyjechał 2 stycznia, a wrócił 21 grudnia. Nawet sesję zdjęciową zrobiliśmy w San Francisco, gdzie śpiewał w operze „Orfeusz i Eurydyka”. Akurat tam miał wolny dzień. Ten rok będzie również intensywny, ale gdybyście chcieli go spotkać, pospacerujcie po warszawskim Żoliborzu. Tu mieszka, jeździ na rowerze, ma swoje ulubione kawiarnie. Jeśli zobaczycie uśmiechniętego chłopaka, w bluzie z kapturem i z notesem z wydzieranymi kartkami („ale komputer, na którym pracuję też mam”, zapewnia mnie) i pomyślicie: „Nie, to nie może być ten znany na całym świecie śpiewak operowy”, podejdźcie. On bardzo lubi spotkania. I rzeczywiście nie wygląda na kogoś, kto zawojował najważniejsze operowe sceny na świecie.

Reklama

Artykuł aktualizowany 28.07.2024 r.

Fragmenty wywiadu z Jakubem Józefem Orlińskim

Zasnąłeś kiedyś w operze?

Oczywiście, że tak. Zdarzyło mi się też być przerażonym. Miałem chyba 16 lat i poszedłem do Opery Narodowej w Warszawie na „Elektrę”. Siedziałem w dziesiątym rzędzie, zadzierałem głowę, żeby czytać na wyświetlaczu, co oni śpiewają, a duże śpiewaczki krzyczały na mnie ze sceny. Nie wiedziałem, co się dzieje. Ledwo wytrzymałem. To było traumatyczne przeżycie. Stwierdziłem wtedy, że opera nie jest dla mnie. A potem poszedłem na studia na Uniwersytet Muzyczny uczyć się śpiewu operowego (śmiech).

Co się stało?

Zobaczyłem inne rzeczy, które były ciekawe i wciągające, a przede wszystkim zacząłem rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Muszę jednak przyznać, że często idę do opery czy na koncert, żeby odpocząć. I czasami mnie znuży. Ale to jest najlepsza pochwała dla wykonawców, bo to znaczy, że jest tak świetnie, że

W Twoim przypadku raczej zdumiewająco. Czym jeszcze mnie zaskoczysz?

Może tym, że nie jestem wielkim znawcą opery. Ale przecież nie można wiedzieć wszystkiego. Przed wyjściem zawsze jednak sprawdzam w internecie, o czym jest przedstawienie, na które idę. Ta wiedza potem z muzyką świetnie się składa. To jest jak zabawa na dwóch placach zabaw na raz. Uwielbiam to.

Śpiewasz utwory głównie barokowe. To może chociaż wiesz, o czym śpiewasz?

Zawsze. To jest konieczne! Muszę wiedzieć.

A widzowie wiedzą?

Często nie mają pojęcia, ale mi nie przeszkadza, że oni nie wiedzą. Najważniejsza jest autentyczność, a muzyka mówi sama za siebie. Dla mnie jedną z najpiękniejszych rzeczy jest budowanie więzi z publicznością. Niesamowite jest to, że mogę zaśpiewać to samo w różnych miejscach na świecie i każdy występ będzie unikatowy. Lubię widzieć, jak ludzie odbierają muzykę, jak ją przeżywają. Uwielbiam występować w Palau de la Musica w Barcelonie. W Hiszpanii ludzie są szaleni! Naprawdę szaleni! Mieliśmy tam z Francesco Cortim takie koncerty, że ludzie już przed występem byli tak rozemocjonowani, że aż krzyczeli. Trwało to kilka minut, a my nie mogliśmy zacząć, bo był taki hałas. Nie wiedziałem, co zrobić. Zejść ze sceny i wejść jeszcze raz? Ale to było piękne. W takich momentach mam serce przepełnione miłością i wdzięcznością i chcę dać tym ludziom trzy tysiące procent swoich możliwości.
Lubię się dzielić i w życiu i na scenie. Nie śpiewam po to, żeby usłyszeć, jaki jestem wspaniały. Nie chodzi o brawa i zachwyty. Idę, żeby być pewnego rodzaju przekaźnikiem tego, co autor chciał przez to powiedzieć i przedstawić widzom swoją kreatywność i inwencję.

Musiałbyś odbyć seans spirytystyczny, żeby kompozytorzy, których utwory śpiewasz zdradzili ci, co chcieli przez swoje słowa lub muzykę powiedzieć.

Czasami się odbywają. Palo santo się pali, a ja pytam „Haaaaendeeeel, co chciałeś mi przekazać?” (śmiech). Na szczęście pracuję z żywymi ludźmi otwartymi na dialog. To jest dla mnie bardzo ważne, bo czasami słucham, jak znajomi opowiadają o współpracy z reżyserami, którzy są bardzo totalitarni. Zastanawiam się wtedy, jak ja bym się odnalazł w takiej sytuacji. Jestem asertywny i jeśli coś mi nie pasuje, albo według mnie nie ma sensu, odmawiam. Miałem taką sytuację w Paryżu. Starłem się z reżyserem. I byłem zadowolony, w jaki sposób to zrobiłem i z tego, że nie dałem sobie wejść na głowę. Skończyło się na tym, że już nigdy pewnie nie będę z nim pracował.
[…]

Dorota Szulc
Reklama

Tańczę breakdance. Jestem aktywny. Robię rzeczy, których większość śpiewaków operowych nie potrafi. Umiem na przykład zrobić salto. Ale nie zrobię go tylko dlatego, że to jest widowiskowe, i że umiem. Ale jeśli zrobienie go zgrywa się z moją postacią, a argumentacja mnie przekona, zrobię to. Na przykład inscenizacja opery „Alcina” w Teatrze Aachen w Akwizgranie była zupełnie normalna. Nie musiałem pokazywać swoich umiejętności. Ale już w Giessen w innej operze grałem żołnierza i musiałem wyskoczyć przez okno. Zrobić tygrysi skok. To było widowiskowe. Ale było w charakterze tej postaci i tej sceny. We Frankfurcie w „Rinaldo” też pokazałem swoje umiejętności, bo to pasowało do roli rycerza. Ależ to była fizyczna rola! Skrojona na mnie. Zazwyczaj jestem skromny, ale powiem to… nie sądzę, żeby ktoś inny był w stanie zrobić tę rolę w taki sposób jak ja.

Mateusz Stankiewicz
Reklama
Reklama
Reklama