„Nie buntuję się przeciwko temu, co niesie los”. Alicja Majewska kończy 69 lat
1 z 5
Alicja Majewska, ikona polskiej estrady, kończy 69 lat!
Polecamy też: Alicja Majewska: "Jeżeli tylko mogę, staram się pomagać. Za to siebie lubię"
Karierę zaczęła prawie 50 lat temu. Od tamtej pory wie, że jej miejsce jest na scenie, a liczni fani, którzy wciąż przychodzą na jej koncerty tylko to potwierdzają. Alicja Majewska w wywiadzie wyznała, że osiągnęła nawet więcej niż marzyła. Jej przeboje – „Jeszcze się tam żagiel bieli”, „Być kobietą” – nuciła kiedyś cała Polska. I nuci do dziś. Mówi: „Mam niemal każdy dzień zajęty. Jeździmy z Włodkiem Korczem po całej Polsce, spędzamy milion godzin w samochodzie, dużo rozmawiamy i oboje nie możemy uwierzyć, że w naszym wieku mamy tyle pracy”. Przeboje Alicji Majewskiej się nie starzeją. Podczas koncertów publiczność szaleje. Trudno się dziwić, że piosenki artystki są wciąż popularne. Śpiewa o tym co ponadczasowe. Muzyka otwiera ludzi. Artystka wyznała, że ludzie często przychodzą do niej po koncertach porozmawiać, opowiedzieć o swoim życiu, poradzić się.
Po rodzicach artystka odziedziczyła też skromność. Nie czuje się gwiazdą, a popularność wciąż ją zadziwia. Choć na scenie występuje od ponad 40 lat. Spytana czy czuje upływ czasu odpowiedziała: „W ogóle nie czuję. Pewnie to jest rodzaj jakiegoś zakłamywania, no bo w końcu jestem już dosyć dojrzałą kobietą. Może dlatego, że nie mam dzieci, wnuków, nie widzę, tak na co dzień, mojego upływu czasu. Tylko drzewa w ogródku są już duże. Wie pani, myślę, że nie należy za bardzo zagłębiać się w rejony, w których już nic nie można zmienić”.
Spytana o to, jak widzi siebie za 10 lat, odpowiedziała: „Dobrze byłoby za te 10 lat nadal mieć swoją publiczność. Moja młodsza duchem koleżanka, Irena Santor, koncertuje, nagrywa płyty. Jak Irena, to czemu nie ja?”.
Alicja Majewska opowiedziała Alinie Mrowińskiej o sensie śpiewania, pomagania, domu rodzinnym i miłości.
Zobacz też: "Jak Irena, to czemu nie ja?". Alicja Majewska o muzyce, seksapilu i miłości
2 z 5
Kiedy umawiałyśmy się na wywiad, powiedziała mi Pani, że nigdy nie myślała, że tyle będzie pracy na emeryturze.
Nawet w najśmielszych przypuszczeniach! Zawsze byłam osobą z małą wiarą w siebie. Pamiętam, że w szkole średniej starałam się o przyjęcie do zespołu wokalnego w domu kultury w Pruszkowie. Poszłam, ale nie miałam odwagi wyjść na scenę. Cały czas jestem zdumiona, zadziwiona i wdzięczna losowi, że tak się to moje zawodowe życie potoczyło. Że tyle się w nim działo. Przypomniała mi się teraz taka historia z lat 80. Miałyśmy koncert z Halinką Frąckowiak i Włodkiem Korczem. Włodek nas zapowiadał – o Halince powiedział, że jeszcze może nas wieloma rzeczami zaskoczyć, a o mnie, że wszystko, co najlepsze w tym zawodzie, jest ciągle przede mną. Nieprawdopodobna intuicja. Ja wtedy byłam już po moim wielkim przeboju „Jeszcze się tam żagiel bieli”, po płycie z muzyką Włodka i słowami piosenek Wojtka Młynarskiego. Ale… zawsze miałam mnóstwo wątpliwości, obaw.
– A dzisiaj?
