Reklama

Od śmierci Zbigniewa Wodeckiego minął już rok. Wielki artysta i ulubieniec publiczności zmarł po ciężkiej chorobie w wieku 67 lat. Do ostatnich chwil przy jego łóżku czuwała najbliższa rodzina: żona i dzieci. Zbigniew Wodecki podkreślił jednak, że zawód muzyka pozbawił go uczestnictwa w wielu ważnych dla jego dzieci życiowych wydarzeniach. Tylko u nas o relacji łączącej ją z ojcem opowiedziała. Opowiedziała córka artysty, Katarzyna Wodecka-Stubbs.

Reklama

– Powtarzał, z żalem, że nie był zbyt dobrym ojcem, bo nie miał cierpliwości do małych dzieci, ale zmienił się jako dziadek. Podobno oszalał dla wnuków. To prawda czy kokieteria?

Zmienił się bardzo. Nasza relacja była bardziej piedestałowa. Natomiast z naszymi dziećmi, czyli swoimi wnukami, których jest piątka, zbudował szalenie ciepłą, dotykową wręcz więź, lubił spędzać z nimi dużo czasu, zawsze chodził po nich do szkoły, do przedszkola, jak tylko wracał do Krakowa. Czasami nam to wręcz nie pasowało, mieliśmy inne zobowiązania: francuski, saksofon, balet. No ale jak tata przyjeżdżał, trzeba było wszystko rzucić, bo to nie był żaden argument, żeby nie pójść z dziadkiem na gorącą czekoladę. Życie było ważniejsze. I dzieciaki cieszyły się, jak je odbierał, bo przecież to superfajnie przejść się z dziadkiem przez Rynek. Tato też był zachwycony. One z nim kursowały co najmniej raz w tygodniu z Basztowej.

– Z Basztowej, czyli ze słynnej w Krakowie szkoły muzycznej.

Często odbierał jeszcze dzieci moich przyjaciółek, które notabene stały się naszymi wspólnymi przyjaciółkami, bo są muzykami i czasem też z tatą grały. Siedzieliśmy przy jednym stole, jedliśmy wspólne kolacje, tak się zżyliśmy, że w pewnym momencie zamieszało się, czyje dzieci zabiera ze szkoły. Wszystkie były „nasze” (śmiech).

– Skąd ta zmiana?

Uważam, że to było zupełnie naturalne. Tato był młodziutki, kiedy pojawiliśmy się na świecie. Miał 21 lat, kiedy został ojcem, był na początku swojej drogi twórczej. Zawsze biegaliśmy do przedpokoju w piżamkach, jak wracał z koncertów, taki rodzinny rytuał: żegnał się klaksonem, a witaliśmy go w progu. Natomiast nie było między nami więzi intelektualnej, tato miał dość czarne, ale błyskotliwe i ostre poczucie humoru, a my żadnego, byliśmy za mali. Kiedy dorośliśmy, staliśmy się dla taty partnerami do rozmowy, a nie tylko dziećmi.

Zresztą moje dzieci też wychowywał w tym duchu Monty Pythona. Poza tym kiedy wnuki pojawiły się na świecie, tato był już dojrzałym muzykiem, zrobił, co miał zrobić, osiągnął swój sukces, swoje cele, popularność. Już nawet nie komponował zbyt wiele, bo wolał grać dla ludzi. Nasze wspólne kolacje życia.

– Pamiętasz z dzieciństwa, jak pracował?

Jak byliśmy mali, to z pietyzmem – mama nas do tego przygotowała – hołubiliśmy momenty, kiedy tata siedział przy fortepianie i pisał, bo tata zawsze pisał partytury ołówkiem. Kilka razy przyjaciele próbowali namówić go na sprzęt elektroniczny, ale nie potrafił się przestawić. Musiał mieć duży papier nutowy i ołówki, które mu ostrzyliśmy. Kiedy siadał przy fortepianie, zamykało się drzwi – takie mieszczańskie, dwuskrzydłowe z mleczną szybą – i dzieci chodziły na paluszkach, bo parkiet skrzypiał, żeby nie przeszkadzać tatusiowi, który komponuje. Czasami oczywiście przemykaliśmy obok tych drzwi i zawsze widać było jego cień, bo fortepian stał zaraz za drzwiami: siedział zgarbiony, pracował. Jak miał wenę, to wsiąkał na długie godziny. A potem zawsze bardzo chciał to od razu zagrać.

– Byliście jego pierwszą publicznością?

Było mu obojętne – takie odnosiłam wrażenie – czy mieliśmy 7, 12 czy 15 lat. Czasem prosił, żeby dośpiewać chórek. Nasze komentarze nie interesowały go zapewne, po prostu potrzebował zagrać dla kogoś, żeby usłyszeć to, co napisał, z innej perspektywy. Byliśmy pierwszą widownią dla jego kompozycji, szczęściarze. Kiedy wyjeżdżaliśmy do naszego niewielkiego domku pod Krakowem, w którym dość często odpoczywaliśmy, tata ćwiczył w sadzie czy w polu. To zawsze był fajny obraz: tata chodzący po polu ze skrzypcami albo z trąbką i ćwiczący. Tak lubił najbardziej. Ptaki śpiewały, psy szczekały, artysta grał, a cała wieś słuchała…

Cała rozmowa Beaty Nowickiej z córką Zbigniewa Wodeckiego do przeczytania w najnowszym wydaniu VIVY!, dostępnym wyjątkowo od środy, 30 maja. Co jeszcze w tym numerze dwutygodnika?

Reklama

VIVA! 11/2018

Czy nie boi się przemijania? Jak jej się udało... nie popaść w alkoholizm. Grażyna Torbicka w ogniu pytań Piotra Najsztuba. „Czy myślę o tacie? Ja z nim żyję codziennie’’. Kasia Wodecka-Stubbs w pierwszą rocznicę śmierci ojca wspomina genialnego muzyka. Lucyna Kirwil i Jerzy Bralczyk o swoim niezwykłym małżeństwie i niekończących się rozmowach o tym, kto ma charakter, a kto ma charakterek.

Marcin Kempski/I Like Photo
Szymon Szcześniak/LAF AM
Materiały promocyjne
Reklama
Reklama
Reklama