Czy Remigiusz Mróz sam pisze wszystkie swoje książki? Czy wpada w pisarski trans?
Sprawdziliśmy, jak wygląda dzień słynnego pisarza
Niektórzy uważają, że to niemożliwe, żeby wydawać tyle książek ile wydaje Remigiusz Mróz. Złośliwi twierdzą nawet, że na jego nazwisko, sukces i pieniądze pracuje cały sztab pisarzy. Sprawdziliśmy, czy wszystkie książki są dziełem Mroza i jak wygląda dzień pisarza, któremu udało się na książkach zarobić dużo pieniędzy.
Słyszałam, że biegasz 10 kilometrów dziennie. To niezdrowo.
Błagam cię, nie zaczynaj (śmiech)! Biegam, żeby nie postradać zmysłów i żeby oczyścić głowę z natłoku fabularnych myśli.
Jak wygląda Twój dzień?
Od lat nie nastawiłem budzika i nie wiem, czy to nie jest najprzyjemniejszy aspekt tej roboty (śmiech). Budzę się około ósmej, dziewiątej, jem śniadanie i robię prasówkę – sprawdzam, czy aby nie nastąpiła apokalipsa, a potem to i owo przekazuję Kasi, żeby zanudzić ją z rana. Później siadam do pisania i z przerwami pracuję do 14. Następnie czas na sportowy reset, najczęściej biegowy. Jeśli jest zimno albo nie mam siły, kręcę godzinę na orbitreku, a przy upałach jeżdżę na rowerze. Najważniejsze, żeby osiągnąć stan przyjemnej bezmyślności, choćby na pewien czas. To mi pozwala zachować świeżość umysłu i nie zwariować. Po powrocie do domu prysznic, obiad, serial – i znów jestem gotów do działania przy klawiaturze. Pisarze są trochę jak narkomani. Jak tylko wpadną w swój wir, wszystko inne przestaje mieć znaczenie. Na szczęście nie jestem w tym odosobniony, bo Kasia ma to samo. Jeśli już porządnie zniknie w swojej studni, nie wyściubia z niej nosa – i pewnie dlatego tak świetnie się rozumiemy (śmiech).
Jak jesteś w pisarskim transie, myślisz o tym, żeby jeść, pić?
O jedzeniu wtedy nie myślę, ale o piciu… może wieczorami (śmiech). Taki stan to idealna sytuacja, bo oznacza, że fabuła całkowicie cię absorbuje. Na dłuższą metę mógłby być jednak kłopotliwy, bo pewnie musiałbym pościć 365 dni w roku.
Jesteś w stanie wyobrazić sobie, że mógłbyś nie pisać?
Wyobrazić sobie mogę, ale nie chciałbym, żeby to była rzeczywistość. Kiedy nie piszę, coś mi nie gra. Często chodzę zły, niezadowolony, czuję, że właściwie do niczego się nie nadaję.
Popadasz w stany depresyjne.
To też jest domena wielu pisarzy.
Zdarzają Ci się momenty niepisania?
Z wyboru? Nie.
Co się stało, że wymyśliłeś sobie, że będziesz pisał książki i zostaniesz odludkiem?
Dopadło mnie znienacka, ale to zawsze we mnie siedziało. Wydaje mi się zresztą, że każdy ma w sobie chęć i potrzebę napisania książki – ja pierwsze podejście robiłem w trzeciej klasie podstawówki. Napisałem wtedy „SuperŚwiniaka”, czyli historię o zwierzętach hodowlanych obdarzonych supermocami. To niestety jedyna książka, która przepadła mi po którymś formatowaniu dysku. A na dobre pisanie dopadło mnie dopiero na studiach. Skończyłem wtedy czytać trylogię Stiega Larssona i odczuwałem czytelniczą pustkę. Zacząłem sprawdzać inne skandynawskie kryminały, ale nie mogłem zaspokoić potrzeby wsiąknięcia w równie dobrą historię. Pomyślałem, że spróbuję sam ją wykreować. Ostatecznie w okolicy 200. strony uderzyła mnie myśl, że to jest właśnie to, co chcę robić. I to, co muszę robić.
I pożegnałeś się ze studiami prawniczymi, którym poświęciłeś dużą część swojego życia?
Szybko domknąłem sprawy uczelniane, obroniłem magisterkę. Doktorat zrobiłem, już zajmując się pisaniem.
Jakie to uczucie trzymać po raz pierwszy swoją wydrukowaną książkę?
Niesamowite! I długo pamięta się każdy detal. Czekałem na kuriera od samego rana, a kiedy w końcu się zjawił, rozciąłem paczkę wypełnioną zielonymi piankami zabezpieczającymi. Pod nimi znajdowała się oszałamiająca liczba egzemplarzy autorskich. Wszystkie pięć traktowałem jak relikwie.
Euforia?
Raczej niedowierzanie. Do tego momentu nie wyobrażałem sobie, że moja książka ukaże się drukiem.
Kto pierwszy jest Twoim recenzentem? Rodzice? Przyjaciele?
Nie. Oni dostają gotowy produkt. Grono pierwszych czytelników to moi współpracownicy i przyjaciele z wydawnictwa. Nigdy nie wiedzą jednak, co aktualnie piszę – o tym mówię tylko Kasi.
Wszystko robisz szybko. Szybko piszesz, szybko zrobiłeś doktorat. Gdzie się tak spieszysz?
Nigdzie. I to mit, że piszę szybko. Chodzi o wytrwałość.
Nie masz ochoty na coś innego? Może podróże?
Plany podróżnicze miewałem właściwie cały czas, ale rzadko przekuwały się w wyjazdy. Ostatecznie książka zawsze wydała mi się ciekawsza niż jakiekolwiek eskapady, ale teraz… starczy powiedzieć, że dobre towarzystwo jest w podróży ważniejsze niż jej cel.
Nigdzie nie ciągnie Cię tak bardzo, żeby po prostu kupić bilet, wsiąść w samolot i polecieć w jakieś piękne miejsce?
Nie, bardziej pociągająca jest dla mnie myśl zamieszkania na miesiąc czy dwa w Lizbonie i pisania tam książki.
Co stoi na przeszkodzie?
Właściwie nic, tylko nieustannie wydaje mi się, że jestem… zajęty. Teraz muszę dokończyć rozdział. Teraz zresearchować jakiś temat. Zredagować partię tekstu. A jeśli nie piszę i cierpię na pisarski głód, to myśl o podróży jest raczej czymś uciążliwym niż przyjemnym.
Przecież to jest u Ciebie stan permanentny.
Tak jest! Wyrwać mnie z niego potrafi tylko jedna osoba.
Zdarza Ci się, że siadasz przed komputerem i… nic. Pustka. Nie jesteś w stanie napisać nawet jednego słowa?
Pewnie. Nawet często. Nauczyłem się jednak, że jedynym ratunkiem jest wtedy łojenie pod tę górę. Jakkolwiek wolno by się wspinać, cały czas przybliżamy się do szczytu.
Taka niemoc jest frustrująca.
Frustrująca i tworząca pisarską blokadę, na którą narzeka wielu autorów: „Jak to?! Wczoraj siedziałem, pisałem, tworzyłem, słowa same wypadały mi spod palców, a dzisiaj nie mogę napisać ani słowa?!”. Grunt, żeby się tego nie bać i nie uciekać od klawiatury.
Może to brak natchnienia.
Jeżeli się wierzy, że natchnienie istnieje. Ja nie wierzę. Wszystko to po prostu ciężka robota. Przyjemna. Ale ciężka.