Nadal trwam w zadziwieniu. Teraz jest nieprawdopodobny natłok propozycji koncertów. Mam niemal każdy dzień zajęty. Jeździmy z Włodkiem Korczem po całej Polsce, spędzamy milion godzin w samochodzie, dużo rozmawiamy i oboje nie możemy uwierzyć, że w naszym wieku mamy tyle pracy, tyle spotkań z ludźmi.
– Ludzie przychodzą do Pani po koncertach? Chcą porozmawiać, opowiedzieć o swoim życiu, poradzić się?
Bardzo często. Nie tak dawno, po jednym z koncertów, starsza pani mi powiedziała, że w latach 80. nagrała sobie całą kasetę z moją piosenką „Jeszcze się tam żagiel bieli”. I że słuchanie bardzo jej pomagało przetrwać rozłąkę z mężem, który wyjechał gdzieś na Zachód do pracy. Po pani wywiadzie ze mną, w którym mówiłam o mojej mamie, o latach opieki nad nią, kiedy była już po wylewie, nie chodziła, nie mówiła, dużo kobiet chce o tym ze mną rozmawiać. Czasem ciężko jest powiedzieć kilka pokrzepiających zdań…
– Wiem, że lubi Pani pomagać. Po jednym z koncertów podeszła do Pani para młodych ludzi – Monika i Wojtek. Ona niewidoma psycholog, on informatyk z porażeniem mózgowym. Pomogła im Pani w zbiórce pieniędzy na operację Wojtka, zorganizowała wielki charytatywny koncert…
To piękna historia, piękna para. Pobrali się, operacja się udała, Wojtek lepiej mówi, jego ruchy są bardziej skoordynowane, znalazł stałą pracę. Kilka miesięcy temu urodziła im się córeczka Ula. Anioł stróż nad nimi czuwa. Jeżeli tylko mogę, staram się pomagać. Za to siebie lubię. Ale nie lubię o tym opowiadać. To po prostu normalne ludzkie odruchy.
– Tacy byli też Pani rodzice?
Kilka lat temu, jeszcze żyła mama, miałam koncert w Klimontowie, niedaleko Sandomierza. Bardzo byłam wtedy wzruszona, kiedy przychodzili tam do mnie ludzie i opowiadali piękne rzeczy o moich rodzicach. Kiedyś moja przyjaciółka powiedziała o nich: „Nadzwyczajni w swojej normalności”. Rodzice byli niezwykle dyskretni, nigdy o nic nie dopytywali. Kiedy w 84 roku rozwodziłam się z mężem, mama stała w pobliżu sądu, gdzieś zza węgła obserwowała. Chciała być blisko, ale tak bardzo delikatnie.
3 z 5
– Zwierzała się Pani mamie?
Nie, coś takiego jest we mnie, że nie umiem obciążać nikogo swoimi problemami. Ale zawsze wiedziałam, że rodzice we wszystkim mi pomogą, że o wszystkim mogę im powiedzieć. Pamiętam dobrze jedną z rozmów z tatą. Był taki Tomek, w którym się kochałam w szkole średniej. Schodziliśmy się, rozchodzili. Tata widział, jak bardzo to przeżywam. I powiedział mi, żeby się nigdy nie narzucać, w żadnej sprawie. Chociaż… Może to nie dotyczy miłości…? Rodzice po wojnie byli nauczycielami w Olbierzowicach, pięknej wsi sandomierskiej. Tata był kierownikiem szkoły, uczył śpiewu i matematyki. Prowadził teatr dla dorosłych. Odkąd pamiętam, zawsze był społecznikiem. Żyliśmy bardzo skromnie. W czasie wojny rodzice uratowali życie młodemu Żydowi. Ukrywali go, były sytuacje, kiedy spuszczali w wiadrze do studni. Już po wojnie pisał do nich ze Stanów, pytał, jak może teraz on pomóc. Odpisywali, że niczego im nie potrzeba. Raz tylko zwrócili się z prośbą o penicylinę – dla ciężko chorego brata mamy. Do dziś pamiętam paczki ze słodyczami, które ten pan przysyłał nam ze Stanów.
– A Pani najpiękniejsze wspomnienia z dzieciństwa?
Wspólne inscenizowanie bajek. Brat był Stefkiem Burczymuchą, siostra… już zapomniałam, kim, a mnie przypadała w udziale rola Myszki. Jeszcze na początku lat 60. nie było w Olbierzowicach światła, siedzieliśmy wieczorami przy lampach naftowych. Ludzie byli wtedy bliżej siebie. Przychodzili do nas przyjaciele rodziców z dziećmi. Dorośli mieli swoje stoły, my, dzieci, swoje. Tata wyglądał przez okno, kto jeszcze idzie, ile trzeba dostawić krzeseł. Cudne spotkania. Przypomniały mi się moje biało-czerwone lakierki, które zakładałam na święta. Choinka kolorowa od bombek i cukierków, śnieg za oknem i my wszyscy razem. Ślizgawka z górki, jazda sankami przez wąwozy, łyżwy z tatą. Jakaż piękna była ta zima sandomierska! Kiedy Włodek Korcz pokazywał mi kiedyś swoje górki z dzieciństwa w Łodzi, myślałam, że umrę ze śmiechu. Gdzie im tam do moich sandomierskich. Nasze wspólne śpiewanie… Tata grał na skrzypcach albo akordeonie, a my z siostrą śpiewałyśmy na dwa głosy przy zmywaniu.
– Co Pani wtedy lubiła śpiewać?
Zawsze repertuar liryczno-dramatyczny: „Jedynie serce matki”, „Gdzie jest mój dom prawdziwy, gdzie jest mój dom szczęśliwy”. Miałam może dziewięć lat, kiedy w chórku szkolnym, jako solistka, śpiewałam „Marcysię sierotkę”: „Do lasu szła, kogoś napotkała, co rąbał drwa”. Historia szczęśliwie się kończy, drwal uratował Marcysi życie (śmiech). Kilka lat temu spotkałam w Australii pana, który wtedy słuchał na widowni tej mojej Marcysi i powiedział mi, że pamięta do dziś swoje głębokie wzruszenie moim śpiewaniem.
– Kiedy Pani poczuła, że dobrze śpiewa?
Tego nie pamiętam. Ale pamiętam, że śpiewanie zawsze sprawiało mi ogromną radość. Kiedy znalazłam się we Wrocławiu, u siostry mamy – cioci Alinki, śpiewałam w szkolnym chórze jako solistka. Na studiach, już w Warszawie, śpiewałyśmy razem z Anią Pietrzakówną. I to był ten moment, kiedy poczułam, że najbardziej na świecie kocham mikrofon i próby. Za pierwsze zarobione pieniądze zaczęłam chodzić na lekcje śpiewu.
– A co sobie Pani kupiła?
Modne okulary przeciwsłoneczne i białe rajstopy. Siostra nawet złośliwie zauważyła, że chyba mam do nich za grube nogi (śmiech). Przez całe studia dorabiałam śpiewaniem. Byłam nawet z dużą grupą estradową na półrocznym tournée po Związku Radzieckim. W Aszchabadzie przeżyliśmy burzę pustynną. W Taszkiencie miejscowa gwiazda gościła nas w swoim domu. Jedliśmy płow – azjatycką potrawę na bazie ryżu, baraniny i warzyw w formie kulek. Zabawne, bo gwiazda wkładała nam te kulki własnoręcznie do ust. Szampan kupowaliśmy w moskiewskim Uniwiermagu na szklanki. Kawior, bagażowi, hotele, wspaniała publiczność.
– Czuła się Pani jak gwiazda?
Prawie. Chodziłam w mini, modny był mocny makijaż z niebieskimi oczami. Zafundowałam sobie dietę warzywną, a z warzyw była tam tylko marchewka. I po kilku dniach takiego jedzenia zemdlałam.
– Wróciła Pani do Polski ze sporymi pieniędzmi?
Jak na studencką kieszeń – tak. Dzięki śpiewaniu mogłam wpadać na kawkę do Bristolu, kupić dobrą bieliznę w komisach na Rutkowskiego.
4 z 5
– A co mama mówiła na to śpiewanie?
Myślała, że potrwa tylko chwilę, a potem skończę studia i zacznę pracować w szkole jako pedagog. Egzamin piosenkarski, który trzeba było wtedy zdać przed komisją Ministerstwa Kultury i Sztuki, żeby móc występować na scenie, miałam tydzień przed obroną pracy magisterskiej.
– Pani pierwszy wielki sukces?
Festiwal Piosenki w Opolu, w 75 roku. Dla piosenkarki czas
wtedy liczył się od Opola do Opola. Rozmarzyłam się… Śpiewałam piosenkę „Bywają takie dni” z muzyką Jerzego Derfla i słowami Ireneusza Iredyńskiego. Cztery razy wychodziłam się kłaniać. Jury po koncercie obradowało aż do rana. Był wtedy taki zwyczaj, że na wyniki czekało się w hotelowej restauracji. Mój mąż, widząc, jak się denerwuję, zadecydował, że nie czekamy, tylko idziemy spać. I w ten sposób jako ostatnia dowiedziałam się, że dostałam główną nagrodę. Rok po Opolu reprezentowałam Polskę, razem z Ewą Śnieżanką i Krzysztofem Krawczykiem, na Międzynarodowym Festiwalu Piosenki w Sopocie.
– Sopot miał większą rangę niż Opole?
O tak, koncerty były oglądane w wielu krajach, przyjeżdżali naprawdę wspaniali artyści ze świata. Mam do dziś maleńką karteczkę, którą mama włożyła mi do kieszeni płaszcza, że życzy mi zielonego światełka w pokonaniu najwyższej poprzeczki. A Sopot okazał się moją największą zawodową porażką. Śpiewałam trzy piosenki i wróciłam bez nagrody. Bardzo to przeżyłam. Ewa Śnieżanka dostała drugą nagrodę, pięć razy bisowała. Bardzo jej wtedy zazdrościłam. Mój mąż, który był bardzo praktycznym człowiekiem, powiedział, żebyśmy nie szli na koncert laureatów, tylko spędzili ten wieczór w SPATiF-ie przy winie. Jeden kieliszek, drugi, trzeci, słychać było dźwięki koncertu festiwalowego, nie czułam się dobrze. Wyszliśmy, zaczęliśmy spacerować tak bez celu. Po dwóch godzinach wracamy do Grand Hotelu i akurat w tym samym momencie podjechał samochód z Ewą Śnieżanką. Ileż miała kwiatów. Pomyślałam, że moja kariera ledwo się zaczęła, a już się skończyła. Szczęśliwie się okazało, jak bardzo się myliłam.
– Osiągnęła Pani więcej, niż marzyła?
Zdecydowanie więcej. Nie śmiałam marzyć, że przez tyle lat będę popularną piosenkarką. Że ludzie ciągle będą chcieli mnie słuchać. Czasem jestem zmęczona, bo jednego dnia Szczecin, drugiego Płock, a trzeciego wylot do Montrealu, ale jestem szczęśliwa, bo robię to, co kocham. Tu, u mnie w domu, na piętrze, przygotowujemy się teraz do benefisu na moje i Włodka Korcza 40-lecie pracy. Będzie śpiewała Irenka Santor, Zbyszek Wodecki, Michał Bajor, Kasia Zielińska i kilku innych znakomitych artystów. Czasem rozmawiam z koleżankami z liceum i słyszę: „Że też jeszcze ci się chce”. Bardzo mi się chce, mam z tego ogromną radość. Jestem winna codzienną modlitwę mojemu aniołowi stróżowi.
– Co się Pani nie spełniło?
Jestem kobietą rozwiedzioną, wdową, nie mam dzieci. Tak się potoczyło moje życie. Na szczęście mam naturę punktowania tego, co mi się udało. Szklanka jest dla mnie zawsze do połowy pełna, a nie pusta. Mam swoje smuteczki, jestem w takim wieku, że wielu bliskich mi ludzi odchodzi.
– Niedługo minie pięć lat od śmierci Pani mamy. Bardzo jej Pani brakuje?
Bardzo i pewnie zawsze tak będzie. Właściwie prawie nic nie zmieniłam w Jej pokoju. Te same zdjęcia. Na początku czułam straszny dół. Pustkę. Odeszła 3 stycznia. Ostatnia Wigilia była u mojego brata. Mama była już bardzo słaba. Ale tak strasznie chciała pojechać. Widziałam to w Jej twarzy… Trzy godziny siedziała za wigilijnym stołem, uważnie się wszystkim przyglądała. Jakby się z nami żegnała.
5 z 5
– Wierzy Pani w przeznaczenie?
Na wiele rzeczy nie mamy wpływu. Nie buntuję się przeciwko temu, co niesie los. Nawet jak się rozstawałam z mężem, było to dla mnie bardzo bolesne, ale nie miałam w sobie żalu, złości. Tak się widać miało stać.
– Potem przyszły inne miłości?
A tego to już pani nie będę opowiadała (śmiech).
– Pięknie śpiewa Pani o miłości.
Wszyscy śpiewamy o miłości. Spełnionej, niespełnionej, szczęśliwej, tragicznej. Ja miałam tylko ogromne szczęście do dobrych, mądrych tekstów Wojtka Młynarskiego, Wojciecha Kejne, Magdy Czapińskiej i pięknej muzyki Włodka Korcza. Często mówię na koncertach: „Proszę, żeby ci z państwa, którzy uważają, że miłość to banalny temat, wybaczyli mi, ale uważam, że w dzisiejszym świecie, w którym dewaluują się wszelkie wartości, jest to jedyny temat, który należy traktować poważnie”.
– Jak Pani widzi siebie za 10 lat?
Dobrze byłoby za te 10 lat nadal mieć swoją publiczność. Moja młodsza duchem koleżanka, Irena Santor, koncertuje, nagrywa płyty. Jak Irena, to czemu nie ja?
– Edith Piaf na pytanie: „Gdyby nie mogła pani dłużej śpiewać…”, odpowiedziała: „Umarłabym”. A Pani?
Ciężko by mi było, życie na pewno byłoby smutniejsze. Ale musiałabym się z tym pogodzić. Często mi głos wysiadał, ale kochana doktor Komorowska, mój guru od gardła, wielokrotnie mnie ratowała z opresji. W 85 roku wygrałam nawet festiwal na Kubie, śpiewając „Jaka róża, taki cierń” z guzkami na strunach. Mówić się nie dało, a śpiewać dałam radę. Od kilku lat coraz rzadziej odwiedzam gabinet pani doktor Komorowskiej, a przecież koncertuję bardzo dużo. Kilka dni temu dostałam maila od pani, która pisze, że w 75 roku w Opolu nie miałam takiego seksapilu, jak podczas tegorocznego Opola. Śmieję się z tego, ale to miłe. Dziś na jakimś portalu internetowym wyczytałam, że w czasach, kiedy śpiewałam w Particie, byłam gruba, ruda i piegowata.
– Podczas tegorocznego Opola totalnie porwała Pani publiczność.
A na widowni było wielu młodych ludzi. Bardzo byłam szczęśliwa. Zaśpiewałam moje największe przeboje. 40 lat po tamtym Opolu z 75 roku, na którym zdobyłam główną nagrodę. To niezwykle cenne dla mnie, że publiczność nadal chce mnie słuchać i oklaskiwać. Po koncercie zadzwoniła Urszula Sipińska, Dzidka Sośnicka z gratulacjami. Czas jest dla mnie łaskawy.
– A może te najlepsze lata ciągle przed Panią?
Nawet sobie tego nie mogę wyobrazić. Pani Alino, co jeszcze mogłoby się zdarzyć lepszego?
– …Wielka miłość.
Nie mam nic przeciwko temu.
– Czuje Pani upływ czasu?
W ogóle nie czuję. Pewnie to jest rodzaj jakiegoś zakłamywania, no bo w końcu jestem już dosyć dojrzałą kobietą. Może dlatego, że nie mam dzieci, wnuków, nie widzę, tak na co dzień, mojego upływu czasu. Tylko drzewa w ogródku są już duże. Wie pani, myślę, że nie należy za bardzo zagłębiać się w rejony, w których już nic nie można zmienić.
Zobacz też: Alicja Majewska: "Jeżeli tylko mogę, staram się pomagać. Za to siebie lubię"